20

Miranda krzyczała. Jej drobne ciałko pokryte było grudkami błota. Gdy zobaczyła matkę, wyrwała się Nettie i podbiegła do Linnet. Matka starała się ją uspokoić, choć sama zaczęła drżeć, gdyż udzielił jej się strach dziecka.

– Co tu się dzieje? – zapytał gniewnie Devon.

– Zaczęło się – odparła Nettie. – Ich dzieciaki rzucały błotem w Phetnę i Mirandę, wyzywając je od czarownic. – Pochyliła się, by otrzeć krew z czoła Phetny.

Devon ukląkł obok i wziął szmatkę z rąk Nettie.

– Wygląda mi na coś więcej niż tylko błoto. – Phetna siedziała nieruchomo, gdy opatrywał jej skaleczenie.

W końcu Linnet uspokoiła Mirandę. Phetna popatrzyła na Devona oczyma pełnymi łez.

– Mogłeś być moim synem – powiedziała cicho.

Przez chwilę przyglądał się jej, po czym uśmiechnął się, powracając do swego zajęcia.

– Jednak chyba dobrze, że nie byłaś moją matką, bo mam wrażenie, że prałabyś mnie za każdym razem, kiedy na to zasługiwałem, i nawet dziś nie mógłbym siedzieć.

Phetna roześmiała się po swojemu, chrapliwie.

– Może masz rację.

Dopiero po kilku godzinach wrócił do chaty spokój i porządek. Nettie poszła do siebie, a Devon starał się pomóc przy kąpieli Mirandy. Mała wykorzystała jego niedoświadczenie i zachlapała wodą pól chaty, mocząc przy tym ojca. Ranę na czole Phetny trzeba było zszyć, ale okazało się, że jedynie Devon został obdarzony zaufaniem i jemu powierzono to zadanie. Wyczerpana Phetna i Miranda poszły spać.

W środku nocy Linnet usłyszała, że Devon po cichu wychodzi z chaty. Gdy nie wrócił po chwili, zdecydowała się go poszukać. Siedział na ganku z twarzą ukrytą w dłoniach.

Starała się, by jej głos brzmiał pogodnie.

– Chyba podbiłeś dziś serca trzech kobiet.

Nie odpowiedział na ten żart.

– Coś trzeba z tym zrobić. Jest ich zbyt wielu, a ja jestem za słaby, żeby z nimi walczyć.

Usiadła obok niego.

– Nie jesteś sam. Masz mnie.

Popatrzył na jej twarz oświetloną bladymi promieniami księżyca.

– Ty już musiałaś stoczyć zbyt wiele bitew. Przynajmniej raz powinnaś mieć kogoś, kto się tobą zaopiekuje. Wyjedziemy stąd. Jutro wracamy do domu.

– Do domu – powtórzyła cicho Linnet. – Do Sweetbriar.

– Tak. Do domu, do Sweetbriar. I zabierzemy tam Phetnę. Zgoda?

Było ej tak dobrze, tak ciepło i radośnie.

– Świetnie.

– A teraz wracaj do chaty, zanim zapomnę, że jesteś dopiero moją narzeczoną i że istnieją te wszystkie bzdurne powody, dla których nie możemy się jeszcze kochać Idź, bo wezmę cię tu, na tym ganku.

Zawahała się, ale w końcu wstała i weszła do środka. W drzwiach odwróciła się jeszcze, lecz on już znów pogrążył się w myślach.

Squire nalał sobie kolejną szklaneczkę. Głowa mu się trzęsła. Przed oczami miał kolorowe plamy; czerwone, pomarańczowe, żółte i czarne znaki. Przez tę małą sukę stał się pośmiewiskiem. Wszyscy się z niego natrząsali!

Odwrócił się do Indianina związanego w kącie chaty. A więc uznała, że może się natrząsać ze Squire'a? A niby skąd miał taki szacunek ludzi? Nie zdobyłby go, gdyby był slaby.

