Drzwi chaty Linnet były otwarte, a ona sama siedział przy stole patrząc nie widzącym wzrokiem na
Mirandę bawiącą się z kotkiem. Nie słyszała kroków
Nettie.
– Jak zamierzasz zdobyć konie?
Linnet podniosła głowę, natychmiast zrozumiała.
– Zamierzam ukraść jednego Squire'owi.
Neetie uśmiechnęła się mimo woli.
– Sądzisz, że uda się ukraść dwa?
– Nie – odparła poważnie Linnet. – To mój problem Nie możesz jechać ze mną.
– Ciekawe dlaczego? – zaprotestowała urażona
Nettie.
Linnet popatrzyła na nią nie tracąc nic ze swego spokoju.
– Będziesz tylko przeszkodą. Wciąż będę się o ciebie bała, bo przecież nie umiesz strzelać ani jeździć konno.
Nettie patrzyła na nią zaskoczona, a potem roześmiał się.
– Nie owijasz sprawy w bawełnę.
– Nie mam innego wyjścia. To poważne przedsięwzięcie Szalony Niedźwiedź nienawidzi Devona i mnie. Jeśli nie uda mi się go uwolnić, oboje będziemy zgubieni.
– Boże! – Nettie usiadła na krześle. – Nie rozumiem, jak ty potrafisz siedzieć tu tak spokojnie i mówić o śmierci.
– Mój spokój to tylko pozory. Zycie Devona jest zagrożone, ale istnieje szansa, niewielka szansa, że go uratuję. Dopóki jest choćby iskierka nadziei, nie zamierzam z niej zrezygnować.
Nettie westchnęła.
– Dobrze. Nie pojadę, tylko zajmę się Mirandą.
– Nie. Zabiorę ją do Phetny. Ci ludzie mogą jej zrobić krzywdę, jeśli tu zostanie. Ale nie odważą się pójść do Phetny.
Nettie popatrzyła na nią z podziwem.
– Nigdy jeszcze nie spotkałam kogoś, kto tak rozsądnie planowałby wszystko. W czym mogę ci pomóc?
– Pomóż mi ukraść konia.
Nettie uśmiechnęła się do siebie.
– Z przyjemnością, nawet większą, niż podejrzewasz.
Czekały na zapadnięcie zmroku, żeby wśliznąć się do zagrody Squire'a. Nettie trzymała Mirandę, gdy Linnet weszła pomiędzy boksy. Nettie zaczęła się o nią niepokoić, nie widząc nic w ciemnościach. Konie zachowywały się spokojnie, nie przeszkadzała im obecność Linnet. W pewnym momencie Nettie wydawało się, że mignęły gdzieś jasne włosy przyjaciółki, ale stwierdziła, że musiała się pomylić. Wydawało jej się, że minęły wieki, nim Linnet wyprowadziła konia przez bramę.
– Dlaczego tak długo? – szepnęła.
– Siodło – odparła krótko Linnet. – Muszę już jechać. Zegnaj… przyjaciółko.
Uścisnęły się.
– Powodzenia, Linnet. Życzę ci szczęścia. I proszę, uważaj na siebie.
Linnet wskoczyła na wysokiego, czarnego konia.
– Poradzisz sobie z tym zwierzęciem? – zapytała Nettie podając Mirandę matce.
– Oczywiście.
– Będzie mi brakowało twojego dziwnego akcentu
– powiedziała Nettie ocierając oczy wierzchem dłoni, ale Linnet tylko ściągnęła wodze, myśląc już o czekającej ją podróży.
Gdzie twój mężczyzna? – Były to pierwsze słowa Phetny, gdy zobaczyła Linnet i śpiącą Mirandę.
– Squire… – zakrztusiła się, wymawiając to imię. – Oddał go Szalonemu Niedźwiedziowi.
– Szalonemu Niedźwiedziowi? Czy to nie ten, który zabił twoich bliskich?
– Ten sam, ale nie pozwolę, by dalej krzywdził kogoś z mojej rodziny. – Podała jej Mirandę.
– Chyba nie masz zamiaru za nim jechać?
– Tak, zamierzam to właśnie zrobić.
– Sama?! Sądziłam, że myślisz choć trochę, ale myliłam się.
– Przestań, proszę, już to przerabiałam z Nettie.
Phetna odezwała się dopiero po chwili.
– Racja, pojedziesz za nim, ale nie sama.
– Nie możesz ze mną jechać, Phetno. Jesteś zbyt…
– Przestań. To nie ja z tobą pojadę, tylko Żółta Ręka.
– Żółta Ręka? To on tu jest?
– Nie, ale wkrótce będzie. Potrafię go wezwać w chwili niebezpieczeństwa. Poczekaj tylko, a Żółta Ręka niedługo się tu zjawi.
