22

Witaj, kocmołuchu.

Linnet nie mogła się poruszyć, mając nogi związane z rękami, ale poznała ten głos i łzy wypełniły jej oczy. Jak dobrze wiedzieć, że on żyje! Zapewne już niedługo, ale żyje.

– Możesz się odwrócić?

Nie było to łatwe i miała wrażenie, że jest rybą trzepocącą się na piasku. Wolałaby jednak umrzeć niż zaprzestać prób zobaczenia Devona. Udało jej się dopiero po chwili.

– Deyon! Co oni ci zrobili?

Chciał się do niej uśmiechnąć, ale wyschnięte usta odmówiły posłuszeństwa.

– Zabawiali się. Ale dlaczego ty tu jesteś? Powinnaś być bezpieczna z Mirandą. Przysuń się bliżej.

Posłuchała go.

– Pocałuj mnie – powiedział ochryple. – Potrzebuję ciebie.

Nie pytając. O nic, pocałowała go i zrozumiała, że jego wyschnięte usta potrzebowały wilgoci, którą mogła mu dać. Przerwał, a jego oczy zabłysły.

– Stara indiańska sztuczka? – zapytała.

– Nie. Macalisterów. Linnet, dlaczego tu jesteś? Nie powinnaś.

– To ty tak mówisz, Devonie. Mam nóż.

Niemal podskoczył, choć jego ciało było tak samo skręcone jak jej.

– Jest przywiązany do mojego uda, tylko nie wiem, jak się do niego dostać.

Wyraźnie myślała z trudem.

– Szybko. Nie mamy czasu. Możesz się trochę podnieść?

– Jak chcesz go wziąć?

– Zębami-odparł.

Linnet uniosła się, wytężając wszystkie mięśnie. Deyon uniósł jej spódnicę i halki zębami tak wysoko, że odsłonił majtki. Tasiemka, która je przytrzymywała, była zawiązana i nie mógł sobie z nią poradzić.

– A niech to, Linnet. Musiałaś to tak zasupłać?! Uśmiechnęła się usłyszawszy jego słowa. Silnym szarpnięciem rozerwał tasiemkę, odrywając kawałek lnu z majtek. Nóż Phetny przywiązany był do wewnętrznej strony uda, druga noga była otarta na wysokości rękojeści.

Zanim opuścił głowę, by wyjąć nóż, popatrzył przez chwilę na jej lśniące ciało koloru kości słoniowej. Zabieranie noża zajęło mu podejrzanie dużo czasu.

Linnet zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest zmęczona. Przewróciła się na brzuch, by Deyon mógł przeciąć sznur pętający jej dłonie i stopy. Jak dobrze było znów się przeciągnąć!

Devon wypuścił nóż z zębów i opadł twarzą na ziemię, zbyt zmęczony, by rozwiązać jej ręce. Po chwili odezwał się.

– Lynna, możesz mnie uwolnić?

Zawstydziła się. Był ranny, a mimo to starał się być uprzejmy.

– Szybko, Lynna, szybko.

– Tak, Devonie. – Miała ręce związane z tyłu i uklękła, by podnieść nóż. Nie drgnął, gdy przecisnęła ostrze pod sznurem, który związywał jego dłonie ze stopami. Starała się opanować straszliwe podejrzenia, gdy Deyon, uwolniony, nie zmienił pozycji.

– Obawiam się, że zbyt długo leżałem tak skręcony. Możesz mi oswobodzić ręce?

Niełatwo było opanować strach i drżenie rąk, gdy piłowała sznur. Był tak mocno zaciśnięty, że z trudem znalazła miejsce, w które mogła wcisnąć ostrze.

– Nie bój się, że mnie skaleczysz – szepnął Deyon.

– Możesz mi nawet odciąć rękę, a ja nawet nie poczuję. Byle szybko.

