– Ożenisz się? – zapytała z niedowierzaniem. Była tak wściekła, że z trudem się hamowała, żeby nie wybuchnąć. – A więc ożenisz się ze mną?! Po dwóch latach, po tym, jak urodziłam twoją córkę, decydujesz się wspaniałomyślnie, że się ze mną ożenisz!
– Poczekaj…
– Nie! To ty poczekaj. Długo już cię słuchałam, teraz twoja kolej. Gdy wszedłeś do tego szałasu, w którym zamknął mnie Szalony Niedźwiedź, gdy zaryzykowałeś dla mnie życie, zakochałam się w tobie. Tak, nie dziwię się, że jesteś zaskoczony. Tak się w tobie zakochałam, że długo nie rozumiałam, jaką z siebie robię idiotkę. Bo jak mogłam kochać kogoś, kto wiecznie jest na mnie zły, wiecznie oskarża mnie o coś bezpodstawnie?
– Bezpodstawnie?! Bez przerwy widzę cię z jakimś mężczyzną.
– Tylko z Cordem, a i to wyłącznie z powodu jego chorobliwej zazdrości. Obaj chcieliście jeszcze raz zabawić się w tę swoją grę. Kiedyś straciłeś przez niego kobietę i byłeś zbyt dumny, by zaryzykować po raz drugi.
– A skąd miałem wiedzieć, którego z nas wolisz? – zapytał cicho.
– Czasem nawet nie raczyłeś się do mnie odezwać.
Cord podstępnie wywiózł mnie z miasta, a ja wolałam brnąć przez zamieć niż tam z nim zostać. A co ty na to? Nic! Myślałeś tylko o tym, czy twój rywal zdołał mnie tknąć.
– Dlaczego nazwałaś mnie bratem? – wyszeptał Roześmiała się gorzko.
– Byłeś dla mnie wszystkim: bratem, ojcem, matka siostrą, wszystkim. Tak bardzo cię kochałam. A jak myślisz, dlaczego pozwoliłam, byś mnie wtedy wziął? Bo byłam tak głupia, że zgodziłabym się wtedy żyć z tobą bez ślubu choćby całe życie. Wystarczyło, byś gwizdnął, przybiegłabym. Nie jesteś w stanie pojąć co czułam, gdy mnie wtedy zostawiłeś. Ale dość tego, już odzyskałam zdrowy rozsądek. To, co do ciebie czułam, zginęło zabite przez twoje podejrzenia, oskarżenia i wieczny gniew. Chcę, byś zostawił mnie w spokoju. Nie chcę cię już więcej widzieć i przypuszczam, że wystarczy mi dziesięć minut, by pozbyć się tych przykrych wspomnień o tobie.
Chciała go minąć, ale on chwycił ją za rękę.
– Byłem głupi, tak? – zapytał po prostu, a jego oczy zdradzały, że domyślił się wszystkiego.
– Zgadza się -potwierdziła wciąż jeszcze zagniewana.
– I na tym właśnie polega cała moja wina? Zakochałem się w tobie, a ty nawet o tym nie wiedziałaś. Bałem się kogokolwiek pokochać po tym, co stało się z Amy. Wiedziałaś o tym, podobnie jak wszyscy w Sweetbriar, wszyscy prócz mnie. Tak długo juz cię kocham i tak późno zdałem sobie z tego sprawę.
Odsunęła się od niego.
– I co? Mam ci teraz paść w ramiona i wybaczyć, a potem będziemy żyli długo i szczęśliwie? To się nie zdarza. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mi zrobiłeś? Nie dalej jak godzinę temu oskarżyłeś mnie, że chcę wyjść za mąż dla pieniędzy. Nie przyszło ci do głowy, że mogę potrzebować czyjegoś ciepła, kogoś, kto powie mi choćby „Dzień dobry" rano bez krzywienia się i miny świadczącej o tym, że uważa mnie za ulicznicę? Oskarżyłeś mnie o to, że idę do łóżka z każdym mężczyzną, który na mnie spojrzy. A ja ci chcę powiedzieć, że jesteś jedynym, który mnie dotykał.
– Linnet, ja…
– Nie patrz tak na mnie. Teraz mogę ci to powiedzieć, bo mi już nie zależy na tym, co sobie o mnie pomyślisz.
– Ale ja cię kocham. Właśnie ci to powiedziałem.
– I uważasz, że to rozwiązuje całą sprawę? Dlaczego nie powiedziałeś tego tamtej nocy, gdy dałeś mi Mirandę? Dlaczego nie powiedziałeś tego wtedy, gdy mnie znalazłeś po tym, jak mnie porwał Cord?
