Boże, zmiłuj się! Coś ty takiego zrobiła, że wszyscy biegają jak nieprzytomni? – Tak Phetna powitała przemoczoną, drżącą z zimna Linnet. – Squire zbiera ludzi, a tak przy tym wrzeszczy i klnie, że przestraszył małą i sporo pracy mnie kosztowało uspokojenie jej.
– Phetna popatrzyła czule na Mirandę zajętą nabieraniem jedzenia na łyżkę i wkładaniem go do ust.
– Co z nim? – Linnet podeszła do Devona, zostawiając za sobą kałużę wody.
– Bez zmian. Przynajmniej nie stwarza problemów jak ty. – Powiesz mi wreszcie, o co chodzi z tą ucieczką z jakimś Indianinem i sprowadzeniem masakry na Spring Lick?
– Phi! Nie rozumiem, dlaczego taki drobiazg wprawia tych ludzi w takie podniecenie.
– Indianie to nie drobiazg i gdybyś mieszkała tu tak długo jak ja, inaczej byś mówiła.
– Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, przecież moi rodzice zginęli z ręki Indian. Widziałam, jak matka.; Urwała. – Najpierw muszę się przebrać w suche rzeczy. – Zaczęła rozpinać przód sukni. – Żółta Ręka to jeszcze młody chłopiec i pomagał mi znaleźć owoce róży.
Linnet odwrócona była plecami do Devona I nie zauważyła, jak ten z wysiłkiem przekręcił głowę, by na nią patrzeć. Phetna zastanawiała się, czy przyczyną była wzmianka o Żółtej Ręce, czy też fakt, że Linnet zamierzała się rozebrać. Po raz pierwszy zobaczyła jego otwarte oczy i z drżeniem rozpoznała spojrzenie Slade'a Macalistera. Miała wrażenie, że przez tych dwadzieścia lat nic się nie zmieniło. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że to syn Slade'a.
Przyglądała mu się w napięciu, ale on nie spuszczał wzroku z Linnet, jej przemoczonej koszuli i halki. Oczy Phetny zabłysły rozbawieniem. Taki sam jak Slade. Trzeba im było czegoś więcej niż potwornych poparzeń i bólu nie do zniesienia, by ich powstrzymać od podglądania ładnych dziewcząt.
– No, powiesz mi w końcu? – nalegała Phetna, starając się nie zdradzić śmiechu, który rozsadzał jej pierś, gdy patrzyła na Devona.
Linnet ściągnęła z siebie halkę i zaczęła energicznie wycierać się lnianym, szorstkim ręcznikiem. Miała na sobie tylko króciutką koszulkę i majtki sięgające nieco powyżej kolan.
– W twojej chacie był młody chłopak z plemienia Shawnee. Jestem pewna, że chciał się tylko schronić przed deszczem. Pewnie był tak samo przerażony moją obecnością jak ja jego. – Rozwiązała troczki koszulki i zdjęła ją przez głowę, potem ściągnęła majtki.
– Odwróć się, wytrę ci plecy. Myślisz, że Miranda je dostatecznie dużo?
Linnet odwróciła się przodem do Devona i popatrzyła na córeczkę. Uśmiechnęła się do niej, podczas gdy Phetna wycierała jej plecy. Gdy Linnet popatrzyła w końcu na Devona, leżał nieruchomo z zamkniętymi oczyma i oddychał płytko, nierówno. Odebrała Phetnie ręcznik, przeszła przez pokój i zaczęła się ubierać.
Gdy Phetna popatrzyła ponownie na Devona, wyglądał, jakby spal, ale była pewna, że zauważyła słaby uśmiech błąkający się na jego ustach.
– Nic nie zmoże takiego, co jeszcze ma ochotę zerkać na kobiety – mruknęła i odetchnęła z ulgą, czując, że syn Slade'a nie umrze pod jej opieką.
Linnet uklękła przy Devonie, pogładziła go po włosach i szyi.