W pewnym momencie zahaczyła nożem o jego skórę, ale nawet nie drgnął i zrozumiała, że on naprawdę ma zdrętwiałe, nieczułe ręce.

Gdy go rozwiązała, powoli poruszył ramionami.

– Daj mi nóż, Linnet – powiedział cicho, po czym przeciął sznury przy jej nadgarstkach.

– Już od dłuższego czasu jestem… w tym stanie. Obiecaj mi coś. Jeśli gdzieś po drodze upadnę, zostaw mnie. Nie chcę, byś jeszcze raz dostała się w ręce Szalonego Niedźwiedzia. Rozumiesz mnie?

– Doskonale – odparła spokojnie.

– Obiecujesz?

Wyciągnęła ręce przed siebie i roztarła nadgarstki.

– Nie. Oddaj mi nóż, rozetnę ci więzy na stopach.

– Lynna, proszę.

– Deyon, nie traćmy czasu. – Gdy rozcinała sznur, stwierdziła, że jego nogi są mokre, po chwili dotarło do niej, że to krew. Nie było czasu na płacz i rozmyślania. – Możesz iść?

– O ile mi pomożesz.

Linnet wstrzymała oddech i odcięła kawałek płótna ze ściany namiotu, po czym wyjrzała, czy nie dostrzeże kogoś w zapadającym zmroku. Ludzie Szalonego Niedźwiedzia byli leniwi i nie wystawili straży, a teraz, gdy ich wódz udał się na poszukiwania Żółtej Ręki, jeszcze mniej przejmowali się dyscypliną.

– Pusto – szepnęła i podała mu rękę. Pomogła mu stanąć. Jego twarz była maską skrywającą wszelkie uczucia. Skinął głową, a ona wyprowadziła go w las. Wystarczyło jej jedno spojrzenie, by zauważyć, że jego dopiero gojące się oparzenia znów się jątrzą. Nie pytała, co zrobił z nim Szalony Niedźwiedź.

Deyon w milczeniu pozwolił się prowadzić. Przez godzinę szli wolno i Linnet czuła, że Deyon nie wytrzyma już ani chwili dłużej. Gdybyż miała dość siły, by go nieść… Tymczasem dotarli na brzeg rzeki. Na powierzchni wody unosiły się drewniane Mody. Linnet pomyślała, jaką katastrofą była dla kogoś utrata tak starannie przygotowanego budulca. Nagle uderzyła ją pewna myśl. Ona nie ma dość siły, by nieść Devona, ale może rzeka…?

– Devonie, czy gdybym cię sprowadziła do wody, miałbyś dość siły, by trzymać się takiej kłody?

Potwierdził ruchem głowy. Podprowadziła go z wysiłkiem na brzeg. Zauważyła, że wstrzymał oddech po pierwszym zetknięciu z boleśnie zimną wodą. Miał na sobie tylko grube lniane spodnie. Gdy zanurzył się głębiej, chłód oszołomił go, a woda obmyła rany. Zelżał ból stóp i Deyon poczuł się lepiej.

– Mądra jesteś, Lynna – powiedział, kładąc się na wodzie.

– Moja guwernantka nauczyła mnie, co robić z rannymi mężczyznami w dzikich lasach Kentucky.

Przerzucił ramię przez kawał drewna i popatrzył na Linnet, nie wiedząc, czy ona żartuje.

– Nie rozmawiajmy. Wkrótce zaczną nas szukać powiedział i oparł policzek na szorstkim drewnie; nareszcie mógł trochę odpocząć.

Dryfowali tak przez kilka godzin. Słońce zaszło, otuliła ich noc. Chwilami Deyon wyglądał tak, jakby miał zasnąć, a wtedy Linnet zdwajała uwagę, gotowa go złapać, gdyby się ześliznął z kłody.

– Kiedyś ja się tobą zaopiekuję – szepnął w którejś z takich chwil.

– Cieszę się – odparła, całując go w ucho.