– Wtedy jeszcze nie wiedziałem. Musisz mi wybaczyć.
– O, tak Wybaczyć ci! – powtórzyła ironicznie. -Zawsze oskarżałeś mnie o to, że wolę Corda, a teraz przyjeżdżasz tu i twierdzisz, że sypiam ze Squire'em. I to z nim!
– Linnet, proszę… – Wziął ją za ramię. – Miranda jest moją córką.
Odskoczyła od niego.
– 1 co z tego? Gdzie byłeś, gdy rodziłam ją przez szesnaście godzin, gdy potem leżałam w gorączce przez całe dwa tygodnie? Gdzie byłeś po tym, jak pewnego popołudnia udowodniłeś sam sobie, że jestem łatwa?
Na chwilę ich spojrzenia skrzyżowały się i Devon zdał sobie sprawę z tego, ile jest w tych słowach prawdy. Gdy się odezwał, jego głos był zupełnie cichy.
– Nie zdawałem sobie sprawy, jaki jestem, jak bardzo cię zawiodłem. Jest to tym gorsze, że wiem, co o tobie myślałem. Masz rację. Nie mogę cię nawet prosić o to, byś mi wybaczyła. Ale może moglibyśmy zacząć jeszcze raz? Dasz mi szansę? Przeszyła go spojrzeniem i zacisnęła usta – Doskonały pomysł. Zacząć od nowa i wymazać przeszłość. Nie, to niemożliwe. Nigdy się nie zmienisz. Za pierwszym razem, gdy odezwę się do innego mężczyzny, oskarżysz mnie o wszystko, co ci tylko przyjdzie do głowy. Jestem pewna, że pewnego dnia zaczniesz się nawet zastanawiać, czy Miranda jest twoją córką. Cord też ma niebieskie oczy.
Wydawał się poruszony. Odsunął się od niej
– A zatem nic już nie mogę zrobić?
– Nic.
– I pewnego dnia ktoś inny stanie się ojcem dla mojego dziecka?
– Mojego dziecka. Ty nie masz do niego prawa. Podszedł bliżej i dotknął dłonią jej ciepłego, gładkiego policzka.
– Kocham cię, Lynna. Czy to nic dla ciebie nie znaczy? Nigdy jeszcze tego nikomu nie powiedziałem.
Popatrzyła na niego chłodno.
– Kiedyś byłoby to dla mnie wszystkim, ale teraz jest już za późno.
– Czy chcesz, żebym teraz odszedł i nigdy nie wracał?
– Tak – odparła cicho. – Pozwól mi się odnaleźć i urządzić sobie z Mirandą nowe życie. Myślę, że uda mi się to, gdy się ciebie pozbędę.
Skinął głową, mrugając szybko powiekami.
– Jeśli mnie będziesz kiedykolwiek potrzebowała… -szepnął, ale zająknął się i urwał. Odwrócił się i odszedł.
Miranda przestraszyła się, usłyszawszy tak dziw-nie zmieniony, ostry głos matki. Przytrzymała kotka na ramieniu i wyjrzała spod ganku. Mama krzyczała na tego wysokiego pana, który był znajomym cioci
Nettie. W oczach dziecka zaczęły się zbierać łzy. Nie mogła znieść tonu głosu matki; chciała, żeby to się skończyło.
Po jej policzkach zaczęły spływać łzy i już miała wydać z siebie pierwszy, żałosny dźwięk, gdy nagle czarno-biały kotek zeskoczył z jej ramienia i rzucił się w pogoń za jakimś motylkiem. Miranda zamknęła buzię i patrzyła z najwyższym zainteresowaniem. Opadła na kolana i zaczęła raczkować w stronę kotka. Po chwili podniosła się i pobiegła przez koniczynę za zwierzątkiem, zapominając o strachu i gniewie matki.
Drzwi szkoły były otwarte i Miranda przestała myśleć o kotku.
Z mozołem pokonała trzy stopnie prowadzące do wnętrza budynku. Znała to miejsce, wiedziała, że miało ono coś wspólnego z jej matką i zabawami starszych dzieci. Potknęła się na nierównej podłodze i usiadła ciężko. Zaczęła płakać, ale po chwili zdała sobie sprawę, że nikt jej tu nie usłyszy, więc umilkła i podeszła do dużego biurka w głębi pomieszczenia. Zajrzała za krzesło, znalazła ciepłą, przytulną niszę, do której czym prędzej wpełzła. Usiadła i rozejrzała się na boku i zasnęła.