Napełnił cynowy kubek. Tym razem whiskey nie paliła mu gardła. Miał wrażenie, że już przyzwyczaił się do alkoholu, ale narastał w nim gniew. Przypomniał sobie, jak uratował Linnet w Bostonie. Co by się z nią stało, gdyby nie jego pomoc? I czy kiedykolwiek podziękowała mu należycie?

Przypomniał sobie, jak całowała się z Macalisterem; nie tylko ustami, lecz całym ciałem. Walnął kubkiem o stół. Na Boga! I jego będzie kiedyś tak całować. Odwrócił się do Indianina, którego czarne oczy płonęły nienawiścią. Sprawiło mu dziwną satysfakcję, że ktoś oprócz niego też odczuwa tak silne uczucie.

Co ten Indianin tu robił? Szpiegował tę parę? A może tylko chciał wywęszyć, na co się zanosi? Musiało być coś więcej, bo Indianin był tak pochłonięty swym zajęciem, że nie usłyszał dość ciężkich kroków Squire'a ani świstu kolby, która spadła na jego głowę.

Uniósł kufel, wznosząc toast do więźnia.

– Na co tam tak czekałeś, chłopcze? Nie wyglądasz na jednego z tych młodych byczków, którzy lubią coś ukraść, by udowodnić, że są mężczyznami. Jeszcze coś chodzi ci po głowie. – Wysączył resztkę whiskey. – Ja mam inne kłopoty. Muszę się odegrać na pewnej kobiecie. Chcę jej odpłacić tą samą monetą, którą ona mnie obdarowała. Żaden mężczyzna nie lubi czuć się wykorzystanym przez kobietę. Żmije! Oto, czym są kobiety! Kłamią, wykorzystują cię. No, a ta – usiłował nalać sobie jeszcze whiskey z pustej butelki – ta ze mną nie wygra. – Nie zauważył, że zaczął mówić z niewyraźnym akcentem prostych mieszkańców Kentucky – O nie, mój panie, ta ze mną nie wygra. Zapłaci za wszystko, co dla niej zrobiłem I nie będzie się więcej ze mnie śmiała. Muszę tylko sprzątnąć tego Macalistera.

Choć pijany, zauważył błysk w oczach Indianina, gdy wymówił to nazwisko. Przez chwilę zastanawiał się nad tym odkryciem.

– A więc znasz Macalistera? Czyli to prawda z tym jego indiańskim pochodzeniem w ogóle? Mówisz po angielsku, Indiańcu?

Związany, zakneblowany więzień skinął twierdząco głową.

– Co za świat! Indiańce mówią po angielsku. Następny rząd założy pewnie dla nich szkoły, żeby nauczyli się czytać i pisać. Wyjmę ci teraz knebel, chłopcze, ale nie próbuj krzyczeć, bo z prawdziwą przyjemnością wepchnę ci kopniakiem wszystkie zęby do gardła.

Wyjął knebel.

– Powiedz, jak się nazywasz.

– Szalony Niedźwiedź.

– W porządku, Szalony Niedźwiedziu. Czeka nas długa pogawędka.

Gdy Linnet obudziła się, pierwszą rzeczą, która rzuciła się jej w oczy, było puste posłanie Devona. Westchnęła. Wolała, gdy był unieruchomiony, gdy nie chodził z nią na łąkę, gdy nie wychodził na ganek. Podłożyła ręce pod głowę i wpatrzyła się w sufit. Phetna i Miranda jeszcze spały, wyczerpane wydarzeniami poprzedniego dnia.

A więc dzisiaj. Dziś opuszczą to paskudne miasto. Devon zabierze je do Sweetbriar. Żal jej tylko było zostawić tu Nettie, ale przecież w domu miała tylu przyjaciół. Już na samą myśl o nich robiło jej się lżej na sercu.

– Gdzie chłopak?

Linnet popatrzyła na Phetnę wyciągniętą na pożyczonym materacu.