Usłyszeli na brzegu konie, ledwo uchwytny dźwięk.

Ramię Devona wcisnęło Linnet między jego pierś a drewno. Bała się głośniej odetchnąć. Długo po tym, jak przestali cokolwiek słyszeć, Deyon uwolnił ją Z niewygodnej pozycji. Popatrzyła na niego pytająco.

– Twoje włosy – wyjaśnił. – Zbyt jasne. – Oparł się na kłodzie drewna.

Gdy wstało słońce, Linnet stwierdziła, że muszą się gdzieś zatrzymać, by odpocząć i coś zjeść.

– Deyon? – zapytała cicho.

Uniósł powieki, ukazując swe błękitne, błyszczące oczy.

– Myślałem, że to sen – odparł, błyskając w uśmiechu białymi zębami. – Pomyślałem, że gdy otworzę oczy, nie będzie cię tu, że sobie to wszystko wymyśliłem.

Pogładziła go po gęstych czarnych włosach.

– Pozostają ci tylko marzenia, bo odtąd tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.

Uśmiechnął się szeroko.

– Gdy już się z tego wygrzebiemy, postaramy się o jeszcze kilka takich Mirand.

Popatrzyła na niego z niesmakiem.

– Czy ty nie potrafisz myśleć o niczym innym?

To już

– Przestań, wiem. Tak długo.

Uśmiechnął się, ale nie odpowiedział.

– Deyon – zaczęła poważnie. – Nie wiem, co teraz robić. Potrzebujesz ciepła i odpoczynku, oboje musimy coś zjeść.

Uniósł głowę i rozejrzał się.

– Jeszcze nie jesteśmy dość daleko od Szalonego Niedźwiedzia. Nie możesz jeszcze tak popłynąć przez jakiś czas?

– Mogę, jeśli ty dasz radę.

– Dam – odparł i zamknął oczy.

Po południu zaczęło padać, co ucieszyło Linnet, bo kark i ramiona bolały ją od słońca. Ciemna skóra Devona była najwyraźniej odporna, a rany zaczęły się zasklepiać. O zachodzie słońca deszcz ustał i Deyon pomógł Linnet doholować kłodę do brzegu. Trudno jej było uwierzyć, że aż tak osłabła, ale przecież przez dwadzieścia cztery godziny dryfowała bez jedzenia.

Devon opadł na miękkie posłanie z liści.

– Znajdź coś do jedzenia, kobieto – powiedział i zamknął oczy.

Stanęła nad nim, przyglądając mu się, a on uchylił jedno oko, wyraźnie rozbawiony.

– Zapłacisz za to, Devonie Macalister – powiedziała, ale on zamknął oko i uśmiechnął się błogo.

Powoli weszła w las. Lasy w Kentucky pełne były zwierzyny, owoców i orzechów. Zadarła spódnicę, nazbierała w nią dojrzałych jagód i zaniosła je Devonowi. Podawała mu owoce, a on żuł je powoli.

Nagle popatrzyła na niego uważnie.

– Jak długo nie jadłeś?

Lekko wzruszył ramionami.

– Kilka dni. Zatraciłem rachubę czasu. – Popatrzył na nią z miłością. – Nie spodziewałem się, że jeszcze ciebie zobaczę, Lynna. Nie powinnaś była przyjeżdżać.

– Już raz cię straciłam, bo myślałam, że nie ma dla nas nadziei, ale nie mam zamiaru robić tego po raz drugi. Poza tym Squire powiedział, że ode mnie uciekłeś.

Nie odezwał się; wpatrywał się w jagody.

– Wiem, że to on… Wiem, co zrobił – dodała.

– Spodziewałem się, że się domyślisz – powiedział Deyon, wkładając jagody do ust. – Teraz odejdźmy od rzeki i prześpij my się. Jutro ruszymy na piechotę.

– Ale jak? Twoje stopy są w opłakanym stanie.

