Jechali milcząc. Dopiero o zmierzchu zatrzymali się przy strumieniu.
– Tu rozbijemy obóz na noc – powiedział Devon i uniósł ręce, by zsadzić ją z konia.
Linnet przemknęło przez myśl, że szybko oswoiła się z myślą, że on jej pomoże.
– Zostań tu. Cofnę się trochę, żeby sprawdzić, czy nikt za nami nie jedzie. Nie boisz się zostać sama? – Uśmiechnął się na myśl, jak głupie było to pytanie.
Linnet siedziała przez chwilę odpoczywając. Swędziała ją głowa. Gdy się podrapała, zabrudziła sobie paznokcie. Westchnęła i ruszyła na poszukiwanie chrustu.
Po powrocie Devon stwierdził, że koń jest rozsiodłany, a ognisko przygotowane.
– Nie wiedziałam, czy mogę rozpalić ogień. Lepiej, zęby nas nikt nie zauważył.
– I bardzo mądrze, ale chyba ludzie Szalonego Niedźwiedzia są zbyt leniwi, by nas gonić. Mają dzieci i to im wystarcza.
– Szalony Niedźwiedź. Czy to ten, którego…?
– nie. To był Cętkowany Wilk. – Popatrzył na nią uważnie, rozpalając ogień. – Przykro mi, że musiałeś…
– Nie mówmy o tym. Stało się. Teraz podejdź do mnie i pokaż mi to rozcięcie na ustach.
Szybko pokonała kilka stóp dzielących ich od siebie i usiadła, a on ujął jej twarz w swe wielkie, silnej dłonie i delikatnie zbadał okolice zranienia.
– Otwórz usta.
Usłuchała; wpatrywała się w jego czoło, podczas gdy on przyglądał się jej zębom.
– Świetnie. Chyba nie ma żadnych złamań. A co z resztą? Coś cię jeszcze boli?
– Żebra. Ale to tylko stłuczenie. -Zobaczymy. Pewien jestem, że gdyby nawet wszystkie były połamane, nie pisnęłabyś ani słówka. – Uniósł dół jej koszuli i przesunął ręką po jej żebrach. Gdy skończył, cofnął rękę i usiadł na ziemi. I Nie wygląda to na złamanie. Muszę przyznać, że gdybym nie wiedział, sam dałbym się nabrać, że jesteś dzieckiem. Przyniosłem kilka ptaków. Ugotujemy je, żebyś nabrała trochę ciała.
– Raków? – zapytała, ponownie zawiązując koszulę. – Nie słyszałam strzałów.
– Są też inne sposoby polowania, nie tylko strzelanie. Zajmij się jedzeniem, a ja pójdę się opłukać.
Popatrzyła tęsknie na strumień.
– Też bym się wykąpała. Potrząsnął głową.
– Wydaje mi się, że sama woda nie wystarczy, by zetrzeć z ciebie ten tłuszcz.
Popatrzyła na brudną, podartą spódnicę, sponiewieraną koszulę, na swoją zatłuszczoną skórę.
– Czy ja naprawdę wyglądam tak koszmarnie?
– Widziałem już bardziej eleganckie strachy na wróble.
Wydęła usta.
– Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego ryzykowałeś dla mnie tak wiele, Devonie. Przecież mogli cię zabić.
– Ja też nie rozumiem – odparł szczerze i rzucił jej ptaki. – Umiesz chyba gotować?
Po raz pierwszy uśmiechnęła się do niego, odsłaniając białe, równe zęby.
– Z przyjemnością przyznaję, że umiem. Widząc ten uśmiech Devon uświadomił sobie, jak bardzo Linnet jest kobieca. Odwrócił się szybko, chwycił sakwy i ruszył do strumienia.
Gdy wrócił, w jego wyglądzie nastąpiła całkowita zmiana. Miał na sobie granatowe bawełniane spodnie i obszerną niebieską koszulę z samodziału, wykończoną pod szyją małą stójką. Po zdjęciu skąpej przepaski i kościanego naszyjnika mniej przypominał Indianina, choć nadal rzucał się w oczy orli nos i ciemne włosy. Uśmiechnął się, siadając po drugiej stronie ogniska.
– Znów jestem ucywilizowany. Dotknęła włosów przyklejonych do głowy.
– Nie mogę powiedzieć tego o sobie.
– Skoro ja wytrzymuję ten zapach, to i tobie się uda.
Byli wygłodniali, toteż posiłek wydawał im się niebiański, zwłaszcza w porównaniu z jedzonymi ostatnio plackami kukurydzianymi i suszonym mięsem. Potem Devon zgarnął liście na dwa oddalone od siebie o kilka stóp posłania i podał jej koc.
– Zabrudzę go – roześmiała się. Devon popatrzył na nią uważnie. W świetle księżyca brud nie był aż tak widoczny.