– Nie wiem. Teraz, gdy mu zwróciłaś mokasyny, boję się, że będzie bez przerwy gdzieś chodził. – Starała się nie zdradzić swoich uczuć, ale niezupełnie jej się udało.

Phetna uśmiechnęła się.

– Lepiej się przyzwyczajaj do tego, że nie uda ci się trzymać Macalistera przy sobie.

– Chyba masz rację. Po prostu przyzwyczaiłam się, że wiem, gdzie go znaleźć. Tej nocy przez cale godziny siedział na ganku zamartwiając się. Nie słyszałam, kiedy wrócił.

Phetna usiadła.

– Opiekowanie się kobietami to rola mężczyzn. No, powinnam już wstać, żeby ugotować coś do jedzenia.

Linnet uśmiechnęła się marzycielsko.

– Nie gotuj za dużo, bo i tak dziś wyjeżdżamy. – Nie zauważyła dziwnego wyrazu twarzy Phetny.

– Wracacie do Sweetbriar?

Linnet przewróciła się na brzuch i popatrzyła starszej kobiecie prosto w oczy.

– Wracamy. Wszyscy. Devon zaznaczył, że bardzo mu zależy na tym, żebyś pojechała z nami.

Phetna przysiadła na ławie.

– Niepotrzebna mu taka stara kobieta jak ja.

Linnet wstała i zaczęła składać koc.

– Devon wie dokładnie, czego chce, i nie ma sensu się z nim kłócić. Szkoda czasu, musimy się pakować.

Do Phetny nareszcie dotarło, o co chodzi.

– Chyba nigdzie nie chciałabym być tak bardzo jak w Sweetbriar. Muszę jeszcze zabrać swoje rzeczy z mojej chaty.

– Oczywiście – zgodziła się Linnet. – Tu jest niewiele do zrobienia, a Miranda i Devon mogą mi pomóc. Idź się spakować. Potem się spotkamy.

Phetna skrzywiła się w coś na kształt uśmiechu.

– Chyba tak zrobię. Nie potrzebujesz mnie tutaj?

– Nie. Im szybciej uporamy się z robotą tu i w twojej chacie, tym szybciej wyjedziemy.

– Lecę.

Zanim Linnet zdążyła mrugnąć, Phetna była już w drodze. Doskonale wiedziała, co odczuwa ta biedna kobieta, bo sama czuła się dokładnie tak samo.

Linnet wiedziała, że Devon potrzebuje trochę samotności, której brakowało mu już od tygodnia. Zauważyła, jak bardzo go męczy konieczność dłuższego przebywania w zamkniętym pomieszczeniu, ale gdy nie wrócił do południa, zaczęła się o niego martwić. Weszła w las, spodziewając się zastać go śpiącego pod drzewem. Już obmyślała przemowę, już cieszyła się, że on weźmie ją w ramiona i nie pozwoli dokończyć.

Gdy wróciła do chaty, stwierdziła, że nadal nie wrócił. Podała Mirandzie obiad, sama zbyt zdenerwowana, by jeść. Nieliczne rzeczy należące do niej i córki już dawno zostały spakowane. Wzięła tylko to, co najpotrzebniejsze.

Usłyszała pukanie i otworzyła; zobaczyła Squire'a. Przez chwilę stali patrząc na siebie. Spojrzał ponad jej głową na tobołki i odepchnął ją, by wejść do chaty.

– A więc wyjeżdżasz?

– Tak – odparła; uświadomiła sobie, że zupełnie o nim zapomniała.

– Przypuszczam, że nie masz zamiaru zdradzać mi swoich planów.

– Ja… – Uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. – Moje zachowanie było niewybaczalne i przepraszam za to. Wszystko stało się tak szybko, że nie miałam czasu pomyśleć.