Dotknął jej mokrej sukni.

– O ile pamiętam, masz na sobie dość szmat, by zrobić mokasyny, a może nawet jeszcze kilka koszul.

– Oczywiście. – Wstała, uniosła spódnicę i oderwała jedną warstwę halki. Deyon patrzył na nią, ale nie odzywał się. Podarła materiał na pasy i owinęła nimi jego stopy, starając nie przyglądać się krwawej masie. Gdy podniósł się na nogi, odwróciła się, nie mogąc znieść jego martwego spojrzenia, maskującego ból. Czasami zachowywał się jak prawdziwy Shawnee. Nie uszu daleko i przez cały czas on pomagał jej nie zgubić szlaku.

W końcu zatrzymali się i zasnęli osłonięci skarpą wąwozu. Linnet zdjęła przedtem bandaże z jego stóp i ułożyła się wygodnie w jego ramionach.

Coś połaskotało ją w nos i skrzywiła się, po czym otworzyła oczy. Deyon pocałował jej ciepłe od snu, miękkie usta, a ona objęła go za szyję.

– Nie, mój ptaszku. Nie tutaj. Musimy iść.

Popatrzył na otaczające ich drzewa.

– Nie czuję się tu bezpiecznie. Jadą za nami i są już blisko.

– Kto? – Oczy Linnet rozszerzyły się.

– Nie wiem. Musimy poruszać się szybko i cicho.

Rany na stopach Devona zaczęły się jątrzyć, świeżo zmienione bandaże nie na wiele się zdały.

Szli powoli, z wysiłkiem. Deyon lepiej niż Linnet wytrzymywał to tempo. Linnet była otumaniona, nie pytając o nic szła za nim. Czasami Deyon przystawał; wyglądał, jakby węszył.

– Devonie… – zaczęła, ale powstrzymało ją jego groźne spojrzenie.

Był świadom jej ciężkiego, głośnego chodu. On sam, chociaż o wiele cięższy, stąpał ostrożnie i lekko. Jeszcze raz zatrzymali się, by zjeść trochę jagód, ale gdy Linnet trzęsącymi się rękoma wciskała sobie do ust owoce, Deyon wciąż wyglądaj na bardzo czymś przejętego.

– Chodź – powiedział tak cicho, że ledwie go usłyszała.

Popatrzyła z żalem na nie zjedzone jagody. Spojrzała na plecy Devona, a potem świat zawirował wokół niej i poczuła się najpierw bardzo ciężka, potem lekka. Ugięły się pod nią kolana i upadła.

– Linnet! – Deyon chwycił ją w ramiona. – Linnet – powtórzył.

Zdziwiona otworzyła oczy. Usiłowała usiąść, ale przytrzymał ją zdecydowanie.

– Upadłam?

– Tak – odparł, krzywiąc się nieznacznie. – Chyba przeceniłem twoje siły. Widzisz tamte skały?

Uniosła głowę i przytaknęła.

– Dasz radę tam dojść?

– Oczywiście. – Spróbowała usiąść, ale znów przytrzymał ją, patrząc na nią gniewnie.

– Linnet! Mam już dość tego twojego „oczywiście”

– wypowiedział to, naśladując jej akcent. – Wciąż zapominam, że nie jesteś przyzwyczajona do takiego życia. Powinnaś mieć dość zdrowego rozsądku, żeby mi powiedzieć, że nie dajesz rady. A teraz już przestań być taka samodzielna. Doczołgamy się jakoś do tych skal, tam zbuduję jakieś schronienie.

– Ale co z tobą, Devonie? To ty jesteś ranny. – Dotknęła jego ramienia. – Przecież jesz tylko tyle co ja.

– Gdy się to skończy, zabiorę cię do mojego dziadka. Gdy miałem przejść inicjację, bardzo się bal, żeby domieszka krwi białych w moich żyłach nie sprawiła, że stanę się słaby. O mały włos nie postradałem życia. Ogień i Szalony Niedźwiedź są niczym w porównaniu z próbami, które staruszek dla mnie wymyślił.

