Właściwie nie obudził go żaden dźwięk. Jeszcze spal, gdy zimne ostrze noża dotknęło jego gardła.
Devon otworzył oczy. Zobaczył błysk tryumfu w oczach Szalonego Niedźwiedzia. Nóż przeciął skórę i po szyi Devona spłynęła strużka ciepłej krwi.
Linnet obudziła się. Czuła, że Devon jest napięty. Nie poruszyła się, wyczuwając niebezpieczeństwo. Przekręciła tylko ostrożnie głowę i to wystarczyło, by zobaczyła krew na szyi Devona. Ze strachu ścisnęło jej się gardło. Jego ręka zacisnęła się na jej ramieniu; zrozumiała, że to ostrzeżenie, więc nie odezwała się.
Devon mówił coś cicho do Indianina w języku, którego nie rozumiała, ale oczy Szalonego Niedźwiedzia zabłysły. Chwycił Linnet za włosy i odciągnął ją na bok.
– Nie, Devon, nie! – krzyknęła, gdy rzucił się za nią. Zobaczyła, że Devon zahaczył żebrem o ostrze noża Indianina, który próbował go powstrzymać. Ostrze wbiło mu się w ciało. Szalony Niedźwiedź uderzył człowieka, który zaatakował Devona, i ten upadł na ziemię. Wódz nie chciał jeszcze tracić więźnia, chciał się móc nacieszyć jego śmiercią. Devon wciąż jeszcze mówił coś do niego powoli i spokojnie, ale twarz Indianina stawała się coraz ciemniejsza, coraz bardziej rozgorączkowana. Raz nawet się roześmiał. Po chwili więźniowie byli skrępowani mocnym sznurem.
– Lynna, ja…
Popatrzyła mu w oczy i dostrzegła w nich więcej bólu niż wtedy, gdy cierpiał z powodu oparzeń. Były straszne, oszalałe.
– Devon, proszę, nie obwiniaj się…
Niespodziewany cios w żebra rzucił ją na ziemię. Zauważyła, że trzej przytrzymujący Devona mężczyźni sporo musieli się namęczyć, żeby im się nie wyrwał. Indianie wyciągnęli ich spomiędzy skał. Linnet krzyknęła, zobaczywszy ciało Corda z poderżniętym gardłem. Patrzył na nich martwym, nie widzącym wzrokiem. Odwróciła się, zamknęła oczy i opuściła głowę, gdy Indianie prowadzili ją obok ciała. Łzy płynęły po jej twarzy. Po chwili usłyszała szept Devona przechodzącego obok martwego człowieka, który kiedyś był Cordem Macalisterem.
– Bracie…
Szalony Niedźwiedź przerzucił ją przez siodło i usiadł tuż za nią. Przyciskał ją ramieniem tak mocno, że trudno jej było oddychać. Nie ośmieliła się spojrzeć na Devona, obawiając się zobaczyć w jego oczach zapowiedź tego, co niechybnie czekało ich w obozie wroga. Modliła się do Boga, by nie trwało to długo. Myślała o Phetnie i o Mirandzie, która będzie dorastała bez matki. Ona zaś nie spędzi już żadnej nocy z Devonem. Uniosła głowę i popatrzyła na las. Jej ojciec był dzielnym człowiekiem, wszyscy Tylerowie tacy byli, nie może teraz obrażać ich pamięci, musi z godnością przyjąć własną śmierć. Wkrótce będzie po wszystkim. Połączy się z Devonem w innym świecie, takim, w którym nie ma niebezpieczeństw i smutku. Uniosła wyżej głowę. Nie zhańbi pamięci przodków ani ukochanego mężczyzny tchórzostwem.
Devon przyglądał się jej, starając się nie myśleć, co Szalony Niedźwiedź zamierza zrobić z jego słodką
Linnet. Chciał się z nim jakoś ułożyć, przekonać go, by wziął tylko jego, ale nie udało się. Wolałby już nigdy jej nie zobaczyć niż narazić ją na to, co ją czekało. Nie był w stanie patrzeć na jej uniesioną dumnie głowę; musiał odwrócić wzrok.