– Nabiera chyba kolorów. Czy może mi się tylko wydaje?
Twarz Phetny wykrzywiła się w czymś, co miało przypominać uśmiech.
– Będzie dobrze. Zaczynam być tego pewna.
– Pewna?! – ucieszyła się Linnet, ale jej emocje zaraz opadły. – Uwierzę dopiero wtedy, gdy sama się o tym przekonam. Gdy upewnię się, że to Devon, a nie jakaś szmaciana kukła.
– Daleko mu do kukły. Tego możesz być pewna. – Phetna wstała. – Dość tych rozmyślań. Mamy sporo pracy. Jesteś gotowa, dziewczyno?
– Jak zwykłe. Co mamy robić?
– Musimy go podnieść i posadzić, bo czas, by napił się mojej herbatki. A poza tym zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że nie ulżył sobie jeszcze od czasu pożaru?
Sporo czasu trwało podnoszenie Devona i posadzenie go na ławie. Nie mogły dotykać pęcherzy, on zaś nie był w stanie oprzeć się na poparzonych stopach. Widziały naciągnięte z wysiłku mięśnie jego twarzy, skórę, która groziła popękaniem. Zarzuciły materac na brzeg stołu, by mógł się na nim oprzeć. Linnet tak bardzo mu współczuła, że jej oczy zaszły łzami.
Kilka minut poważnego wykładu na temat pohamowania wstydu pozwoliło Linnet pomóc Devonowi. Phetna nawet go nie dotknęła i wyglądała na rozbawioną wstydliwością Linnet.
Gdy herbatka była gotowa, Phetna dodała do niej odrobinę soli, wyjaśniając, że Devon stracił dużo wody i sól pomoże ją przywrócić. Linnet nie pytała, skąd Phetna wie takie rzeczy. Devon bronił się przed wypiciem naparu, krztusił się, pluł.
– Musisz go zmusić do picia. Z nimi wszystkimi zawsze tak jest. Chcą tylko umrzeć i nie można ich do niczego przekonać.
– Ale on już więcej nie wypije – stwierdziła z rezygnacją Linnet. – Jak mam to zrobić?
– Nie wiem. Różne są na to sposoby. Trzymanie za nos, groźby, płacz, pocałunki, zresztą tego mu ostatnio nie brakowało. To jeszcze łatwe. Potem trzeba go będzie zmusić do jedzenia.
– Jak mam cokolwiek robić, skoro on mnie nie słyszy? Od czasu pożaru nie odzyskał przytomności.
– Słyszy równie dobrze jak ty, a wzrok, podejrzewam, ma o wiele lepszy ode mnie.
Linnet była zaskoczona.
– To dlaczego nic nie mówi?
– Ból, dziewczyno. Potworny ból. Nie można mówić, gdy pali całe ciało.
– Devon – szepnęła mu do ucha. – Musisz to wypić. Chcemy, żebyś wyzdrowiał. Miranda na ciebie czeka. Myśli, że jesteś wielką, wypchaną lalką, a nie prawdziwym człowiekiem. Gdy wyzdrowiejesz, wyrzeźbisz jej głowę lalki, a ja zrobię ze szmatek resztę. Zrobisz to dla swojej córki?
Coś w tym wszystkim musiało go przekonać, bo zmusił się do picia.
Trzeciego dnia pęcherze przestały się jątrzyć, a rany zaczęły się zabliźniać. Linnet, wyczerpana, wpychała mu właśnie jedzenie do ust, gdy po raz pierwszy przemówił.
– Pocałuj mnie.
– Słucham? – Odstawiła kubek na stół. Phetna i Miranda wyszły z chaty i byli w niej sami.
– Pocałuj mnie – powtórzył ochryple Devon i odwrócił do niej twarz.
Jak dobrze było znowu popatrzeć w te lśniące błękitem oczy!
