Chata była w opłakanym stanie. Znajdowała się w odległości kilku jardów od składu. Przez dziurę w dachu wdzierało się do środka światło słoneczne, w kominku buszowały kurczęta, przez okno czmychnęły bawiące się wewnątrz wiewiórki. Devon wygonił kurczęta, a gdy uciekały trzepocąc skrzydłami, uniósł się z podłogi tuman kurzu.
– Oto twoje mieszkanie. Może nie jest to nic nad zwyczajnego, ale da się tu wytrzymać, jeśli się trochę popracuje. Nie boisz się chyba ciężkiej pracy? Jesteś przecież angielską damą.
Uśmiechnęła się do niego, a on przypomniał sobie dwie noce, które spędzili razem na szlaku. Dobrze, że nie wyglądała wtedy tak jak teraz. Odwrócił wzrok.
– Devon, czy ty jesteś na mnie o coś zły?
– Dlaczego miałbym być zły? Czy dałaś mi jakiś powód? Słyszałem, że nawet mały Jessie Tucker cię polubił, a ten dzieciak zawsze stronił od kobiet. Nie mam żadnego powodu, żeby się na ciebie gniewać. -Usiadł na ławce, wzbijając tuman kurzu.
Zamrugała powiekami.
– Jak twoja ręka?
– Świetnie.
– Mogę ją obejrzeć?
– Nie musisz mi matkować.
Odwróciła się, nie mogąc zrozumieć przyczyny jego gniewu, co bolało ją tym bardziej.
Devon oglądał czubek swojego buta. Był na siebie zły za swoje zachowanie, ale to tylko potęgowało jego rozdrażnienie.
_ A niech to szlag! – powiedział głośno.
– Słucham?
Rozejrzał się po zapuszczonej chacie.
– Co będziesz tu jadła? Myślałaś już o tym?
– Jeszcze nie. Właściwie nie zdążyłam jeszcze o niczym pomyśleć. Wygląda na to, że do tej pory wszyscy myśleli za mnie. Najpierw ty, potem Agnes. Oczywiście powiedziałeś Agnes…
– Jeśli dobrze pamiętam – przerwał jej – nasz układ polega na tym, że nauczysz mnie czytać za to, że wyrwałem cię od Szalonego Niedźwiedzia. Dorzuciłem do tego chatę, ale nie zamierzam cię żywić i ubierać.
– Wcale tego nie oczekuję. Już i tak zrobiłeś dla mnie zbyt wiele.
Siedziała w plamie słońca. W wielkich oczach dziewczyny wyczytał zgodę na jego brak zainteresowania jej dalszym losem. Była zdecydowana nie prosić ani jego, ani nikogo innego, o więcej, niż sami chcieli jej ofiarować.
Uśmiechnęła się i jej oczy rozbłysły.
– Kto dla ciebie gotuje, Devonie?
Zaskoczyła go tym pytaniem.
– Gaylon, jeśli w ogóle można to nazwać gotowaniem. Czasami lituje się nade mną któraś z kobiet i zaprasza mnie na kolację.
– Zawrzemy układ.
– A co masz do Przehandlowania? Nawet ta sukienka jest pożyczona. – Powędrował wzrokiem niżej i stwierdził, że nie widział jeszcze zgrabniejszej kobiety
– Umiem gotować. Jeśli dostarczysz mi składniki, mogę dla ciebie gotować, a jeśli przyniesiesz mi materiał i nici, uszyję ci nową koszulę, dla siebie sukienki. To chyba uczciwa propozycja.
Aż za bardzo, pomyślał.
– A kto zajmie się drewnem na opał?
– Ja sama. Jestem silna.
Wszystko można było o niej powiedzieć, tylko nie to, że jest silna. Uśmiechnął się, potrząsnąwszy głową.
– Jestem pewien, że przeszłabyś przez kupę gnoju i nadal pachniała różami.
Odwzajemniła uśmiech.
