Shanna nie wątpiła, że Roman rządzi i domem, i korporacją, ze swobodą i zarazem zdecydowaniem. Jego ciemny strój powinien wydawać się brzydki i ponury na tle barwnych szkockich kiltów ochroniarzy, tymczasem sprawiał, że Roman wyglądał w nim jeszcze bardziej tajemniczo. Skryty. Seksowny. Skinął głową Connorowi, a potem utkwił w niej spojrzenie złoto-brązowych oczu. I znów poczuła siłę jego spojrzenia; jakby chciał ją uwięzić, odseparować od świata. Przerwała magiczny kontakt, poruszyła się na krześle, zerknęła na pusty talerz. Nie pozwoli sobą manipulować. Kłamczucha. Serce biło jej jak szalone. Działał na nią, czy jej się to podoba, czy nie. Przeszył ją dreszcz.
– Najadłaś się? – zapytał niskim głosem. Skinęła głową. Nie chciała na niego patrzeć.
– Connor, zostaw informację dla dziennej zmiany. W kuchni musi być dość jedzenia dla doktor…
– Whelan.
Znali już jej prawdziwe imię. I wiedzieli, że rosyjska mafia chce ją zabić. Nie było sensu upierać się przy nazwisku Wilson.
– Doktor Shanna Whelan – powtórzył, jakby wymówienie jej nazwiska dawało mu nad nią władzę. – Connor, poczekaj w gabinecie. Wkrótce wróci Gregori, wszystko ci wytłumaczy.
– Aye, sir. – Szkot ukłonił się Shannie i wyszedł. Odprowadziła go wzrokiem do kuchennych drzwi.
– Wydaje się miły.
– I taki jest. – Roman oparł się o kuchenny blat i splótł ręce na piersi.
Zapadła krępująca cisza. Shanna bawiła się chusteczką, cały czas czując na sobie jego spojrzenie. Niewątpliwie jest jednym z najzdolniejszych naukowców. Ciekawe, jak wygląda jego laboratorium. Nie, chwileczkę! Roman zajmuje się krwią. Wzdrygnęła się.
– Zimno ci?
– Nie. Chciałam… Chciałam ci podziękować za uratowanie mi życia.
– Na pewno? Nie jesteś w pozycji pionowej, nie do końca.
Była zaskoczona. Uśmiechnął się, w oczach migotały radosne iskierki. Drań sobie z niej żartuje, wypomina jej wcześniejsze zachowanie. Przy nim jednak nawet pozycja pionowa okazała się niebezpieczna. Zarumieniła się na wspomnienie niedoszłego pocałunku.
– Jesteś głodny? Może zrobię ci kanapkę. Iskierki w oczach rozbłysły.
– Poczekam.
– Dobrze. – Wstała, zaniosła pusty talerz i szklankę do zlewu. I to chyba był błąd. Teraz dzieliło ją od niego zaledwie kilka centymetrów. Co jest w nim takiego, że ma ochotę rzucić mu się w ramiona? Opłukała szklankę. – Wiem, kim jesteś.
Cofnął się o krok.
– Co takiego wiesz?
– Wiem, że jesteś właścicielem Romatech Industries. Wiem, że wynalazłeś krew syntetyczną. Uratowałeś życie milionom ludzi na całym świecie. – Zakręciła wodę, zacisnęła dłonie na kontuarze. – Uważam, że jesteś genialny.
Nie zareagował. Przyglądał się jej ze zdumieniem. Na miłość boską, nie zdaje sobie sprawy, że jest genialny? Zmarszczył brwi i się odwrócił.
– Nie jestem taki, jak ci się wydaje. Uśmiechnęła się.
– Jak to? Nie jesteś inteligentny? Owszem, przyznaję, pomysł, żeby sobie wstawić wilczy kieł, to nie przebłysk geniuszu, ale…
– To nie jest wilczy kieł.
– To nie jest ludzki ząb. – Przechyliła głowę, przyglądała mu się spod oka. – Naprawdę wypadł ci ząb? A może po prostu wpadłeś tam jak książę z bajki, żeby mnie ocalić i porwać na rączym rumaku?
Kąciki jego ust drgnęły.
– Od lat nie dosiadałem rączego rumaka.
– A zbroja pewnie ci zardzewiała?
– Owszem.
Pochyliła się w jego stronę.
– Ale i tak jesteś bohaterem. Blady uśmiech zniknął zupełnie.
– Nie jestem. I naprawdę straciłem ząb, widzisz? – Palcem uniósł kącik ust.