Dopiero nocą dotarli do nowego obozu Szalonego Niedźwiedzia. Tutaj, zamiast umieścić więźniów w jakiejś chacie, przywiązano ich do dwóch, oddalonych od siebie o jard pali. Pilnowali ich dwaj mężczyźni trzymający w ogorzałych rękach pałki. Reszta zajęła się rozmowami, śpiewem. Z rąk do rąk krążyły dzbany z domową whiskey. Tylko raz Linnet spróbowała powiedzieć coś do Devona, a ból, jaki dźwięczał w jego głosie, powiedział jej więcej niż jakiekolwiek słowa.
Stali tak przez całą noc. Kobiety szturchały ich ostrymi patykami, mężczyźni tylko się przyglądali.
– Czy to nastąpi rano? – szepnęła Linnet, starając się zapanować nad obolałym ciałem.
– Tak – powiedział bardzo cicho. – Lynna, chcę ci powiedzieć…
Wyprężyła się, by móc na niego spojrzeć.
– Nie mów nic, proszę. Wiedziałam, co może mnie spotkać, gdy wyjeżdżałam ze Spring Lick.
Wpatrzony w drzewa modlił się do bogów swoich dziadków. Modlił się o siłę wytrwania. Nie bał się bólu, tylko utraty Linnet, tego, że nie zniesie jej cierpienia.
Odgłos wystrzału sprawił, że wszyscy się poderwali. Devon zauważył, że w miejscu, gdzie chwilę temu była trawa, wyrósł krzak. Było coś znajomego w tym kształcie, w sposobie, w jaki ten wąski, długi cień się poruszał. Zamrugał oczami, by widzieć ostrzej. Nie! To niemożliwe!
Wszyscy czterej Indianie chwycili łuki – słaba obrona przeciw strzelbom.
– Co to? – zapytała Linnet, ale umilkła widząc Szalonego Niedźwiedzia.
Rozległ się kolejny wystrzał i jeden z Indian upadł
– miał sporą dziurę w piersi. Linnet zamknęła oczy. Opuściła głowę, by nie widzieć masakry, która miała się rozegrać tuż przy niej. Nie widziała Szalonego Niedźwiedzia unoszącego ostry topór nad głową Devona, nie widziała też mężczyzny, który zaatakował Indianina widłami.
Devon wykręcił głowę w jej stronę.
– Linnet! Patrz! Patrz! – krzyknął.
Wokół rozbrzmiewały krzyki, jęki i bała się podnieść głowę.
– Linnet!
W końcu jego nawoływania odniosły skutek i uniosła głowę. Zobaczyła Agnes Emerson ładującą strzelbę. Linnet rozejrzała się z niedowierzaniem. Wszyscy tu byli! Wszyscy mieszkańcy Sweetbriar nacierali na obóz Indian – Esther, Doil, Wilma i Floyd, Lyttle i Agnes, Phetna, Gaylon, Corinne i Zółta Ręka oraz wielu innych, których nawet nie znała. Sweetbriar! Kochane, wspaniałe Sweetbriar! Przyszli, gdy najbardziej ich potrzebowała, gdy oboje ich potrzebowali.
– Żyjesz? – Wilma Tucker przecięła jej więzy.
Linnet nie mogła mówić. Rozpłakała się tylko, a Wilma serdecznie przytuliła ją do piersi.
– Co z nimi zrobimy? – zagrzmiał glos Agnes.
Linnet wyjrzała ponad ramieniem Wilmy; zobaczyła, że Devon podnosi się z ziemi. Łzy spływały jej po twarzy. Przytuliła się mocno do ukochanego, próbując opanować jego drżenie.
– Nic mi się nie stało, Devon. Naprawdę.
– 0, widzę, że przestaliście ze sobą wojować, przynajmniej na razie.
Linnet odwróciła się, słysząc charakterystyczny glos Gaylona. Za jego plecami stal Doli. Devon uniósł głowę i jego uścisk zelżał. Uśmiechnęła się do niego, wypuściła go z objęć i podbiegła do Dolla; rzuciła mu się na szyję, niemal zwalając go z nóg. Wszyscy zaczęli się ściskać, śmiać, cieszyć.
Corinne zbliżyła się do Linnet.