– Nie będę pił, dopóki mnie nie pocałujesz.
– Devon! Co ty mówisz? Nie słyszałam twego głosu od trzech dni, twoje plecy nie przypominają ludzkiego ciała, a ty mi składasz takie absurdalne propozycje.
– Nie kłóć się ze mną, Lynna, proszę. – Zwiesił głowę i zamknął oczy.
– Nie! Kochanie, przepraszam. Pocałuję cię. – Pocałowała go w policzek, skroń, powieki, tak jak to często robiła w ciągu minionych dni. Czy zdawał sobie sprawę z tych pocałunków, jak twierdziła Phetna, czy też był nieprzytomny, jak przypuszczała Linnet?
Czwartego dnia wydał się jej silniejszy i choć się rzadko odzywał, Linnet była pewna, że jest przytomny. Dotykając go wielokrotnie miała wrażenie, że zapadnie się ze wstydu pod ziemię.
– Wygląda na to, że z tego wyjdzie – stwierdziła po południu Phetna.
– Chciałabym być tak pewna jak ty. Dlaczego on wciąż nie mówi?
– Panie Boże, dopomóż! Daj mu jeszcze parę dni. Wszyscy poparzeni tacy są. Najpierw za bardzo ich boli, żeby mogli cokolwiek powiedzieć, a potem starcza im sił na to tylko, by powiedzieć, co im dokucza. Wtedy sprawdzają twoją cierpliwość, ale za to kiedy zaczną narzekać, wiesz, że już po wszystkim.
– Szczerze mówiąc wolałabym już słyszeć narzekania. Ta cisza jest denerwująca.
Jeszcze przypomnę ci te słowa.
Linnet podniosła drewniane wiadra.
– Idę do źródła.
– Może przejdź się, nazbieraj kwiatów – zawołała za nią Phetna. – On ci nie ucieknie, a potrzebujesz oddechu.
Wiosenne powietrze pachniało pięknie, szczególnie po wyjściu z dusznej chaty. Zamiast do źródła Linnet poszła w znane sobie ustronne miejsce pod trzema topolami. Rosła tam gęsto koniczyna, wokół krzątały się pszczoły. Czuła się prawie winna, że zostawiła Devona w domu, a tu ptaki śpiewają, kwiaty chwieją się na słabym wietrze.
– Linnet.
Na chwilę zamknęła oczy, chcąc opóźnić moment powitania. Nie widziała Squire'a od czasu, gdy z Żółtą Ręką śmiała się z bieganiny jego i Moonera w deszczu pod wzgórzem.
– Tak? – Zmusiła się do uśmiechu. -Jak się miewasz? Nie wyglądał dobrze. Najwyraźniej ostatnio zbyt mało sypiał. Usiadł ciężko obok niej.
– O to raczej ja powinienem zapytać. Ostatnio w ogóle cię nie widuję. Przypuszczam, że siedzisz przy nim bez przerwy.
– Siedzę przy „nim”, ponieważ Devon jest ciężko poparzony i mnie potrzebuje. Nawet teraz nie powinnam tu być, tylko go nakarmić.
– Nakarmić? Karmisz go? Dorosłego mężczyznę?
– Squire, on przecież był bliski śmierci i to dlatego, że uratował moją córkę. Jest jeszcze bardzo słaby i nie poradziłby sobie sam. Zrobiłabym to dla każdego, kto by uratował Mirandę.
– Naprawdę, Linnet? A może to wszystko dlatego, że nadal go kochasz?
– Chyba nie ma na to odpowiedzi, skoro nikt inny tylko ojciec Mirandy wbiegł po nią do płonącego budynku.
Squire odwrócił wzrok.
– Masz rację. Nie widziałem nadziei na uratowanie jej, ale gdyby to było moje własne dziecko…, kto wie?
Linnet milczała.
– Wyglądasz na zmęczoną – zauważył.
– Ty też.
W Linnet nagle wezbrała złość.