– Ha! Chyba masz na myśli przyjazd tego twojego byłego kochanka i to, że cię znowu trafiło. Żal mi was, dziewczyny. Nieważne, co wam taki zrobi. Jeśli już sobie któraś z was ubzdura, że go kocha, będzie w niego wierzyć do końca.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Naprawdę? No to popatrz na siebie. Spakowałaś się, jesteś gotowa do wyjazdu, a gdzie podziewa się twój oblubieniec? – Uśmiechnął się, widząc, że nie wie, co odpowiedzieć. – Widzisz, Linnet, raz już cię zostawił. Teraz zrobił to ponownie. Nie miał zamiaru się z tobą żenić. Bo niby dlaczego? Po co miałby sobie wieszać u szyi żonę i dziecko, skoro ma u swoich stóp cały świat? Jest miody, przystojny, podoba się kobietom, dlaczego miałby z tego wszystkiego rezygnować?

– Nie chcę tego słuchać. Czy możesz stąd wyjść?

Usiadł przy stole i oparł się plecami o ścianę.

– Wyrzucasz mnie z mojej własnej chaty? Pozwól, że ci przypomnę, że wszystko, co uważasz za swoje, należy właściwie do mnie. Nawet zapłaciłem za narodziny Mirandy. – Jego oczy stały się lodowate. – I co teraz zamierzasz robić, skoro on cię zostawił? Pojechać za nim do Sweetbriar? Gonić za nim jak jakaś dziewka, którą się przez niego stałaś?

– Nie będę więcej słuchać twoich obelg. To prawda, że nie wiem, gdzie się podziewa Devon, ale nie wierzę w twoje insynuacje.

– Wierz w to lub nie, ale to prawda. Dziś rano przyszedł do mnie i przehandlował mi to za zapasy potrzebne na podróż do Sweetbriar.

Pokazał Linnet nóż Devona.

– Nie wierzę ci.

– To zapytaj Nettie, czy koń Macalistera jest jeszcze u niej. Zabrał go, a kilku ludzi ze Spring Lick widziało, jak odjeżdża.

– Nie wierzę ci! – powtarzała to wciąż, nie mogąc wymyślić nic innego.

Roześmiał się.

– To twoje prawo. No, muszę już iść. Przemyśl sobie to, co ci powiedziałem, i zastanów się, czy chcesz, żeby Miranda wychowywała się przy takim ojcu. – Zatrzymał się przy drzwiach. – A tak przy okazji: dostał, czego chciał? – Jego wzrok omiótł jej figurę, ale stała wyprostowana, bez słowa. Śmiejąc się, zamknął za sobą drzwi.

Nie wierzę – powtórzyła Linnet. – Niezależnie od tego, co Devon zdecydował, nie jest kłamcą.

Nettie szczodrze nasypała herbaty do czajniczka.

– Nie znam go na tyle, by cokolwiek powiedzieć. Wiem tylko, że jego koń zniknął dziś rano.

– Nie wykradałby się tak nocą.

A ja wiem, jak bardzo chciałabyś w to uwierzyć, pomyślała Nettie.

– I co teraz zamierzasz zrobić?

– Ja… nie wiem. Muszę iść do Phetny, czeka na mnie od rana. – Popatrzyła przez otwarte drzwi na zachodzące słońce. – Robi się późno, a ja nie wiem, co robić.

Rebeka wbiegła do chaty, nie mogła złapać tchu.

– Dowiedziałam się, mamo. Już wiem.

Linnet patrzyła na nią zaskoczona.

– Dobrze już, siadaj – powiedziała Nettie. – Opowiadaj.

– Nettie, ty chyba nie… – zaczęła Linnet.

– Ależ tak – przerwała jej Nettie, patrząc z durną na córkę. – To dziecko jak żadne inne potrafi słuchać.

Linnet nie podobało się to wszystko, ale za wszelką cenę chciała poznać powód, dla którego Devon tak nagle wyjechał.