Przecież ci mówiłem, że nikogo nie będzie – odezwał się chłopięcy głos. – No, zrobisz to, czy się boisz? – Ja się nie boję! Cicho. Ktoś idzie. Wynośmy się stąd.
Dwaj chłopcy wybiegli ze szkoły, by schować się na skraju lasu. – Popatrz, nikogo nie ma.
– Ale mógł być. Hej, co zrobiłeś z tą lampą?
Chłopiec popatrzył ze zdziwieniem na swoją prawą rękę.
– Chyba ją tam zostawiłem.
– Mimo to idź po nią.
Nie mam zamiaru chodzić tam po nocy
– Nie.
Kiedy mój tata zauważy, że brakuje lampy, po wiem, że to ty ją zabrałeś.
– Ja? Ale z ciebie kłamca!
Chłopcy przyskoczyli do siebie i po chwili turlali się w pyle.
Kotek zauważył otwarte drzwi szkoły i cichutko wszedł do środka. Na podłodze stała lampa, błyskając żółtopomarańczowym światłem, co przyciągnęło uwagę zwierzątka. Przez chwilę kociak przyglądał się niespokojnemu płomieniowi, przekrzywiając łebek, by po chwili wyciągnąć do niego biało nakrapianą łapkę. Stwierdził, że w ten sposób nie da się jednak zapanować nad światłem lampy. Cicho wskoczył na ławkę, przyjrzał się mrugającemu ognikowi i rzucił się do niego, przewracając lampę, której zawartość rozlała się po podłodze.
Ogień osmalił lewą łapę kociaka, więc z wrzaskiem wypadł na chłodne, rześkie powietrze nocy. Wilgotna koniczyna złagodziła ból i kotek przycupnął, by wylizać oparzenie, zadowolony, że tylko osmalił sierść. Odzyskawszy spokój ducha, opuścił to miejsce z godnie wyprostowanym w górę ogonem.
Chłopcy nadal się mocowali, bardziej na żarty niż na serio, gdy nagle zauważyli płomień.
– Patrz! Szkoła się pali!
Drugi z chłopców zamarł z uniesioną pięścią, by popatrzeć na błyskający przez okna ogień.
– Ty to zrobiłeś – powiedział, opuszczając rękę. – To ty zostawiłeś lampę.
– Ale to ty mi ją dałeś.
– No dobrze, wszystko jedni, i tak obaj dostaniemy w skórę.
– Żebyś wiedział! Ale przecież to tylko szkoła, w środku nie ma nikogo. Nawet jeśli się spali, przez kilka dni nie będzie lekcji, może nawet nigdy.
Jego towarzysz popatrzył na niego zachwycony.
– Racja. Szkoła się spali i nie będzie lekcji. Lepiej stąd uciekajmy, zanim ktoś przyjdzie, bo nas oskarżą o podpalenie.
A to przecież tylko wypadek.
Squire pierwszy zobaczył ogień i uderzył w dzwon na ganku swego domu. Dzwonu tego używał tylko w przypadku poważnego niebezpieczeństwa.
– Co się dzieje? znowu ci Indianie? – Butch Gather biegł w stronę domu Squire'a.
– Szkoła się pali! Sprowadź ludzi z wiadrami.
– Hmm mruknął Butch, patrząc znacząco na Squire'a. A może dać sobie spokój? Wtedy nie będzie kłopotów z tą nauczycielką.
Ogień objął już jedną ścianę budynku. Długie, pomarańczowe języki lizały już okna, chwilami sięgały dachu. Najwyraźniej wielu mieszkańców Spring Lick podzielało opinię Butcha i wahało się, czy gasić pożar. Nie chcieli, by szkoła odrywała ich dzieci od pracy, nikt nie żałował tego budynku. Tylko determinacja Squire'a i jego zdecydowany głos wydający im rozkazy nakazały im biec po wiadra.
Drzwi szkoły otworzyły się nagle, ukazując buzujący wewnątrz ogień i niektórzy stwierdzili, że niewiele da się ocalić.
Linnet ruszyła biegiem w stronę szkoły. Dopadła Squire'a wparła dłonie w jego ramię, uniemożliwiając mu podawanie wiader.
– Miranda! Nie mogę znaleźć Mirandy! – Starała się przekrzyczeć panujący tu zgiełk.
Odepchnął ją.
– Nie mam czasu na poszukiwania. Ustaw się w rzędzie i podawaj wiadra.
Linnet popatrzyła na ogień. Tańczące błyski oświetlały jej zaczerwienioną, podpuchniętą twarz. Szkoła nie była dla niej ważna. Bała się tylko o dziecko. Odwróciła się od ludzi usiłujących ugasić pożar.