– Czego chcesz się dowiedzieć? Szczegółów z nocy, którą spędziłam z Devonem Macalisterem? To cię tak męczy? Chcesz sprawozdań z każdego mojego dotknięcia? Czego właściwie chcesz? On jest naprawdę chory.
Squire zachował spokój.
– Wiele się o tobie ostatnio dowiedziałem. Wiem, że nawet nie starałaś się żyć dobrze z tutejszymi ludźmi, że chyba lubisz dawać im powody do plotek, robisz wszystko, żeby się od nich odróżniać. Nie wy- starczy ci, że jesteś Angielką i masz inny sposób bycia, musisz jeszcze tak się od nich odcinać?
Oczy Linnet błysnęły, a usta zacisnęły się w wąską, prostą linię.
– W Anglii otrzymałam coś, co można by określić jako niezwykłe wychowanie. Nauczono mnie akceptować ludzi takimi, jakimi są, i nie słuchać opinii innych. Gdy tu przyjechałam, ludzie byli skłonni mnie przyjąć, ale tylko pod warunkiem, że będę dokładnie taka sama jak oni. Jule i Oya chciały, abym znienawidziła Nettie i jej córki, chciały, bym obgadywała nieobecnych, ale ja tak nie potrafię.
– Ale to ty się na nich boczyłaś i stąd wszystkie kłopoty.
– Przykro mi, że tak to wyglądało, chociaż nie chcialam, Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego chcesz, żebym była taka jak oni.
– To nie o to chodzi. – Ujął jej dłoń. – Gdy zapłaciłem za twój przejazd do Kentucky, myślałem, że zechcesz mi się jakoś zrewanżować za to, że dałem ci pracę, mimo iż masz nieślubne dziecko.
Odsunęła się od niego gwałtownie.
– Myślałeś, że w ten sposób kupujesz sobie kochankę? A może zrobiłeś to po to, by zyskać popularność? Dobrze wyglądało, że kandydat na gubernatora przygarnął upadłą kobietą z dzieckiem i uratował jej duszę. A ja wszystko psuję. Nie spodoba się twoim wyborcom, że ta uratowana przez ciebie kobieta, która, została tu nauczycielką, mieszka ze swoim kochankiem. Wybaczałeś mi moje grzechy, dopóki miąłeś nadzieję, że będę twoja, ale teraz wszystko się zmieniło.
– Pożałujesz tego, Linnet. Zostanę gubernatorem tego stanu i żadna wywłoka taka jak ty mi w tym nie przeszkodzi.
– Nie obawiaj się, nie przeszkodzę. Jak tylko Devon wyzdrowieje, opuszczę to miejsce. Nawet gdybym się miała czołgać.
– A dokąd to? – prychnął. – Do tego twojego ukochanego Sweetbriar? Zamierzasz rozpowiadać, że Squire Talbot nie nadaje się na gubernatora?
Popatrzyła na niego chłodno.
– Wątpię, bym miała choćby wspomnieć twoje imię. Muszę teraz iść do Devona. – Odwróciła się i odeszła.
Linnet była tak zdenerwowana, że wchodząc do chaty patrzyła gdzieś w przestrzeń i trzasnęła drzwiami. Nie zauważyła, że siedział o własnych siłach, przepasany skrawkiem materiału na biodrach.
– Czyżbyś planowała jakąś burzę? – zapytała Phetna, ale Linnet była zbyt wściekła, by cokolwiek usłyszeć.
– Mirando, kochanie – zdecydowała starsza kobieta. – Może wyjdziemy zobaczyć, czy dojrzał groszek?
Miranda zerknęła na matkę, która wyglądała teraz jakoś obco, i chętnie wyszła z Phetną.
Żadne nie odezwało się, gdy zostali w chacie sami. Linnet wpatrywała się w jakiś punkt na ścianie, Devon ją obserwował.