– Z tego, co słyszałam o swoim wyglądzie, gdy tu przybyłam, chyba właśnie to mi się przydarzyło. – Dotknęła włosów. – Tak dobrze znów poczuć się czystą, mieć na sobie czyste ubranie. – Wygładziła fałdy sukienki. -Jeszcze mi nie powiedziałeś, Devonie, czy dobrze wyglądam. Bardzo byłeś zaskoczony, że nie jestem już kocmołuchem? Tak nazwała mnie Agnes.
Stanęła przed nim, odgarnąwszy z twarzy gęste, lśniące w słońcu włosy.
– Tak miło ich dotykać, wiedząc, że się nie po brudzę.
Nie mógł się pohamować, by nie dotknąć jej włosów.
– Nigdy nie zgadłbym, że są jasne. Przedtem wydawały się czarne. – Nagle wypuścił z palców jej włosy, ale uspokoił się, widząc, że ona się do niego uśmiecha; jego gniew ustąpił. – Linnet, nigdy w życiu nie rozpoznałbym w tobie tej cuchnącej kupy szmat, którą znalazłem w szałasie. A skoro już po wszystkim, zróbmy tu porządek.
– O nie! – zaprotestowała natychmiast. – Teraz, kiedy już zawarliśmy umowę, możemy spróbować odzyskać dzieci.
Mac nie był pewien, czy dobrze słyszał.
– Dzieci?
– Te, które uprowadził Szalony Niedźwiedź. Nie możemy ich tak zostawić. – Czekaj, czekaj! Nie wiesz chyba, o czym mówisz. Wyznajemy tu zasadę, że my dajemy Indianom spokój, a oni się do nas nie wtrącają.
– Spokój! – parsknęła. Zabili moich rodziców i porwali dzieci. Nie można tego tak zostawić! Muszę odebrać!
– Ty chcesz im je odebrać? Zapomniałaś, co ci chcieli zrobić?
– Nie – odparła cicho, przełykając ślinę. – Ale nie zapomniałam też widoku krwi moich rodziców. Nie możemy pozwolić, by dzieci wychowywały się wśród tych ludzi.
Podszedł do niej.
– Posłuchaj mnie, kobieto. Te dzieci trafią do porządnych rodzin, a poza tym nie widzę nic złego w tym, że będą się wychowywały wśród Indian. A co do ciebie, obiecałaś nauczyć mnie czytać. Zaryzykowałem już życie dla obcej osoby i nie zamierzam ryzykować powtórnie dla bandy obcych dzieciaków. -
Odwrócił się, by wyjść.
– Sama pojadę, jeśli tylko pożyczysz mi konia i strzelbę. Doskonale strzelam. Byłam kiedyś na polowaniu w Szkocji i…
Popatrzył na nią, jakby oszalała, i wyszedł.
Linnet przez chwilę stała nieruchomo, nie wiedząc, co ma zrobić. Potem zaczęła sprzątanie. Zamierzała wygrać tę dyskusję, lecz okazało się, że nie będzie to łatwe. Nie sądziła, by Indianie chcieli skrzywdzić dzieci; mimo to była przekonana, że należy je odbić i oddać krewnym.
– Widzę, że sukienka pasuje na ciebie. – W drzwiach stała dziewczynka mniej więcej czternastoletnia drobna, piegowata, o twarzy bez wyrazu. Linnet uśmiechnęła się do niej. Dziękuję, że mi ją pożyczyłaś, ale obawiam się, Ze ją pobrudzę. Jestem Linnet Tyler. – Wyciągnęła rękę a dziewczynka przez chwilę mrugała powiekami zaskoczona, po czym uśmiechnęła się i podała rękę na powitanie.
– Jestem Caroline Tucker.
– Tucker? Chyba poznałam dziś rano twojego brata.
– Jessiego? Mówił o tobie. Mogę ci w czymś pomóc?
– Dziękuję. Chcę tylko trochę uporządkować to miejsce. To będzie mój dom – dodała z dumą.
Caroline rozejrzała się po walącej się chacie, zastanawiając się, czy tu w ogóle da się mieszkać.