– Nie jesteś na mnie wściekła za tamto kłamstwo?
– Nie – odparła z namysłem Linnet. – Wszystko skończyło się dobrze i tylko to się liczy.
Corinne westchnęła i odwróciła wzrok, a Worth Jamieson przedstawił z dumą swoją nową żonę.
– O co chodzi, chłopcze, boisz się znów ją stracić? Linnet odwróciła się; zobaczyła stojącego tuż za nią Devona.
– Nie gniewaj się na niego – ciągnął Gaylon, tym razem mówiąc do Linnet. – Gdybym ja znalazł taką dziewczynę w lesie, też bym o nią drżał.
Linnet popatrzyła na swoją podartą suknię. Spódnica rozdarta była aż do uda, poszarpana bluzka odsłaniała ramię.
– Nic się nie zmieniliście, staruszkowie. Zawsze wtrącacie się tam, gdzie nie trzeba – powiedział kwaśno Devon.
– Gdzie nie trzeba?! – wybuchnął Doll. – Gdy was tu znaleźliśmy…
– Dość tego! – rozkazała Agnes. – Na wypadek gdybyście zapomnieli, chcę powiedzieć, że okolica nie wygląda najlepiej. – Jej słowa sprawiły, że rozejrzeli się.
– Cord – zaczęła Linnet. – Oni zabili…
– Wiemy. – Esther poklepała ją po ramieniu. – Już go pochowaliśmy.
– To dobrze – skwitowała to Agnes. – Teraz musimy pogrzebać tych tutaj. Esther, Corinne. Zabierzcie Linnet i Maca gdzieś na bok, żeby mogli odpocząć. -
Zmierzyła Devona wzrokiem. – I pamiętaj, nie chcę mieć z tobą kłopotów. Już od samego patrzenia na twoje plecy wszystko zaczyna mnie boleć.
– Nie widziałaś jego stóp! – wyrwała się Linnet. Wszyscy zamilkli, by po chwili głośno się roześmiać.
– No, Corinne, zabierz ich gdzieś, tylko nie próbuj ich znowu skłócić jak ostatnim razem – powiedział córce Doli.
– Ależ tato – zaoponowała Corinne. – Jestem już przecież żoną Jonathana. – Zwróciła się do Linnet. – Mam synka.
Linnet miała ochotę opowiedzieć jej o córeczce, ale nie zrobiła tego. Devon nie oddalał się od niej na krok i trzymał ją za rękę. Potrzebowała tego. Bała się, że za chwilę obudzi się przywiązana do pala, wokół którego tańczy Szalony Niedźwiedź.
Szybko pojawili się inni i Agnes wskazała palcem wysokiego, jasnowłosego mężczyznę, którego Linnet nie znała.
– To Lester Sawrey. Zamieszkał w Sweetbriar, gdy ciebie nie było. – Wyraźnie był to ktoś ważny.
Lyttle poszedł z Jonathanem do koni przywiązanych kilka mil stąd, a reszta zasiadła wokół ogniska. Gdy przyniesiono prowiant, zaczęli jeść.
– Jak tam Lincoln? – Linnet zwróciła się z tym pytaniem do Esther, której pomogła kiedyś przy narodzinach dziecka.
– Boże mój! – wtrąciła się Agnes. – Esther urodziła już kolejne dziecko. Jeśli Mac nie wróci i nie zajmie czymś Dolla w sklepie, ona się wykończy.
Esther ukryła twarz w dłoniach, a Doli uśmiechał się od ucha do ucha.
– Skąd wiedzieliście? – zapytał Devon, patrząc po otaczających go twarzach.
– Phetna – odparł Doli. – Siedziałem sobie na ganku zajęty swoimi sprawami, rozmyślałem o pracy i w ogóle, jak to ja. – Uśmiechnął się zadowolony. – Nagle ta kobieta wciska tę swoją twarz i uśmiecha się do mnie. Od razu się zorientowałem, że to Phetna. Zawsze była tak szpetna, że od jednego spojrzenia na nią można było osiwieć. Nie zmieniła się ani trochę.
Urwał i rozejrzał się po słuchających.