– Lynna – powiedział cicho, ochryple. Nie używane od kilku dni struny głosowe odmawiały mu posłuszeństwa. – Lynna – powtórzył, gdy nie poruszyła się.
Odwróciła się i dopiero teraz zauważyła zmiany.
– Devon! Ty siedzisz!
Skrzywił się.
– Już myślałem, że nigdy tego nie zauważysz. Usiądź koło mnie, muszę się na czymś oprzeć.
Usiadła obok na ławce, a on uniósł przepaskę i przysunął się do niej. Czuła ciepło jego skóry przebijające przez spódnicę i halkę. Nagle przestał być chory, bezradny, a stał się ciepłym, żywym mężczyzną. Zaczęła się od niego odsuwać.
– Proszę, nie rób tego – powiedział, a ona pozostała na swoim miejscu. – Co cię tak rozzłościło?
Nie mogła spojrzeć mu w oczy.
– Pokłóciłam się ze Squire'em.
Nie zauważyła, że się uśmiechnął.
– Sprzeczka kochanków? – zapytał.
– Ja nie kocham… – Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się. – Nigdy nie kochałam tego człowieka. Dał mi tylko pracę, to wszystko.
Devon milczał przez chwilę.
– Martwi cię ta sprawa z Żółta Ręką?
– Tak. Inne też. A również to, że ci ludzie nie chcieli mi pomóc zanieść cię do mojej chaty. Jak dwa miasta mogą się aż tak różnić, Devonie? Dlaczego Sweetbriar może być tak różne od tego… tego miejsca?
– Nie wiem i nie sądzę, bym chciał wiedzieć. Dobrze, że w końcu nikt nie zastrzelił Żółtej Ręki, inaczej z tego miasta nie zostałoby nic prócz ruin.
– Czyli miałam rację!
– Lynna, musisz coś zrozumieć. Indianie żyją inaczej niż biali ludzie. Nie powinnaś się spodziewać, że wszyscy Indianie są szlachetni i możesz im powierzyć swoje śliczne ciało. – Boże! Nawet rozmowa tak go osłabiała, że czul się tak, jakby po nim przebiegło w popłochu stado bydła.
– Ale on był z plemienia Shawnee.
Devon otworzył już usta, po czym je zamknął. Czasami mówiło się do niej jak do ściany.
– Mam już dość rozmowy. Pomożesz mi się położyć?
– Miał wrażenie, że materac leży przynajmniej o milę od stołu.
– Nie, Devonie. Musisz jeść. Ugotowałam dobry rosół i zamierzam cię nim nakarmić. – Odrzuciła mu przepaskę i podeszła do ognia, by napełnić kubek rosołem.
Devon siedział nieruchomo. Nie miał się o co oprzeć, nie mógł się pochylić i wiele go kosztował wysiłek, jaki wkładał w to, by utrzymać równowagę. Z początku, gdy usiadł, czuł się nieźle, starał się tylko nie dotykać stopami podłogi. Ale teraz chciał odpocząć, zasnąć. Nie miał najmniejszej ochoty na myślenie, mówienie, a tym bardziej na jedzenie.
Linnet stanęła przed nim z parującym kubkiem. Te dwie kobiety przez cały czas, który wydawał mu się długimi miesiącami, wmuszały w niego tylko jedzenie. Czy nie wiedziały,” że to boli, że skóry na plecach jest za mało i w każdej chwili może pęknąć? Czy nie zdawały sobie sprawy z tego, jak bardzo jest zmęczony, że nie ma nawet dość siły, by samodzielnie dojść do wygódki? Nie wiedzą, że on jest mężczyzną? Interesowało je tylko przepychanie jedzenia przez jego gardło. Nagle ogarnęła go wściekłość.