Rzeczywiście, w równych zębach była dziura po prawej dwójce.
– Kiedy to się stało?
– Kilka godzin temu.
– Więc może jeszcze nie jest za późno. Oczywiście o ile masz prawdziwy ząb.
– Mam. To znaczy ma go Laszlo.
– Och. – Podeszła bliżej, wspięła się na palce. – Mogę?
– Tak. – Pochylił głowę.
Przesunęła wzrok z jego oczu na usta. Czuła coraz mocniejsze bicie serca. Dotknęła policzka i spojrzała na swoją dłoń.
– Nie mam rękawiczek.
– Mnie to nie przeszkadza.
Jej też nie. Boże drogi, w życiu badała wiele jam ustnych, ale nigdy nie doświadczyła czegoś podobnego. Delikatnie dotknęła ust. Szerokich, zmysłowych.
– Otwórz.
Usłuchał. Wsunęła palec do środka, zbadała lukę po zębie.
– Jak do tego doszło?
– Argh.
– Przepraszam. – Uśmiechnęła się. – Mam okropny zwyczaj zadawania pytań, choć pacjent nie może odpowiedzieć. – Chciała wyjąć palec, ale Roman zamknął usta. Spojrzała mu w oczy i natychmiast utonęła w złotym spojrzeniu. Powoli wyjęła palec. Jezu, kolana się pod nią uginały. Oczyma wyobraźni już widziała, jak nieprzytomna osuwa się na podłogę, patrzy na niego błagalnie i szepcze: weź mnie.
Dotknął jej twarzy.
– Teraz moja kolej?
– Co? – Ledwo go słyszała, tak głośno waliło serce.
Musnął kciukiem jej dolną wargę.
Drzwi do kuchni otworzyły się gwałtownie.
– Wróciłem! – oznajmił Gregori z szerokim uśmiechem. – W czymś przeszkodziłem?
– Owszem. Jak zawsze. – Roman osadził go wzrokiem. – Idź do gabinetu, Connor tam czeka.
– Jasne. – Gregori szedł do drzwi. – Przybyła już moja mama. A Laszlo jest gotowy.
– Świetnie. – Roman wyprostował się, spojrzał na Shannę nieprzeniknionym wzrokiem. – Chodź.
– Słucham? – Patrzyła, jak podchodzi do drzwi. Co za bezczelność. Więc wracamy do rzeczywistości, tak? Otworzył się przed nią odrobinę, ale teraz znów był wielkim szefem.
No cóż, myli się, jeśli sądzi, że będzie wydawać jej rozkazy. Zapięła kitel, nie spieszyła się. Wzięła torebkę ze stołu i poszła za nim.
Stanął u stóp schodów, witając się ze starszą panią. Miała na sobie elegancki szary kostium, a na przedramieniu torebkę, przekraczającą wartością niejedną miesięczną pensję. W czarnych włosach Shanna dostrzegła siwe pasmo, niknące w koku na karku. Na widok Shanny uniosła pięknie sklepione brwi.
Roman się odwrócił.
– Shanna, pozwól, że ci przedstawię matkę Gregoria i moją osobistą asystentkę, Radinkę Holstein.
– Dzień dobry. – Shanna wyciągnęła rękę.
Radinka przyglądała się jej, nie podając ręki, ale po chwili rozpromieniła się i mocno uścisnęła jej dłoń.
– Wreszcie się zjawiłaś.
Shanna zamrugała nerwowo, zbita z tropu. Radinka uśmiechała się od ucha do ucha. Błądziła wzrokiem między nimi – Roman, Shanna, znów Roman.
– Tak się cieszę, ze względu na was oboje.
Roman skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią groźnie. Dotknęła barku Shanny.
– Moja droga, gdybyś czegoś potrzebowała, mów od razu. Co wieczór jestem albo tu, albo w Romatechu.
– Pracuje pani w nocy?
– Firma jest otwarta przez całą dobę, a ja wolę nocną zmianę. – Zatoczyła krąg dłonią o ciemnoczerwonych, lśniących paznokciach. – Za dnia jest za głośno, tyle samochodów dostawczych, taki ruch, że z trudem słyszę własne myśli.
Och.
Radinka poprawiła torebkę w zgięciu łokcia i spojrzała na Romana.
– Coś jeszcze?
– Nie, do zobaczenia jutro. – Podszedł do schodów. – Chodź, Shanno.