– Wątpię – powiedział cicho.
Linnet popatrzyła mu w oczy i poczuła nagły strach przed mężczyzną, któremu tyle zawdzięczała. Odwróciła wzrok i ułożyła się na posłaniu. Zasnęła, zanim zdążyła zastanowić się głębiej nad tym uczuciem. Gdy się obudziła, była sama. Odwróciła się, słysząc niespodziewane trzaśniecie suchej gałązki. Spomiędzy drzew wyszedł Devon niosąc upolowanego zająca.
– Śniadanie. – Uśmiechnął się. – innym razem ja będę gotował.
Uśmiechnęła się zgodnie i poszła do strumienia, zdecydowana zrobić coś ze swoim wyglądem. Po kilku minutach doszła do wniosku, że jej wysiłki nie dają pożądanego rezultatu, bo zamiast zmyć brud, rozprowadziła go tylko po całym ciele. Musiała się poddać.
Gdy wróciła do ogniska, Devon powitał ją uśmiechem, który szybko zamienił się w śmiech. Jednak, widząc, że dziewczyna jest bliska płaczu, zamilkł. Podszedł do niej, wyciągnął brzeg koszuli ze spodni i zaczął jej ocierać twarz.
– To niewiarygodne, ale wyglądasz teraz jeszcze gorzej. Mam tylko nadzieję, że ludzie ze Sweetbriar rozpoznają w tobie istotę ludzką.
Patrzyła pod nogi.
– Przykro mi, że jestem tak odpychająca.
– Chodź, usiądź i zjedz coś. Ja się już przyzwyczaiłem do twojego wyglądu.
Usłuchała i ugryzła udko zająca. Uśmiechnęła się, ocierając z brody tłuszcz.
– Może udałoby mi się coś upolować, gdybym biegała za zwierzętami i straszyła je swoim wyglądem.
Devon roześmiał się.
– Chyba udałoby ci się to.
Następnego dnia zrobili kawał drogi i Linnet musiała się bardzo starać, by nie zasnąć.
– Wydaje mi się, że jesteś porządnie zmęczona -powiedział po południu.
Wzruszyła ramionami.
– Bywało gorzej.
_ A zatem dobrze, że wczoraj tak długo jechaliśmy. Mamy szansę dotrzeć do Sweetbriar jeszcze dziś wieczorem.
– Sweetbriar?
– Tam mieszkam. Sto akrów najpiękniejszej ziemi, jaką kiedykolwiek widziałaś. Nad rzeką Cumberland. – Podał jej kawałek suszonego mięsa.
– Sam tam mieszkasz?
– Nie. To prawie miasto – odparł wesoło. – Są tam Emersonowie, Starkowie i Tuckerowie. Mili ludzie. Spodobają ci się.
– A zatem ja też mam tam zamieszkać?
– Jasne. Jak inaczej mogłabyś mnie nauczyć czytać? Nie zapomniałaś chyba o naszej umowie?
Uśmiechnęła się, bo rzeczywiście zapomniała.
– To chyba nie będzie trudne.
Późnym wieczorem dotarli do miejsca, które Devon nazywał Sweetbriar. Linnet była wyczerpana. Na razie zauważyła tylko kilka chat na polanie. Zsunęła się prosto w objęcia Devona, który zsiadł już z konia i chciał ją zdjąć na ziemię. Wziął ją na ręce.
– Devon, mogę iść sama. Jestem tylko trochę zmęczona.
– Po tym, co przeszłaś, wątpię, by chciało ci się choćby otworzyć oczy. Gaylon! – krzyknął nad jej głową. – Otwórz drzwi i wpuść mnie!
Drzwi uchyliły się i stanął w nich uśmiechnięty starszy mężczyzna.
– Co ty sobie myślisz? O której godzinie przychodzi się do domu? i co ty tam taskasz?
– Nie co, tylko kogo. Korpulentny staruszek uniósł lampę do twarzy Lin-net, która zamknęła oczy porażone jaskrawym światłem.
– Nie wygląda najlepiej – stwierdził.
– Jestem Linnet Blanche Tyler, panie Gaylon. Miło j mi pana poznać. – Wyciągnęła do niego rękę.
Popatrzył na nią zdziwiony; brudna dziewucha w objęciach mężczyzny, a zachowuje się, jakby ją przedstawiano samemu prezydentowi. Spojrzał z niedowierzaniem na uśmiechniętego Devona.
– Nieźle, co? Taką ją znalazłem związaną u Szalonego Niedźwiedzia.
– Szalonego Niedźwiedzia! Na pewno nie puścił jej* z własnej woli.
– Jasne. Mam na dowód ranę na ręce.
– Devonie, czy mógłbyś mnie postawić na ziemi? Gąylon wytrzeszczył na nią oczy.