Phetna wzięła z półki nad kominkiem wydrążony w środku róg, wyszła i zadęła w niego kilkakrotnie zwracając się w różne strony. Phetna przygotowała jedzenie, mąkę kukurydzianą i suszone mięso, a Linnet w tym czasie napisała coś na okładce Biblii. Sporządziła testament, w którym ustanawiała Phetnę jedyną opiekunką Mirandy.
– Jeśli nie wrócę za dwa tygodnie, możesz…
– Cicho! – przerwała jej Phetna. – Zaopiekuję się twoją małą, dopóki nie wrócisz. O niczym innym nie chcę nawet myśleć. Zjedz teraz coś, nie mów tyle.
Linnet ostrożnie odwinęła rzeźby Devona.
– Przyniosłam je na wypadek…
– Ponieważ nie masz zamiaru wracać do Spring Lick. A teraz siedź cicho i jedz, a potem ja dam ci coś, co ci się przyda.
Żadna z nich nie zauważyła przybycia Żółtej Ręki. Po prostu nagle okazało się, że tu jest.
– Jestem – powiedział cicho.
Linnet opowiedziała mu, co się stało z Devonem. Indianin wysłuchał jej uważnie.
– Nie proszę cię, abyś ze mną pojechał – powiedziała miękko. – Pojadę sama.
Indianin uderzył się dłonią w pierś.
– Jak chcesz go odnaleźć? Umiesz czytać ślady?
– Ja…
– Kobiety tego nie potrafią. Jeździsz konno?
– Tak.
– No to jedziemy. Zbyt wiele czasu straciliśmy.
Ledwie przebrzmiały jego słowa, Linnet już siedziała na koniu.
Podeszła do niej Phetna i podała jej strzelbę, proch i kule.
– Umiesz się tym posłużyć?
– Tak.
– Jedźcie z Bogiem i wracajcie szczęśliwie.
Gdy odjechali, Phetna usiadła i wpatrzyła się w śpiącą Mirandę. Pozornie sprawa była beznadziejna. Dwoje młodych ludzi przeciw Szalonemu Niedźwiedziowi. Phetna westchnęła i przypomniała sobie dawne czasy w Sweetbriar.
Zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu. Sweetbriar i młodość. Czasy przed pożarem. Pamiętała twarze wszystkich mieszkańców osady.
– Ciekawe, czy Doli jest wciąż taki brzydki – mruknęła. Tak, Doli pomógłby chłopakowi Slade'a. Doli, Gaylon i Lyttie, oni wszyscy. Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie wyniosłą postać Agnes Emerson ze strzelbą. Nie było Indianina, który potrafiłby ją przestraszyć.
Nagle wyprostowała się. Sweetbriar. To słowo zadźwięczało w jej głowie. Popatrzyła na swoje nogi.
– Nieco szpetne stwierdziła głośno – ale doniosą. Zaczęła wrzucać żywność do worka. Pomyślała, że przynajmniej raz przyda jej się na coś szpetna twarz. Nikt, niezależnie od koloru skóry, nie przeszkodzi jej w tej podróży. Nikt jej nie zaczepi. Uśmiechnęła się na myśl, jak Doli Stark podskoczy zdziwiony. O Boże! W ciągu ostatnich dwunastu lat nie czuła się tak świetnie jak teraz.
– Chodź, Mirando. – Podniosła śpiące dziecko. – Mamy coś do zrobienia.
Phetna odeszła, a trzy zamaskowane postacie, które przekradły się nocą przez las i podpaliły chatę, nie dowiedziały się nigdy, że dom był pusty.
– Niech się dzieje wola Boża – powiedział kobiecy glos. Osoba, która wypowiedziała te słowa, nie zauważyła wahania w spojrzeniu dwóch pozostałych par oczu.
Żółta Ręka prowadził, a Linnet starała się nie dawać mu powodu do narzekań. W swej pogoni za Szalonym Niedźwiedziem była niestrudzona, jakby nie była człowiekiem. Raz zatrzymali się nad strumieniem, żeby się przespać. Indianin zauważył wtedy, że Linnet śpi tak lekko, jakby odpoczynek nie był jej potrzebny.
Teren był trudny do przebycia, gęste krzaki utrudniały jazdę. Raz musieli się przedrzeć przez bagno, a potem przystanąć, by wyczyścić konie. Ramiona Linnet były pokaleczone, policzki pocięte przez komary, ale nie zdradzała zniecierpliwienia niewygodami podróży.
– Czy jesteśmy już blisko?
Były to pierwsze słowa wypowiedziane po dwudziestu czterech godzinach podróży.