– Ale ja nie mam teraz nic innego do roboty – powiedziała, chwytając drugi koniec ławki, którą Lin net usiłowała wypchnąć na zewnątrz.
Następnymi osobami, które pojawiły się w chacie, były ośmioletnie bliźniaczki Starków, Eubrown i Lissie. Miały identyczne warkocze i zadarte nosy. Chciały poznać dziewczynę Maca, bo tak ją określiła pani Emerson. Corinne się wścieknie!
Całe Sweetbriar obiegła wieść, że Linnet jest ładna. Wkrótce w jej chacie zaczęli się pojawiać pod byle pretekstem niemal wszyscy młodzieńcy mieszkający w osadzie. Linnet wysyłała ich z wiadrami po wodę do strumienia odległego o około sto jardów. W pewnej chwili, gdy przykucnięta zmywała podłogę, zamarła w bezruchu, zobaczywszy przed sobą nagle parę stóp. Na wspomnienie ataku Indian i widoku matki leżącej na ziemi jej serce zaczęło bić jak oszalałe. Podniosła wzrok, ale nie mogła dojrzeć twarzy mężczyzny stojącego tyłem do drzwi.
Wiem, jestem Linnet Tyler. – Wyciągnęła rękę, A on stał oniemiały z uchylonymi ustami Był młody umięśniony, miał szczeciniaste ciemne włosy i nieco zbyt szerokie usta, by mógł uchodzić za przystojnego. Ogólnie rzecz biorąc, był to wyglądający sympatycznie młody człowiek.
– Ty jesteś tą dziewczyną przywiezioną przez Maca -stwierdził raczej niż zapytał, mocnym, miłym głosem.
– Tak zgadza się, a ty? – Nadal nie cofała ręki.
– Worth psze pani. Worth Jamieson. Mieszkam na farmie pięć mil stąd. Dziś przyszedłem tu do sklepu.
Sięgnęła po jego prawą rękę i potrząsnęła nią.
– Miło mi pana poznać, panie Jamieson.
– Wystarczy Worth, psze pani.
Linnet trudno było się przyzwyczaić do amerykańskiego zwyczaju używania tylko imion.
– Mieszkasz w chacie Starego Luke'a?
– Tak, zgadza się.
– Wezmę to. Jesteś za słaba, żeby dźwigać takie ciężary. – Wyjął z jej ręki kubeł pełen wody.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Dziękuję. Nie wiedzieć czemu wszyscy tu uważa ją mnie za słabowitą, ale muszę przyznać, że sprawia mi to przyjemność.
– Panno Linnet, jest Pani najpiękniejszym stworzeniem, jakie w życiu widziałem.
Roześmiała się.
– Dziękuję nie tylko za pomoc, ale i za komplement. A teraz pozwól, że ci to zabiorę. Muszę wyszorować podłogę.
Worth nie oddał wiadra, lecz wniósł je do chaty i postawił na podłodze; rozglądał się przez chwilę, po czym wyszedł. Po kilku minutach Linnet ze zdziwieniem stwierdziła, że jej gość naprawia dziurę w dachu. Uśmiechnęła się do niego, pomachała mu i zajęła się brudną podłogą.
Hej, Mac, widziałeś, co się wyprawia w chacie tej małej? Całe miasto jej pomaga – zawołał Doli Stark ze swojego ulubionego krzesła przy wygaszonym kominku.
– No, widziałem – nadeszła niechętna odpowiedź z przeciwległego kąta. Gaylon przerwał struganie kijka.
– Nawet Wortha Jamiesona pogoniła na dach.
– Wortha? – powtórzył zdziwiony Doli. – Przecież jest płochliwy jak źrebak. Co zrobiła, że na nią w ogóle popatrzył? Nie mówiąc już o naprawianiu dachu.
Gaylon powrócił do swojego zajęcia.
– Już ona tam wie, jak to zrobić. Nawet Mac bił się dla niej z jakimś wyrzutkiem od Szalonego Niedźwiedzia i mówię ci, że wtedy nie była takim pachnidełkiem jak dziś rano.