– Ale to niemożliwe. Nie miałeś żadnych blizn!

Uśmiechnął się do niej.

– Miło wiedzieć, że się przyglądałaś.

Odwróciła wzrok.

– Ruszajmy już do tych skał.

– Powiedz, czy wszystkie angielskie dziewczyny są takie jak ty?

– Ależ nie. Obawiam się, że przynoszę wstyd swojej nacji. Gdyby mój ojciec dowiedział się o tym wszystkim, co zrobiłam od chwili, gdy cię poznałam, pewnie by się nie przyznał, że jestem jego córką.

Usiadła oparta o kamień i patrzyła, jak Deyon obrywa z drzewa gałęzie, by zrobić z nich dach.

– Lynna – powiedział miękko. – Opowiedz mi o swojej rodzinie. Po co opuszczaliście Anglię, skoro mieliście pieniądze?

Opowiedziała mu o dzieciństwie, które upłynęło w luksusie; o tym, że zawsze miała to, czego zapragnęła. I o tym, że gdy upadły kopalnie ojca, zostawił wszystko I ruszył w nieznane, nie oglądając się za siebie.

– Czy to przez to, że miałaś tylu służących, zrobiłaś się taka ważna?

Zignorowała tę uwagę.

– Jeśli ze mną zostaniesz, nie będziesz miała dużego domu ani tylu ludzi dookoła siebie – powiedział zapalczywie. – Moja matka…

– Nie wszyscy bogaci ludzie są tacy sami, tak jak Indianie i zadufani w sobie właściciele sklepów! Gdybym pragnęła bogactw, wyszłabym za mąż za któregoś z tych, którzy starali się o mnie w Anglii. A poza tym twoja matka mogła mieć jeszcze inny powód do wyjazdu, nie samo tylko pragnienie posiadania jedwabnych sukien. Może bała się, że jej synowie zginą z ręki Indian, że jej mąż zostanie rozszarpany przez niedźwiedzia, a przyjaciele zginą w pożarze. – Odwróciła się, starając się zapanować nad gniewem.

– Może szepnął Devon, zajęty budową schronienia.

Dopiero po dłuższej chwili Linnet odezwała się znowu.

– Co z tym, kto nas śledził?

– Nie śledził, tylko śledzi, jak przypuszczam. Od czasu, gdy wyszliśmy z rzeki. Gdyby to był ktoś od Szalonego Niedźwiedzia, już dawno zrobiłby jakiś ruch. Ten tylko idzie za nami, więc robi to chyba jedynie z ciekawości.

– Słyszałeś go? Nadsłuchiwałam, ale nic nie usłyszałam.

Popatrzył na nią jak na trzygłowe dziwadło.

– Boże mój! Przecież on robi więcej hałasu niż stado bawołów. To musi był duży, ciężki mężczyzna. Chodzi sztywno, chyba jakiś biały

Popatrzyła na niego zaaferowana, po czym rozejrzała się wokół.

– Gdzie jest teraz? – zapytała ciszej.

– Odszedł jakiś czas temu, gdy zemdlałaś. Może chciał znaleźć coś do jedzenia, a może po prostu znudziło mu się podglądanie! Tak czy inaczej, wolałbym cię tu samej nie zostawiać.

– Tak? A cóż mi można ukraść?

Pokiwał głową rozbawiony, a ona poczuła, że policzki jej Poczerwieniały.

– To chyba moja wina – powiedział, układając gałęzie na kamieniach – Przez ostatnie trzy lata powinienem był trzymać cię stale przy sobie. Wtedy wiedziałabyś, co ci można ukraść.

Uśmiechnęła się do niego w przypływie radości.