– Potem ktoś mi powiedział, że została poparzona w jakimś pożarze, więc przyjrzałem się dokładniej i stwierdziłem, że może rzeczywiście nie jest już taka brzydka.
Wszyscy, nie wyłączając Phetny, roześmieli się. Lin- net wyczuła, że kobieta znów czuje się potrzebna i że wreszcie jest wśród przyjaciół. Przez cały dzień rozmawiali. Mężczyźni przygotowali szałasy na noc. Wspominali czas spędzony razem w Sweetbriar.
Linnet przypomniała sobie o Cordzie i pomyślała, że bardzo byłby szczęśliwy, słysząc, jak Devon nazywa go bratem. Agnes zrozumiała jej smutek i przypomniała jej, jak bardzo Cord obawiał się starości. Może lepiej, że tak się stało. Linnet nie uwierzyła nawet w jedno jej słowo, ale pocieszała się tym, że może go dobrze wspominać.
Nie wiedzieć czemu niewiele było pytań o Linnet i ta zaczęła się zastanawiać, ile powiedziała im Phetna. Czuła, że się czerwieni na myśl o tym, ile Phetna o niej wie. Słońce zachodziło, dzień zbliżał się ku końcowi. Linnet położyła się, szczęśliwa, że nareszcie wszystko się skończyło, że jest bezpieczna. Rzuciła jeszcze tęskne spojrzenie na Devona. Poprzednią noc spędziła w jego ramionach. Kiedy znów będzie mogła przy nim spać? Prześladowały ją słowa Squire'a. Czy nadal będzie chciał ją poślubić po tym, co przeszli? Dostał już to, czego chciał. Gdy Devon popatrzył na nią, odwróciła wzrok.
– Chyba już czas – stwierdził Doli, wymieniając z Agnes znaczące spojrzenie.
– Chyba masz rację.
Pozostali westchnęli z rezygnacją, nie patrząc na Linnet ani Devona. Powoli zaczęli wstawać.
– Nie – zaprotestowała Agnes. – Wy tu zostańcie. Musimy coś zrobić, czy nam się to podoba, czy nie.
Ludzie weszli między drzewa, a Devon ujął Linnet za rękę.
– Jak sądzisz, co by powiedzieli, gdybym dziś z tobą spał?
Wyrwała rękę.
– Proszę, nie. Już dość przeżyłam w Spring Lick.
– Mam go! – zawołał Gaylon mierząc ze strzelby prosto w głowę Devona.
– Gaylon! – krzyknęła Linnet podnosząc się, ale poczuła jakiś ruch za sobą i zobaczyła Agnes z wymierzoną w nią drugą strzelbą.
– Co tu się, u diabla, dzieje? – zapytał Devon i poruszył się, ale Jonathan pchnął go z powrotem na ziemię o wiele silniej, niż należało.
– Doli, ty masz gadane. Ty im powiedz.
– No… Sweetbriar było spokojną osadą, zanim Mac przywiózł tę małą Angielkę. – Uśmiechnął się, zobaczywszy minę Devona. – Od tego czasu wszystko stanęło na głowie. Mac albo za nią gania, albo od niej ucieka, a gdy jest w Sweetbriar, nie można z nim wytrzymać. A teraz jeszcze to wszystko. Phetna przyjeżdża do Sweetbriar na jakimś mule, opowiada niewiarygodne historie i w dodatku zaklina się, że to prawda. Więcej, ma ze sobą tę małą i twierdzi, że to dziecko jest wasze.
Linnet pochyliła głowę, nie mogąc im spojrzeć w oczy.
– To nie w porządku – dokończyła Agnes. – To nie w porządku, że sobie skaczecie do oczu i wszystkim przysparzacie kłopotów, a na dokładkę macie dzieci, choć nie jesteście małżeństwem. To już jest przeciw nauce Pana i trzeba coś z tym zrobić.
– I co zamierzacie? – Linnet usłyszała gniew w glosie Devona.
– Postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce – obwieścił Doli. – Postanowiliśmy naprawić choć część zła, które się wydarzyło.
– Jak? – prychnął Devon.
– Lester jest pastorem i może wam udzielić ślubu. Nawet jeśli się nie zgodzicie, zmusimy was.