– Nie możecie porozmawiać o czymś innym? – zapytał Mac znad księgi rozłożonej na kontuarze.
Gaylon i Doli wymienili znaczące spojrzenie. Obaj mieli uniesione brwi i ściągnięte usta.
– Możemy mówić o pogodzie, ale to nie jest takie smakowite jak ta lala, którą tu przywiozłeś – odparł
Gaylon.
– Lepiej ją zaobrączkuj, Mac, zanim się tu pojawi Cord.
– Cord? – powtórzył bezmyślnie Mac.
– A tak, Cord – potwierdził Gaylon. – Słyszałeś o nim, nie? Ten, który ci zeszłej zimy zabrał dziewuchę Trulocków..
– Chyba było trochę inaczej, a poza tym fakt, że to ja przywiozłem Linnet, nie świadczy jeszcze, że jest moja
Doli skrzywił się.
Jasne, że nie. Ale wszyscy chłopcy w okolicy wzdychają do niej.
Devon zatrzasnął księgę..
– Wyraźnie nie macie nic do roboty, może i wy do niej pobiegniecie?
Pewnie, że bym to zrobił, ale boję się, ze ona i mnie zagoni do roboty jak tych wszystkich palantów.
Kiedy mogę, uciekam od roboty, a poza tym wyrosłem już z podrywania. – Doli rzucił ukradkowe spojrzenie na Gaylona.
Mac podszedł do drzwi.
_ No to może ja się przejdę. Potrzebuję trochę świeżego powietrza i spokoju.
_ Jasne, chłopie. I zabierz gwoździe. Słyszałem, że im zabrakło – krzyknął Doli, gdy trzasnęły drzwi.
Devon wyciągnął z kieszeni zwój sznurka i uśmiechnął się. Niedługo miało zajść słońce, a on już zgłodniał. Myśl o kolacji sam na sam z Linnet sprawiła, że uśmiechnął się szerzej.
Dwie godziny później stanął przed drzwiami Linnet, trzymając w garści dwa króliki. Zapukał. Otworzyła i uśmiechnęła się na jego widok. Na jednym policzku miała smugę kurzu.
– Właśnie skończyłam – powiedziała. Wyciągnęła drżącą rękę po króliki.
Nie pozwolił jej ich wziąć. Położył dziewczynie rękę na ramieniu i poprowadzi ją do ławki. • Usiądź i odpocznij. Ja to ugotuję.
– Nie na tym miał polegać nasz układ, Devonie.
– No i co z tego? Pracujesz przez cały boży dzień, odpowiadasz na setki pytań, a gdy przychodzi pora kolacji, wszyscy znikają.
Uśmiechnęła się słabo.
– Nie przejmuj się. Nie mieli na myśli nic złego. Po prostu pilnują własnych spraw.
A ja nie.
– Jestem dla was wszystkich kłopotem. Prawda, Devonie?
– Ależ nie. Poradzisz sobie. Poczekaj tylko, aż wbijesz kilka liter do tej tępej głowy.
– Oh! – Usiadła prosto. – Twoje lekcje!
– Myślisz, że odpowiada mi taki wymęczony nauczyciel jak ty?
– Popatrz tylko na kominek.
Wstał i odnalazł kawałek drewna, na którym napisano coś węglem.
– Tam jest napisane – Devon. A przynajmniej wydaje mi się, że tak się to pisze.
– Nie wiesz? -Był zdziwiony, niemal rozczarowany jej niewiedzą.
– Każde słowo można zapisać na wiele sposobów, zwłaszcza imię. Mogę się tylko domyślać, masz może swój akt urodzenia?
– Akt czego? – Ostrożnie wsunął tabliczkę do kieszeni.
– Papier wypisany przez lekarza, gdy się urodziłeś.
Wpatrzył się w ociekające tłuszczem króliki wiszące nad ogniem.
– Nie było żadnego doktora, kiedy się urodziłem. Tylko mama i kobieta z sąsiedztwa. Ale mam Biblie i tam coś jest napisane.