Siad. Głos. Aport. Waruj. Łypnęła gniewnie na jego plecy. Radinka zachichotała i nawet jej śmiech brzmiał jakoś obco, egzotycznie.
– Nie martw się, moja droga. Wszystko będzie dobrze. Niedługo się spotkamy.
– Dziękuję… Bardzo mi miło. – Weszła na schody. Dokąd Roman ją prowadzi? Oby się okazało, że tylko do pokoju gościnnego. Ale jeśli Laszlo ma jego ząb, powinna wstawić go jak najszybciej.
– Roman? – Wyprzedził ją, straciła go z oczu.
Na półpiętrze zatrzymała się i podziwiała hol. Radinka szła w stronę zamkniętych drzwi po prawej stronie. Pantofelki z szarej skóry stukały na marmurowej posadzce. Wydawała się dziwna, ale w tym domu nic nie było normalne. Radinka otworzyła drzwi i hol zalały odgłosy z telewizora.
– Rhadinka? – zapiszczał kobiecy głos. – Gdzie jest pan? Miślałam, źe psibędzie z tobąą. – Im więcej mówiła nieznajoma, tym wyraźniejszy stawał się francuski akcent.
Kolejny obcy akcent? Jezu, trafiła do międzynarodowego domu świrów.
– Niech tu psijdzie – ciągnęła kobieta z francuskim akcentem, – Chcemy się zabawić.
Kolejny kobiecy głos włączył się do rozmowy i błagał Radinkę, żeby zaraz sprowadziła pana. Shanna się żachnęła. Pan. Kto to niby jest? Męska wersja dziewczyny „Playboya”?
– Cicho, Simone – rzuciła Radinka, nie kryjąc irytacji. – Jest zajęty.
– Ale ja psijechałam specjalnie z Parhyża… – Dalsze jęki urwały się nagle, gdy zamknęła drzwi.
Ciekawe. O którego faceta im chodziło? O jednego ze Szkotów? Hm. Shanna sama chętnie zajrzałaby im pod kilt.
– Idziesz? – Roman stał piętro wyżej i przyglądał się jej, marszcząc brwi.
– Tak. – Powoli pokonywała kolejne stopnie. – Wiesz, że jestem ci bardzo wdzięczna za wszystko, co zrobiłeś, żeby mi zapewnić bezpieczeństwo.
Rozpromienił się.
– Nie ma sprawy.
– Myślę więc, że nie będziesz zły, jeśli ci powiem o swoich obawach co do skuteczności twoich ochroniarzy.
Uniósł brwi. Obejrzał się za siebie, wrócił do niej wzrokiem i oświadczył spokojnie:
– To najlepsi ochroniarze na świecie.
– No, może, ale… – Dotarła do drugiego piętra, a tam stał kolejny Szkot w kilcie.
Mężczyzna zaplótł żylaste ramiona na piersi i przypatrywał się Shannie bacznie. Za jego plecami ze ściany zerkali elegancko ubrani ludzie z olejnych portretów. Wszyscy zdawali się patrzeć na nią gniewnie.
– Mogę prosić o więcej szczegółów? – W złotobrązowych oczach Romana pojawił się błysk rozbawienia.
A niech go szlag.
– No cóż. – Odchrząknęła. – Są bardzo przystojni. Zgodziłaby się ze mną każda kobieta. – Zauważyła, że Szkot odrobinę się rozchmurzył. – Świetnie ubrani, mają boskie nogi i strasznie mi się podoba ich chód.
Na twarzy Szkota pojawił się uśmiech.
– Dzięki, panienko.
– Nie ma za co. – Odpowiedziała uśmiechem. Roman zmarszczył czoło.
– Skoro uważasz moich ochroniarzy za mężczyzn idealnych, w czym problem?
Shanna pochyliła się w jego stronę.
– Chodzi o ich broń. Mają tylko mały mieczyk u pasa…
– Szkocki sztylet – poprawił Roman.
– No i ten nożyk w skarpecie.
– Sgian dubh - pouczył.
– Nieważne. – Łypnęła groźnie. – No, popatrz tylko na ten nożyk. Jest z drewna, na miłość boską! To epoka prawie kamienia łupanego, a Rosjanie mają karabiny maszynowe, do cholery! Mam mówić dalej?
Szkot zachichotał.
– Mądralka, sir. Mam jej co nieco pokazać? Roman westchnął.
– Dobrze.
Szkot odwrócił się, odchylił portret, za którym znajdowała się skrytka, i po chwili znów patrzył na Shannę. Działo się to tak szybko, że ledwie się zorientowała, na co się zanosi, a już celował do niej z pistoletu maszynowego.