Linnet patrzyła na znajome postacie uzbrojone w strzelby, widły, noże i zastanawiała się, co właściwie ma na myśli Doll.
– Jeszcze czas, byś to wszystko odwołał, staruszku
– powiedział gniewnie Devon. – Nie lubię, gdy ktoś mówi mi, co mam robić, szczególnie gdy chodzi o mój własny ślub. Sam się nad tym zastanowię i zdecyduję, co zrobię.
– Zastrzelcie go – powiedziała spokojnie Linnet, a wszyscy popatrzyli w jej oczy ciskające czerwone błyski, z których Jessie i Lonnie tak bardzo lubili się podśmiewać. – Słyszeliście? Chcę, żebyście go zastrzelili Nie wyobrażacie sobie, przez co przeszłam od czasu, gdy go poznałam. Przez ostatni tydzień przysięgał mi miłość i obiecywał się ze mną ożenić. Teraz widzę, że tylko chciał mnie wykorzystać.
– Linnet! – krzyknął Devon chwytając ją za rękę. – To nieprawda. Przecież wiesz, że to, co mówisz, to nieprawda.
– Wiem tylko, że nie chcesz się ze mną ożenić.
– Nie o to chodzi. Po prostu nie lubię być zmuszany.
– A ja cię zmuszam? Chyba wykazałam się już ogromną cierpliwością i tolerancją w stosunku do ciebie.
Popatrzył na nią i zaczął się śmiać. Przytulii ją, a ona natychmiast go objęła.
– Chyba znów się zanosi na kłótnię?
Uśmiechnęła się do niego.
– Nie wiem, o co ci chodzi.
Odsunął ją nieco od siebie.
– Czuję, że dużo czasu upłynie, zanim nauczysz się, że to mężczyzna jest głową rodziny.
– Rodziny? – zapytała, szeroko otwierając oczy.
Devon popatrzył na strzelbę Dolla.
– Idź po Lestera. Jestem gotów.
Doli uśmiechnął się krzywo i opuścił broń.
– Powiedziałbym, że najwyższy czas.
Ślub był cichy. Las szumiał, kilka kobiet pochlipywało. Linnet wydawało się, że dostrzegła łzę nawet w oku Gaylona. Corinne i Esther przybrały kwiatami podartą suknię Linnet i wcisnęły bukiet w jej trzęsące się ręce. Raz podjąwszy decyzję, Devon więcej nie przejmował się powagą sytuacji, choć Linnet zauważyła, że jego ręce stały się dziwnie chłodne.
– Możesz ją pocałować.
Devon chwycił Linnet za ramiona i pocałował ją mocno. Była zaskoczona uczuciem ulgi, jakiego doświadczyła pod koniec ceremonii. Gdy Lyttle odwrócił ją, by pocałować ją w policzek, wyobraziła sobie spokojny wieczór przed kominkiem.
Potem znowu jedli siedząc wokół ogniska. Devon i Linnet starali się na siebie nie patrzeć, nagle onieśmieleni. Dwie godziny po ceremonii Lyttle i Jonathan pokazali im szałas, który dla nich zrobili za dnia. Był oddalony od reszty obozowiska.
– Wydaje nam się, że wiele przeszliście tego dnia i teraz zostawimy was samych – powiedział Lyttle. – Ale gdy wrócimy do domu, nie oczekujcie żadnych fajerwerków.
Devon uśmiechnął się i odsunął brzeg koca, by wpuścić Linnet. Nadal nie patrzyli na siebie, mimo że ich oczy przyzwyczaiły się już do ciemności.
– Przepraszam cię za wszystko – zaczął Devon. – Nie mam na myśli Szalonego Niedźwiedzia, ale to wszystko. Postaram się to naprawić. Będę dla ciebie dobry.
Linnet popatrzyła na niego bardzo poważnie.
– Czy to oznacza, że zawsze już będziesz idealnym mężem i nigdy się na mnie nie będziesz gniewał, i…
Błysk gniewu przemknął przez twarz Devona.
– A niech to, Linnet! Ja… – Urwał, dostrzegłszy iskierki wesołości w jej oczach. – Jesteś niesamowitą kobietą.
Radosny śmiech Linnet wypełnił szałas.