– To może być to, czego potrzebujemy. Czy możesz to przynieść jutro, jeżeli, oczywiście, zgodzisz się przełożyć pierwszą lekcję?
– Nie chciałbym, żebyś mi tu zasnęła. Zjedzmy coś.
Linnet wstała, ziewnęła ukradkiem i przeciągnęła się, rozprostowując obolałe plecy. Devon odwrócił oczy, nie chcąc wpatrywać się w obcisłą na piersiach bluzkę. Czasami zastanawiał się, czy ona sobie zdaje sprawę z tego, że jest dojrzałą kobietą.
– Powiedz mi, co sądzisz o Sweetbnar.
– Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy, nie wiem, jak im się odwdzięczę. Czy znasz Wortha Jamiesona? -
– Jasne – odparł i wbił zęby w apetyczny kawałek mięsa.
– Opowiedz mi o nim.
Mieszka sam. Jest spokojny, pracowity. Przyjęci tu jakieś dwa lata temu i sam poradził sobie ze wszystkim Przychodzi do sklepu raz w miesiącu, żeby kupić to, czego potrzebuje. Devon skrzywił się. -Dlaczego tak cię interesuje?
– Ponieważ mi się oświadczył – Devon zakrztusił się.
– Co?!-wychrypiał.
– Powiedziałam, że interesuje mnie Worth Jamieson, ponieważ mi się oświadczył.
Devon z trudem rozwarł zaciśnięte szczęki.
– Siedzisz tu sobie jakby nigdy nic, oblizujesz palce i mówisz mi, że jakiś chłopak ci się oświadczył. Taka jesteś do tego przyzwyczajona, że już nawet nie robi to na tobie żadnego wrażenia?
– Nie – odparła poważnie. – Nie sądzę. Niewielu mnie prosiło o rękę.
– Niewielu! Co oznacza to „niewielu"?
– Tylko dwóch, nie licząc Wortha. Jeden w Anglii, «e był stary, i jeden na statku do Ameryki. Teraz Pewnie jest w Bostonie.
– Do diaska, ale z ciebie numer!
– Chcesz powiedzieć najdziwniejsza kobieta, jaką w życiu widziałeś – zapytała niewinnie Linnet.
Patrzyli na siebie przez chwile, po czym oboje wybuchnęli śmiechem.
– W Kentucky nie ma wielu kobiet, więc podejrzewam, że niejeden zaryzykuje – Posłał jej pełne podziwu spojrzenie – Jeszcze trochę, a wszystko tu stanie na głowie. Skończyłaś? Wyrzucę kości. Poza tym muszę już iść do siebie. – Przystanął w drzwiach. – Co odpowiedziałaś Worthowi?
– Dziękuję.
Odwrócił się, ponownie rozgniewany.
– Dziękuję? I to wszystko?
– Takie oświadczyny to zaszczyt. Mężczyzna deklaruje chęć spędzenia całego życia z wybraną kobietą.
– Na mam zamiaru słuchać kazań o tym, czym jest małżeństwo. Jaką odpowiedź, nie licząc podziękowań, dałaś Worthowi?
– Chodzi ci o to, czy się zgodziłam?
Nie odpowiadał; patrzył na nią groźnie. Powoli wyciągnęła wstążkę z włosów.
– Powiedziałam, że nie znam go dość dobrze, by mu dać wiążącą odpowiedź. – Uśmiechnęła się. – Czy mogę jutro rano przyjść do twojego sklepu po materiał? Chciałabym oddać Caroline sukienkę, którą mi pożyczyła.
– Jasne. – Czuł się senny po tym napadzie wściekłości. – Dobranoc, Linnet.
– Może jutro porozmawiamy o odbiciu dzieci – powiedziała zmęczonym głosem.
W jego oczach ponownie pojawił się gniew.
– Możesz sobie sama o tym rozmawiać. Ja mam ważniejsze sprawy na głowie.
Zatrzasnął za sobą drzwi.