– Tak – odpowiedział. – Szalony Niedźwiedź jest nieostrożny. Nie zaciera śladów. Myśli, że nikt za nim nie jedzie.
– Tak. – Wpatrzyła się w przestrzeń. – Nie ma powodów przypuszczać, że jest ścigany.
– Jedźmy. Dość rozmów.
Jechali jeszcze przez dwa dni. Suknia Linnet pobrudziła się i podarła, we włosach miała źdźbła trawy, ale wciąż patrzyła przed siebie błyszczącymi oczyma, wyczekując niecierpliwie chwili, gdy zobaczy Szalonego Niedźwiedzia i Devona.
Żółta Ręka zarządził postój na jedzenie. Siedzieli przodem do siebie, obok leżała naładowana strzelba. Nagle Linnet dostrzegła jakiś ruch obok stopy Żółtej Ręki i zobaczyła żmiję gotową do ataku.
Natychmiast chwyciła strzelbę i wypaliła. Lata ćwiczeń sprawiły, że trafiła.
Zółta Ręka popatrzył na nią i na żmiję. Podniósł martwe zwierzę.
– Uratowałaś mi życie – powiedział cicho. – Ale mogłaś zabić nas oboje. Musimy się teraz ukrywać. Mogli nas usłyszeć.
Linnet zrozumiała, że są już blisko Szalonego Niedźwiedzia i jego ludzi. Zaraz potem ich obozowisko zostało otoczone i Linnet przypomniały się chwile, gdy zabito jej rodziców, a ją i dzieci popędzono do osady Indian.
Przysunęła się do Żółtej Ręki pod krzakiem jeżyn. Ostre kolce wbijały się w jej skórę. Nagle zaczęła myśleć szybko. Szalony Niedźwiedź znajdzie ich i zabije, tak jak prawdopodobnie zabił już Devona. Siebie nie mogła uratować przed Indianami, ale Zółta Ręka miał jakieś szanse.
Odepchnęła się od chłopca, potoczyła po niewielkiej pochyłości i wylądowała u stóp Szalonego Niedźwiedzia.
Indianin uśmiechnął się krzywo; schylił się, pociągnął ją za włosy i podniósł z ziemi. Odwrócił się do reszty, powiedział coś, po czym szarpnął jej głowę tak mocno, że mało jej nie urwał. Jego czterej towarzysze uśmiechnęli się z aprobatą, gdy przerzucił ją przez siodło, po czym sam szybko wskoczył na konia.
Jechali kilka godzin. Ciało Linnet boleśnie obijało się o koński grzbiet. Gdy się zatrzymali, Szalony Niedźwiedź zepchnął ją z konia i mimo że starała się wylądować na stojąco, upadła w kurz drogi.
Ostry kobiecy głos kazał jej unieść głowę. Miała przerażające poczucie powtarzającej się historii, gdyż głos należał do tej samej kobiety, która uderzyła ją, gdy poprzednim razem była w tym obozie. Nie czuła, że od tego czasu minęły całe trzy lata. Miała wrażenie, że nigdy stąd nie wyjeżdżała. Wpatrywała się w obserwujące ją twarze, szukając pary niebieskich oczu, ale ich nie znalazła.
Szalony Niedźwiedź pociągnął ją za włosy i postawił. Powiedział coś do kobiet w ich narzeczu, a one zachichotały i powoli zbliżyły się do Linnet, patrząc na nią groźnie. Zatrzymały się, gdy do obozu wbiegł starszy kościsty mężczyzna o zwiotczałych mięśniach. Wyglądał na niezwykle podekscytowanego i wskazywał palcem Linnet, a potem coś, co trzymał w dłoni, wymachując rękami w kierunku miejsca, gdzie pojmano Linnet.
Szalony Niedźwiedź chwycił przedmiot podany mu przez przybyłego i podsunął go przed twarz Linnet. Rozpoznała sakiewkę, którą widziała u Żółtej Ręki. Czyżby schwytano chłopca? Szalony Niedźwiedź uderzył ją w twarz tak mocno, że z trudem utrzymała się na nogach.
Wydał jakieś rozkazy kobietom, które przewróciły ją na ziemię i związały ostrym, wrzynającym się w skórę sznurem. Potem podniosły ją i zaczęły podrzucać, bawiąc się nią, aż przerwało im ostre szczeknięcie – rozkaz Szalonego Niedźwiedzia. Wrzuciły ją do ciemnego, pustego szałasu. Upadek oszołomił ją. Gdy oprzytomniała, stwierdziła, że znów znajduje się w niskiej ziemiance, tak samo jak po śmierci rodziców. Tyle że tym razem nie mógł jej uratować żaden błękitnooki pól-Indianin