– Rany – sapnęła.
Szkot odłożył broń do schowka i zamknął ukryte drzwiczki.
– Teraz dobrze, panienko?
– O tak. Byłeś wspaniały. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Zawsze do usług.
– W całym domu jest broń – powiedział twardo Roman. – Nie przesadzałem, zapewniając, że będziesz tu bezpieczna. Mam mówić dalej?
Wydęła usta.
– Nie.
– No to idziemy. – Poszedł pierwszy na górę.
Shanna czuła się głupio. Niepotrzebnie zachowała się niegrzecznie. Jeszcze raz spojrzała na Szkota.
– Piękny kilt, widzę, że różni się wzorem od innych.
– Shanna! – Roman już czekał piętro wyżej.
– Idę! – Pobiegła po schodach, a jej krokom towarzyszył chichot Szkota. Jezu, co nagle ugryzło Romana? – A skoro już mowa o ochronie, jest jeszcze jeden problem, który chciałabym poruszyć.
Przymknął oczy i odetchnął głęboko.
– Mianowicie? – Pokonał kilka stopni.
– Chodzi o Iana. Jest za młody, żeby wykonywać tak niebezpieczną pracę.
– Jest starszy, niż wygląda.
– Nie uwierzę, że ma więcej niż szesnaście lat. Powinien chodzić do szkoły.
– Zapewniam cię, że Ian otrzymał odpowiednie wykształcenie. – Roman był już na trzecim piętrze, minął strażnika w kilcie.
Shanna pomachała mu. Ciekawe, czy za obrazem kryje się broń nuklearna. Z drugiej strony, czy dom nafaszerowany bronią naprawdę jest bezpieczny?
– Nie chcę, żeby strzegło mnie dziecko. Protestuję.
– Przyjąłem twój sprzeciw do wiadomości – rzucił, cały czas idąc.
I tyle? Przyjąłem i zapomnę?
– Mówię poważnie. Jesteś tu szefem i najwięcej zależy od ciebie…
Zatrzymał się wpół kroku.
– Skąd wiesz, że jestem szefem?
– Domyśliłam się, a Connor potwierdził moje przypuszczenia.
Westchnął i ruszył dalej.
– Widzę, że muszę poważnie porozmawiać z Connorem. Shanna dreptała za nim.
– Jeśli ty nie załatwisz sprawy Iana, zwrócę się do jego szefa, Angusa MacKaya.
– Co? – Zatrzymał się. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. – Skąd o nim wiesz?
– Connor mi powiedział, że to właściciel agencji MacKay – Usługi Ochroniarskie i Detektywistyczne.
– Na miłość boską. – Roman pokręcił głową. – Muszę bardzo poważnie porozmawiać z Connorem. – Doszedł do czwartego piętra.
– Na które idziemy?
– Na piąte. – A co tam jest?
– Moje apartamenty.
Jej serce na moment przestało bić. Zatrzymała się na czwartym, żeby wyrównać oddech. W półmroku krył się strażnik w kilcie.
– A pokoje gościnne?
– Będziesz na czwartym, później cię tam zaprowadzę. – Ruszył dalej. – Chodź.
– Dlaczego idziemy do ciebie?
– Musimy omówić coś ważnego.
– A tu nie możemy?
– Nie.
Uparciuch. Szukała tematu do rozmowy.
– Nie brałeś pod uwagę zainstalowania tu windy?
– Nie.
Nie dawała za wygraną.
– Skąd pochodzi Radinka?
– Dziś to jest Republika Czeska.
– Co miała na myśli, mówiąc, że wreszcie się zjawiłam? – Shanna pokonywała ostatnie stopnie.
Wzruszył ramionami.
– Radinka jest przekonana, że ma dar jasnowidzenia.
– Tak? Myślisz, że naprawdę ma? Zatrzymał się u szczytu schodów.
– Nie obchodzi mnie, w co wierzy, póki dobrze wykonuje swoją pracę.
– No właśnie. – Chyba nigdy nie słyszał o empatii. – Jeśli chodzi o sprawy zawodowe, ufasz jej, ale kiedy mówi, że ma zdolność jasnowidzenia, nie wierzysz.
Zmarszczył brwi.
– Jej przepowiednie są błędne.
– Skąd wiesz? – Pokonała ostatni stopień. Mars na jego czole się pogłębił.
– Powiedziała, że czeka mnie w życiu wielka radość.
– I co w tym złego?