– A niech to szlag, Linnet! Nie mam zamiaru… – Urwał, bo przyglądała mu się dziwnie. Powoli odstawiła kubek, a potem zaczęła się śmiać jak mała dziewczynka. Szeroko otwarte usta, całe ciało wstrząsane spazmami śmiechu. Patrzył zdziwiony, jak ugięły się pod nią nogi i opadła na podłogę, zaplątawszy się w spódnicę. Trzymała się za brzuch, po jej twarzy spływały łzy.
– Linnet, z czego się śmiejesz? Chciałem tylko powiedzieć, że nie zamierzam już jeść, a ty mi nawet nie pozwoliłaś dokończyć zdania.
Ale Linnet nie mogła odpowiedzieć. Brakowało jej powietrza. „A niech to szlag, Linnet!” To muzyka dla uszu. A więc on wyzdrowieje! Znów będzie dawnym Devonem. Nic innego nie przekonałoby jej mocniej, że wszystko będzie dobrze.
Devon przyglądał się jej, a po chwili stwierdził, że ten śmiech jest zaraźliwy.
– Jesteś najdziwniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Wątpię, czy cię kiedykolwiek zrozumiem.
Phetna wróciła z Mirandą i stała patrząc na nich. Devon uśmiechał się, a Linnet leżała na podłodze i ocierała z oczu łzy.
– Oszalała – poinformował ją Devon.
Mirandę nie obchodziło, dlaczego mama tak się cieszy, wystarczało jej, że jest szczęśliwa. Podbiegła do niej. po chwili zaczęły się obie tarzać na ziemi. Linnet łaskotała ją bezlitośnie, a mała piszczała głośno z radości.
– No, chłopcze, wypij to na zdrowie – powiedziała Phetna
Devon przyglądał się Linnet i córce z zainteresowaniem. Nigdy ich jeszcze nie widział tak rozluźnionych. Nie zauważył, jak wypił cały gorący rosół.
W końcu Linnet położyła się na podłodze, obolała po wysiłku. Miranda jeszcze chciała się bawić, ale matka powstrzymała ją.
– Chyba już więcej nie mogę, Mirando. – Dziecko uspokoiło się i przytuliło do matki.
– Zamierzacie tak spędzić noc? – zapytała Phetna, stanąwszy nad nimi. – Ten twój chłopak potrzebuje pomocy, trzeba go położyć, a ja jestem za słaba, żeby się na coś przydać.
– Nie jestem przekonana – powiedziała Linnet siadając. Popatrzyła na Devona.
Posiał jej poważne spojrzenie i odwrócił kubek dnem do góry, by pokazać, że wypił wszystko.
Uśmiechnęła się do niego.
– Dość już, proszę. Jutro pewnie będzie mnie bolał brzuch. – Nadal był poważny.
– Wymasuję ci.
Linnet zaczerwieniła się. Usłyszała chrząknięcie Phetny. Stanęła przed Devonem.
– Obejmij mnie ramieniem. Pomogę ci. Uważaj tylko na stopy.
Gdy wstał, przepaska opadła mu z bioder. Chciał po nią sięgnąć, ale powstrzymał się. Uśmiechnął się chytrze do Linnet.
– Zapomniałem, że widziałaś… i myłaś każdy skrawek mojego ciała.
– Devon! – Linnet poczerwieniała od stóp do głów. Popatrzyła wymownie na Mirandę.
– Wydaje mi się, że powiedziałaś kiedyś, że nie zamierzasz jej wychowywać tak, by raził ją widok nagich męskich pośladków?
Linnet nie odpowiedziała, a gdy Devon wyciągnął się na posianiu, przykryła go prześcieradłem, wyjętym z koszyka na przybory do haftowania.
– Co ty wyprawiasz, dziewczyno? – zapytała Phetna głosem drżącym od śmiechu.
– Mam wrażenie, że w rajskim ogrodzie pojawił się już wąż i czas, by Adam założył figowy listek. – Wzięła do ręki popalone spodnie Devona. – Muszą wystarczyć, dopóki nie uszyję nowych.
Nadal unikała wzroku Devona.