– Do kogo ona gada?
– Do mnie. – Devon był najwyraźniej zakłopotany. – Nazywa mnie Devonem.
– A po co?
– Dlatego, że tak się nazywam, staruszku. Devon Macalister.
– Phi. Nie wiedziałem, że masz jakieś nazwisko, tylko Mac.
– Z nią się kłóć – odparł Devon stawiając Linnet na, ziemi. – Biegnij po Agnes. Spodoba jej się ta dziewczyna. Jest taka bardzo angielska i w ogóle.
– To dlatego gada tak dziwnie?
– Zgadza się. Teraz sprowadź Agnes. Galopem! Zaprowadził Linnet do krzesła przy kominku.
Usiadła z wdzięcznością. Wydawało jej się, że jeszcze nigdy w życiu nie była tak zmęczona.
– Agnes będzie tu za chwilę i zajmie się tobą -zapewnił, rozpalając ogień.
Niemal natychmiast pojawiła się w chacie jakaś kobieta – przynajmniej takie wrażenie odniosła Linnet. Była wysoka, rumiana, miała męski płaszcz na-rzucony na koszulę nocną. Wyglądała tak czysto, że Linnet jeszcze bardziej wstydziła się brudu na swoim ciele i włosach.
_ Mac, co Gaylon wygaduje?
Linnet podniosła się.
– Obawiam się, że to ja jestem przyczyną wszystkich problemów. Devon uratował mnie przed Indianami i teraz wszyscy macie ze mną kłopot
Agnes uśmiechnęła się do brudnej dziewczyny, a Gaylon i Devon wymienili spojrzenia.
– W ciągu kilku ostatnich dni niewiele spała i jadła. Sporo przeszła – wyjaśnił Devon.
– Z tego, co widzę, niewiele cię obeszło, co się z nią działo. Zabiorę ją do siebie. Jak się nazywasz?
– To Linnet Blanche Tyler – odparł Devon i uśmiechnął się. – Uważaj, bo ani się obejrzysz, a będzie rządzić całym twoim domem.
Zmieszana Linnet patrzyła pod nogi.
– Chodź, Linnet. Nie przejmuj się nimi. Wolisz najpierw coś zjeść czy się przespać?
– Chciałabym się wykąpać.
– Rozumiem cię lepiej, niż myślisz.
Kilka godzin później Linnet wśliznęła się pod kołdrę. Szorowała się tak zawzięcie, że Agnes musiała ją przywołać do porządku. Zjadła jajecznicę z czterech jajek i dwie wielkie grzanki z masłem. Teraz leżała w czystej koszuli nocnej. Zasnęła natychmiast. Gdy się obudziła, było cicho, ale wiedziała, że dzień juz dawno się zaczął. Przeciągając się, dotknęła włosów, by się upewnić że są czyste. Podeszła do skraju stryszku, na którym stało łóżko. Drzwi chaty otworzyły się i weszła Agnes.
– A obudziłaś się? Wszyscy w Sweetbriar umierają niecierpliwości. Chcą zobaczyć, co takiego Mac przywiózł ze sobą do domu. Byłam u Tuckerów i ich Caroline pożyczyła mi sukienkę dla ciebie. Zejdź na dół, zobaczymy, czy pasuje.
Linnet zeszła po drabinie, trzymając w jednej ręce przydługą koszulę.
Agnes przyłożyła do niej sukienkę.
– Tak myślałam. Trzeba będzie trochę wypuścić na górze. Siadaj i jedz, a ja to poprawię. Trzeba mi tylko chwili.
Linnet jadła bułeczki kukurydziane, bekon i miód, a Agnes szyła perkalową sukienkę.
– No, już. Zrobione. Zobaczmy, co tutaj mamy. -Pomogła Linnet ubrać się i uśmiechnęła się do siebie zadowolona. – Mac zbaranieje, gdy zobaczy, co nam tu przywiózł.
– Naprawdę wyglądam inaczej?
– Nie widziałam jeszcze czarniejszego i brzydszego smolucha niż ten, którego nam Mac pokazał wczoraj. Czekaj, uczeszę cię.
– Agnes, nie musisz tego wszystkiego robić. Pozwól, że ci jakoś pomogę.
– Już dość mi się nadziękowałaś wczoraj. Nigdy nie miałam córki i cieszę się, że mogę to dla ciebie zrobić. – Zrobiła krok do tyłu podziwiając swoje dzieło. Włosy Linnet opadały na plecy obfitą kaskadą, miały głęboki, złoty kolor, gdzieniegdzie rozświetlony jaśniejszymi pasmami. Gęste, ciemne rzęsy osłaniały duże oczy o dziwnym kolorze. Chciało się na nie patrzeć i patrzeć, starając się odgadnąć ich niespotykaną barwę.