– Zostań tu, a ja zdobędę coś do jedzenia. Będę w zasięgu głosu, więc jeśli choć ruszysz nogą, usłyszę. Usłyszę też, jeżeli ktoś obcy się tu pojawi. Rozumiesz?

– Tak.

Zagłębił się w las, Widoczny na tle głębokiej, ciemnej zieleni. Linnet nie wiedziała nawet, kiedy zamknęła oczy, poczuła dopiero pocałunek Devona.

– Proszę. – Podał jej owoce. – Mam też dwa króliki, ale nie chcę tu rozpalać ognia.

Zjadła chciwie owoce. Nawet tak osłabła, w ciemności wyczuwała zmęczenie Devona. Rozciągnięty na ziemi, ledwie mieścił się w szałasie. Przyciągnął do siebie Linnet. Leżała przez chwilę, słuchając jego spokojnego oddechu, czując jego ziemisty zapach. Przypomniał jej się bal, na którym była, gdy miała czternaście lat. Miała na sobie białą satynową suknię z żółtą jedwabną narzutką. We włosy wpięła żółtą różę. Przypomniała sobie, jak kłaniali się jej wysocy, ciemnowłosi, przystojni młodzieńcy. „Panno Linnet, czy mogę prosić do tańca?” Te słowa brzmiały jej jeszcze w uszach, gdy przytuliła się do Devona.

– Lynna.:

– Tak? – szepnęła, niemal dotykając wargami jego ust.

– Już mi raz powiedziałaś nie, ale chciałbym się teraz z tobą kochać. Czy znów mi odmówisz?

Nie odpowiedziała, tylko ujęła w dłonie jego twarz.

Zawsze go pragnęła; teraz jej strach, długa podróż z Żółtą Ręką, przerażenie, gdy zobaczyła, że jest ranny – wszystko to rozpaliło jej namiętność, tęsknotę i desperację.

– Ciii – uciszył ją i pocałował w skroń, a Linnet poczuła, że ciężkie Izy spływają jej po twarzy.

Devon zrozumiał. Było mu smutno, że nie może jej obiecać, że to już ostatni raz musiała przejść przez piekło. Żartował, zagadywał ją, starając się ukryć przed nią niebezpieczeństwo, jakie im groziło. Szalony Niedźwiedź był leniwy i Devon miał nadzieję, że już ich nie śledzi. Ale nie było pewności. Jeszcze nie powinni byli się zatrzymywać, Devon nie chciał jej uświadamiać, jak bliska mogła być ich śmierć. Niezależnie od tego, czy Linnet zadawala sobie z tego sprawę czy nie, była bliska wyczerpania, on zaś był zbyt słaby, by ją nieść.

– Kocham cię, Lynna, pamiętaj. Kocham cię.

– Tak, Devonie, tak.

Nie zależało jej już na miłosnych wyznaniach tylko na tym, by poczuć na sobie tego mężczyznę. Przebiegła palcami wzdłuż jego boków. Jego dotknięcie oszołomiło ją. Miała ochotę krzyczeć z rozkoszy. Wygięła się ku niemu z wyczekiwaniem, przyciągnęła go do siebie. Potem krzyknęła, ale nie uciszył jej, bo i nim samym zawładnęły silne emocje.

Pochyłu się nad nią, przyglądał się jej bladej twarzy i jasnym włosom. Uśmiechała się marzycielsko, tajemniczo jak kot. Poruszył się, a ona otworzyła natychmiast oczy i oplotła go nogami w pasie.


– Nie! Nie odchodź. – Nie mogła się nim nasycić; wciąż pamiętała, że już kiedyś ją zostawił.

– Nigdy, kochanie. Nie ruszę się stąd przez całą noc, jeśli tylko tego chcesz. Nie jest ci ciężko?

Zamknęła oczy i uśmiechnęła się kocim uśmiechem.

– Wytrzymam – szepnęła i zaraz potem zasnęła zadowolona, nieświadoma niebezpieczeństwa.

Загрузка...