Przez pole przybiegła Nettie, ciągnąc za sobą obie córki.
Och, Linnet. Tak mi przykro z powodu szkoły. Wiem, że byłaś z niej dumna. Ale wygląda na to że już za późno, by cokolwiek uratować.
Tak – potwierdziła nieobecnym głosem Linnet patrząc w nienaturalnie jasne niebo.
– Całe szczęście, że Miranda zdążyła stamtąd wyjść – wtrąciła się Rebeka.
Nettie i Linnet odwróciły się do niej gwałtownie
– Nic złego nie zrobiłam. – Dziesięcioletnia dziewczynka cofnęła się przed przeszywającym spojrzeniem obu kobiet
Linnet chwyciła ją za ramiona.
– Coś ty powiedziała?!
– A nie ma jej tu? – wykrztusiła Rebeka. – Widziałam ją przed chwilą w szkole.
Nettie zerwała zaciśnięte palce Linnet z ramion córki.
– Rebeko, opowiedz wszystko po kolei.
– Szłam właśnie do strumienia, gdy zobaczyłam, że Miranda wchodzi do szkoły. Drzwi były otwarte i myślałam, że panna Tyler jest w środku.
Linnet odwróciła się i zadarłszy spódnicę ruszyła biegiem w kierunku szkoły. Ludzie przestali już polewać budynek wodą, przygotowani gasić teraz padające wokół płonące polana. Jednak tylna część budynku była jeszcze cała.
Linnet biegła prosto przed siebie, nie zważając na żar.
– Linnet! – krzyknął Squire i złapał ją w pasie, próbując zatrzymać. Kopała go, wijąc się jak zwierzę.
– Na Boga! Linnet! Co ci się stało? – Nie mógł uwierzyć, że tak drobna istotka ma aż tyle siły. Trzymał ją obiema rękami w pasie, czując na nogach bolesne uderzenia obcasów. Byli zbyt blisko ognia.
– Miranda – krzyknęła do nich Nettie. – Linneit sądzi, że Miranda jest w środku. Zrozumiał i zasępił się; nawet jeśli dziecko rzeczywiście było w szkole, prawdopodobieństwo, że jeszcze żyje, było niewielkie. Cały przód budynku stał w ogniu.
– Linnet! – Chciał zwrócić na siebie jej uwagę, ale nie udało mu się. Nadal kopała go i drapała.-Linnet! Nie możesz jej uratować. Posłuchaj mnie. Jej życie jest teraz w rękach Boga.
Później mówiono, że krzyk, jaki wydała z siebie Linnet, był bardziej przejmujący niż wszystko, co do tej pory słyszano. Był to przeciągły, przeszywający dźwięk wyrażający ból, udrękę i bezradność. Przebił się przez huk ognia, nawoływania ludzi i odgłosy ciemnej, gęstej nocy. Każde żywe stworzenie, które go usłyszało, zamarło, by po chwili zadrżeć.
Nie wiadomo skąd pojawił się Devon.
– 0 co chodzi? – zapytał Squire'a.
– Miranda – odparł Squire trzymając w skrwawionych ramionach osłabłą, pozbawioną przytomności Linnet. Ruchem głowy wskazał płonącą szkołę.
Devon nie tracił ani chwili. Zdarł z siebie koszulę, zmoczył ją w wiadrze, zwinął i przyłożył do twarzy, wbiegł prosto w płomienie. Tylko Nettie zdążyła zareagować okrzykiem:
– Nie!
Ale on jej nie słyszał.
Mała leżała na podłodze z twarzą ukrytą w sukience. Przed ogniem osłaniało ją biurko. Spała podtruta dymem i żarem. Devon podniósł jej drobne ciałko i owinął swoją koszulą. Nawet się nie obudziła.
Szybko rozejrzał się po pomieszczeniu. Do tyłu, gdzie stało biurko, ogień jeszcze nie dotarł, ale mocna ściana wykluczała możliwość ucieczki. Framugi okien po obu stronach zajęły się ogniem. Zresztą otwory były i tak zbyt małe, by mógł się przez nie przecisną? z córką. Pozostawały drzwi, przez które wszedł, ale już teraz czuł na plecach pęczniejące pęcherze.
Przytulił do piersi nieprzytomne dziecko, starając się osłonić je własnym ciałem. Nabrał w płuca powietrza, przycisnął twarz do zawiniątka i pobiegł w kierunku wyjścia, czując, że mokasyny nie chronią go już przed żarem rozpalonej podłogi.