Agnes patrzyła na zgrabną, szczupłą sylwetkę Linnet w dopasowanej sukience.
– Przez ciebie Corinne oszaleje.
– Corinne?
To najstarsza córka Starków. Chodziła za Makiem od chwili gdy skończyła dwanaście lat. A teraz, gdy już go prawie usidliła, zjawia się tu coś takiego.
Mac.? Ach, Devon! Nie powiedział ci, że przywiózł mnie tu po to, bym go nauczyła czytać?
Naprawdę? Właściwie to i ja mogłabym go tego nauczyć… Nieważne. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć jego minę.
Dom Agnes Emerson był oddalony o milę od polany, na której znajdował się sklepik Devona i inne budynki. Było tam pełno ludzi, głównie dzieci, niecierpliwie wyczekujących pojawienia się dziewczyny, którą przywiózł Mac. Przez cały ranek słuchali historii o jej przygodach, mocno podkoloryzowanych przez Gaylona.
– Nie wygląda tak, jak opowiadał Mac – usłyszała
Linnet za swoimi plecami.
Odwróciła się i zobaczyła chłopca, mniej więcej siedmioletniego. Miał brudną buzię; z kieszeni sterczał mu kawałek sznurka.
– A co on mówił? – zapytała.
– Powiedział, że jesteś najodważniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział.
Linnet uśmiechnęła się.
– Prawie mnie nie zna. Po prostu byłam zbyt przerażona, zęby podnosić raban. Pewnie chciałbyś usłyszeć o jego walce z Cętkowanym Wilkiem.
– Mac walczył z Indianinem?
– Ależ tak.
– Czemu mówisz tak dziwnie?
– Pochodzę z Anglii.
– No dobra. Muszę już iść, cześć.
Agnes objęła Linnet ramieniem.
– Idziemy. A wy przestańcie się gapić, jak na jakiegoś dziwoląga – powiedziała do dzieci, które się jednak tym wcale nie przejęły – Chodź, pokażę cię Macowi.
Sklep był długim budynkiem w kształcie litery l i Linnet dziwiła się teraz, że przedtem nie zauważyła składowanych tu towarów. Devon stał do niej tyłem, rozmawiając z ładną ciemnowłosą dziewczyną o nie^ zwykle zmysłowych kształtach.
Dziewczyna urwała w połowie zdania; przypatrywała się wchodzącym. Oczy Devona rozszerzyły się ze zdumienia.
– No, nie masz nic do powiedzenia? Różni się trochę od tej cuchnącej kupki gałganów, którą wczoraj przywiozłeś? – Oczy Agnes błyszczały triumfująco.
Devon nie mógł wykrztusić ani słowa. Linnet była po prostu śliczna; miała drobną buzię i wielkie oczy, delikatny nosek i miękkie usta, wygięte teraz w nieśmiałym uśmiechu. Poczuł się oszukany. Dlaczego wcześniej mu nie powiedziała, że jest tak cholernie ładna? Poczuł rosnący w nim gniew. Był zły, że go tak zaskoczyła.
– Widzę, że go zatkało. To jest Corinne Stark. Często ją można spotkać w składzie Maca. – Można się było domyślić, co Agnes o tym sądzi.
Devon podszedł do dużego stołu, na którym piętrzyły się skóry.
– Agnes, może zabrałabyś ją do chaty Starego Luke'a. Myślę, że mogłaby tam zamieszkać. Trzeba tylko zrobić porządek.
Linnet popatrzyła pytająco na towarzyszkę, chcąc się dowiedzieć, dlaczego Devon ją odpycha, lecz Agnes wpatrywała się w jego plecy.
– Mam dość pracy u siebie. Ty to zrób – powiedziała.
Corinne uśmiechnęła się do Devona.
– Pójdę z tobą, Mac.
Agnes spojrzała na nią surowo.
– Szczerze mówiąc, Corinne, słoneczko, nie mogę… Doradzić z tym nowym wzorem pikowania, który pokazała mi twoja matka. Powiedziała, że ty potrafisz mi pomóc.
– Mogę to zrobić kiedy indziej. – Dziewczyna była wściekła.
Agnes posłała jej przeszywające spojrzenie.
– Nie mam tyle czasu co ty i potrzebuję cię właśnie
W oczach Corinne odbiła się złość wywołana porażką. Rzuciła ostatnie spojrzenie na Devona i wyszła z Agnes ze sklepu, omijając Linnet szerokim łukiem.
Gdy zostali sami, Devon nie poruszył się. Podeszła do niego.
– Devon?
Odwrócił się wreszcie i wpatrzył w przestrzeń ponad jej głową.
– Jeśli chcesz zobaczyć tę chatę, musimy ruszać. Mam robotę. – Wyszedł szybko ze sklepu, nie zwracając uwagi na Linnet, która z trudem dotrzymywała mu kroku.