– Słyszałam, jak Squire rozmawiał z panią Yarnall. Kłócili się. Pani Yarnall chciała, żeby coś zrobić z panną Tyler i panem Macalisterem, a Squire powiedział, że już się tym zajął. – Popatrzyła na obie kobiety, żeby się upewnić, że nie uroniły ani słowa z tego, co powiedziała.

– I co jeszcze mówił? – dopytywała się Nettie.

– Ze sprzedał pana Macalistera Indianom.

– In…! – zaczęła Nettie z oczyma rozszerzonymi z przerażenia.

Linnet zdawała się być opanowana.

– Co jeszcze powiedział, Rebeko?

– To już prawie wszystko. Powiedział, że złapał jakiegoś Indianina w lesie, obezwładnił go i związał. Mówił, że ten Indianin podglądał pannę Tyler i pana Macalistera, jak się całowali! – Dziewczynka popatrzyła dziwnie na swoją nauczycielkę.

– Co jeszcze? – zapytała Linnet, nie zwracając uwagi na zaciekawienie dziewczynki.

– Powiedział, że gdy go zabrał do domu, dowiedział się, że ten Indianin tropił już od dłuższego czasu pana Macalistera, chcąc go zabić, ale brakowało mu broni i konia, żeby go pojmać.

– A więc Squire pomógł ternu Indianinowi pojmać Devona – dokończyła za nią Linnet.

– Tak, psze pani.

– No tak. – Nettie głośno wypuściła powietrze. – No to już chyba nic nie da się zrobić.

– Możemy za nim jechać – zaprotestowała Linnet.

– Ty i ja? – zapytała Nettie. – Dwie samotne kobiety w lesie? Nikt ci tu nie pomoże, a mój Otis wróci dopiero za tydzień. Kogo możesz poprosić o pomoc?

– Nie wiem. – Linnet wstała. – Jeszcze nie wiem, co zrobię, ale nie pozwolę im zabić Devona. – Zatrzymała się przy drzwiach i popatrzyła na Rebekę. – A nie słyszałaś przypadkiem imienia tego Indianina?

– A tak… to był Szalony Niedźwiedź.

Nettie miała wrażenie, że Linnet zaraz zemdleje. Krew odpłynęła z jej twarzy, oczy stały się szkliste, a kolana ugięły się pod nią.

– Linnet, dobrze się czujesz?

Potrząsnęła głową, by oprzytomnieć.

– Muszę iść. Muszę go odnaleźć.

Nettie chciała zaprotestować, ale Linnet już wyszła, więc Nettie powróciła do zagniatania ciasta na chleb.

– Myślisz, mamo, że panna Tyler pojedzie za tym Indianinem, który ma pana Macalistera?

– Nie, oczywiście, nie – odpowiedziała Nettie. – Będzie miała dość czasu, żeby zrozumieć, że to niemożliwe. Nikt nie przejdzie samotnie przez las, nawet Linnet o tym wie.

– A ja bym to zrobiła – stwierdziła Rebeka. – Pojechałabym za nim. Nie pozwoliłabym, żeby jacyś Indianie więzili mojego mężczyznę!

– Cicho – uspokoiła ją matka. – Nie wiesz, o czym mówisz. Są rzeczy, których kobieta robić nie może, a jazda przez las do obozu Indian jest właśnie jedną z nich. I jeśli nawet Linnet nie zna czasem swojego miejsca na świecie, ma przynajmniej dość rozsądku, by… – Urwała wpatrzona w chleb.

– Co się stało, mamo?

Nettie wytarła ręce w fartuch.

– Linnet nie ma w ogóle rozsądku, gdy chodzi o tego mężczyznę. I na pewno zrobi tak, jak powiedziała.

Pojedzie za nim, to pewne. Rebeko, zagnieć ciasto i nastaw, żeby urosło.

– Ależ, mamo. Ja chcę zobaczyć, jak rozmawiasz z panną Tyler.

– To raczej panna Tyler porozmawia ze mną.

Загрузка...