Squire potrząsnął Linnet, by popatrzyła na Devona podającego jej zawiniątko. – Chyba nic jej się nie stało – powiedział ochryple. Nawet na niego nie spojrzała, tylko chwyciła córkę w objęcia. Odsunęła koszulę z twarzy dziecka. Przez długą, nie kończącą się chwilę Miranda leżała nieruchomo, aż w końcu zakaszlała i otworzyła oczy. Potem znów zapadła w sen.
Linnet wybuchnęła płaczem. Wielkie łzy ulgi spływały po jej twarzy. Przytuliła do siebie Mirandę i kołysała ją, nie widząc świata wokół siebie, szczęśliwa, że jej córka żyje.
Nettie i Squire stali obok niej uspokojeni. Nikt nie zauważył, jak wysoki, ciemnowłosy mężczyzna przecisnął się przez tłum. Podszedł do swojego konia; oddychał płytko, niespokojnie, starając się nie upaść. Prawie udało mu się sięgnąć konia, gdy upadł twarzą do przodu, z dłonią zaciśniętą na cuglach.
– Mamo. – Rebeka szarpnęła suknię matki.
– Nie teraz – zbyła ją Nettie. – Pomóżmy pani Tyler zanieść Mirandę do domu.
– Mamo. ten Pan…
– Jaki pan?
– Ten, który uratował Mirandę. On upadł. Linnet podniosła wzrok znad śpiącego dziecka.
– Devon? – zapytała cicho I
– chyba tak. Ten, który niedawno tu przyjechał i przebiegł przez ogień. Szedł do swojego konia. Widziałam, jak upadł.
– Nie podniósł się?- zapytała Nettie. – Nie, leżał jeszcze, gdy tu przyszłam.
– Pokaż mi, gdzie – rozkazała Linnet. Nadal nie wypuszczała Mirandy z objęć.
Rebeka zaprowadziła matkę i nauczycielkę przez las do starej sykomory.
– Jak go odnalazłaś? – zapytała Nettie.
– Poszłam za nim. A on potrafi poruszać się bardzo cicho. Widzisz? Tu jest.
Kobiety przystanęły wstrząśnięte widokiem krwawej masy, która kiedyś była plecami Devona. Nettie wzięła Mirandę na ręce, a Linnet ruszyła naprzód. Devon był nieprzytomny, bezwiednie zaciskał dłoń na cuglach. Część włosów zniknęła z jego głowy; ramiona i ręce pokryte były pęcherzami.
Grube spodnie osłoniły nieco dolną część ciała, ale w kilku miejscach widniały wypalone dziury, odsłaniające czerwoną, poparzoną skórę. Podeszwy mokasynów zniknęły, stopy były mocno poparzone.
– Devon – szepnęła, dotykając jego policzka. – De-von, słyszysz mnie?
– Linnet. – Nettie położyła dłoń na ramieniu. -
On cię nie słyszy, Musisz się przygotować na to, że tak poparzony nie pożyje długo.
Nie pożyje długo? – zapytała niemądrze.
– tak. Sama popatrz, w niektórych miejscach nie ma nawet skóry.
Linnet dotknęła jego ucha; piękna, gładka skóra
Devona.
– On nie może umrzeć, Nettie. Nie po tym, jak uratował Mirandę.
– Tu nie chodzi o to, czego ty chcesz. Nie słyszałam, by ktoś aż tak poparzony przeżył.
– A ja tak.
Zdziwione popatrzyły ma stojącego obok Squire'a
– Gdy byłem mały, pewna kobieta została jeszcze bardziej poparzona i przeżyła. Żyje do tej pory.
– Może nam pomóc? – zapytała Linnet. – Pomoże uratować Devona?
Squire'owi nie spodobał się ton jej głosu.
– Phetna nie przepada za towarzystwem ludzi i nie zbliża się do nich, o ile nie musi. Ona…
Linnet podniosła się.
– Sprowadź dla mnie tę kobietę – powiedziała. -Chcę, żebyś wyruszył natychmiast i wrócił tak szybko, jak się da. Zapłacę jej tyle, ile zapragnie. Ona musi tu przyjechać.
Squire skrzywił się, ale zrobił to, o co go proszono. Gdy odszedł, Linnet odebrała Mirandę z rąk Nettie.
– Idź do mojej chaty i przygotuj koce. Podłożymy je pod niego i tak go przeniesiemy – powiedziała do Rebeki. – Nettie, sprowadź ze czterech mężczyzn,
Wracajcie szybko.
– Tak, Linnet. – Nettie uśmiechnęła się – Już idę.