– A wyglądam na radosnego typa?
– Nie. – Denerwujący facet! – Więc pogrążasz się w nieszczęściu, byle tylko jej udowodnić, że się myli?
W jego oczach pojawił się błysk.
– Nie. Byłem nieszczęśliwy już na wiele lat przed jej poznaniem. Ona nie ma z tym nic wspólnego.
– No to brawa dla tego pana. Sam się skazujesz na życie w cierpieniu.
– Nieprawda.
– Właśnie że tak.
– To dziecinne. – Skrzyżował ręce na piersiach.
– A właśnie że nie. – Zagryzła usta, żeby się nie roześmiać. Za dobrze bawiła się, prowokując go.
Przyglądał się Shannie uważnie i kąciki jego ust drgnęły.
– Chcesz mi dokuczyć?
– A ty lubisz cierpieć? Roześmiał się.
– Jak ty to robisz?
– Co? Jak ciebie rozbawiam? – Uśmiechnęła się. – To dla ciebie nowe doświadczenie?
– Nie, ale dawno tak się nie czułem. – Przyglądał się jej ze zdumieniem. – Zdajesz sobie sprawę, że dziś cudem uniknęłaś śmierci?
– Owszem. Życie bywa okropne, i wtedy można tylko śmiać się albo płakać. I czasami wybieram śmiech. – Już dość się napłakała. – Zresztą miałam dziś szczęście. Mój anioł stróż zjawił się w odpowiedniej chwili.
Zesztywniał.
– Nie myśl tak o mnie. Nie jestem… Jestem beznadziejny. W jego oczach wyrzuty sumienia wrzały jak płynne złoto.
– Roman. – Dotknęła jego policzka. – Zawsze jest nadzieja. Cofnął się o krok.
– Nie dla mnie.
Czekała, liczyła, że coś powie, że się jej zwierzy, on jednak milczał. Odwróciła się na pięcie. W mroku czekał kolejny strażnik. Dostrzegła dwoje drzwi i wielki obraz między nimi. Przyjrzała mu się uważnie. Był to pejzaż, zachód słońca nad górzystą zieloną krainą. W dolinie zasnutej mgłą przycupnęły ruiny kamiennej budowli w stylu romańskim.
– Piękny – szepnęła.
– To… to był klasztor, w Rumunii. Tylko tyle z niego zostało.
I zostały wspomnienia, domyśliła się, patrząc na ściągniętą twarz Romana. Nie najlepsze. Czemu trzyma tu malowidło, skoro ten widok sprawia mu ból? No tak. Lubi cierpieć. Wpatrywała się w obraz. Rumunia? To tłumaczyłoby ledwie słyszalny akcent. Budynek mógł być zniszczony podczas wojny albo w czasach komunizmu, wydawało się jednak, że doszło do tego w zamierzchłej przeszłości. Dziwne. Co ruiny starego klasztoru mają wspólnego z Romanem?
Otworzył drzwi po prawej stronie.
– To mój gabinet. – Zaprosił ją do środka.
Nagle miała ochotę odwrócić się i uciec. Dlaczego? Uratował jej życie, a teraz miałby ją skrzywdzić? Zdjęła torebkę z ramienia, przycisnęła do piersi, ma przy sobie pistolet. Cholera, po tym, co przeszła w ciągu ostatnich miesięcy, nie potrafiła nikomu zaufać.
I to właśnie było najgorsze. Zawsze będzie sama. A tak bardzo pragnęła normalnego życia – męża, dzieci, pracy, ładnego domku w ładnej dzielnicy, najlepiej z białym płotem. Zwykłego życia, do cholery. Ale nigdy go nie dostanie. Rosjanie nie zabili jej tak jak Karen, ale i tak odebrali jej życie.
Wyprostowała się i weszła do obszernego pomieszczenia. Rozejrzała się, ciekawa, jakie meble wybrał Roman, ale jej uwagę zwrócił ruch po przeciwnej stronie gabinetu. Z półmroku wynurzyły się dwie postacie: Connor i Gregori. Powinna odetchnąć z ulgą, ale ich miny budziły niepokój. W pokoju nagle zrobiło się zimno. Bardzo zimno. Lodowaty podmuch omiótł jej głowę.
Zadrżała, odwróciła się do drzwi.
– Roman?
Zamknął drzwi na klucz i wsunął go do kieszeni. Przełknęła ślinę.
– Co się dzieje?
Patrzył na nią z ogniem w złotych oczach. Podszedł bliżej i szepnął:
– Już czas.