Na dziedzińcu szkoły, pod gałęziami rozłożystej wierzby, na długim murku z białego marmuru, dziewczęta nerwowo przepisują zadania.
– Co tu jest napisane? Równa się…?
– Iks minus jeden. Nie potrafisz nawet przepisać?
– Bo ty tak piszesz!
– Jeszcze i to! Nic nie odrabiasz w domu i jeszcze masz pretensje do tego, jak piszę? Niezły numer!
– O, idzie Catinelli.
Pallina zamyka zeszyt od matematyki i pędzi na spotkanie koleżanki, podobnie jak jeszcze kilka dziewcząt, prawdopodobnych kandydatek do odpowiedzi z łaciny.
– Szybko, Ali, pospiesz się, daj mi to tłumaczenie, bo zaraz będzie dzwonek. – Otaczają ją niecierpliwie.
– Nie, nic z tego.
– Jak to: nic z tego?
– Nie odbieracie? Nie podoba mi się, gdy przepisujecie moje tłumaczenie. Jasne? Nie rozumiem, dlaczego nie możecie zrobić tego same, w domu, jak robią to wszyscy.
Podchodzi Pallina.
– Daj spokój, Ali, nie zachowuj się tak. Zrozum, dziś nasza Giacci na pewno wezwie mnie i jeszcze Festę.
Dziewczyna w mundurku zaniedbanym podobnie jak jej zadania szkolne usilnie przytakuje.
– Daj mi to tłumaczenie, bo inaczej ta jędza nas wykończy.
– Nie nalegaj, Pallina.
– W czym rzecz, Pallina? Na co tak nalegasz?
– O, Babi, cześć. Ali nie chce nam dać swojego tłumaczenia. Ty masz to zrobione?
Na chwilę dziewczęta przestały się interesować Catinelli.
– Tylko połowę. I pewnie nie najlepiej. Ale ja już byłam pytana. Sprawdzałam, dziś wypada na ciebie i Silvię Festę, a potem zaczyna się od nowa. Ale zwykle przepytuje te, które mają dwóje.
Catinelli próbuje się wymknąć, ale Pallina przytrzymuje ją za żakiet.
– Słyszałaś? Nie możesz nas tak zostawić, skrzywdzisz nas wszystkie.
– Nie rozumiem, dlaczego nie postępujecie tak, jak Giannetti. Ona przynajmniej stara się, a potem dzwoni do mnie i sprawdzamy razem. Popracuje i następnego dnia jest spokojna. To, jak wy postępujecie, niczemu nie służy.
– A co ci zależy? To przecież ta łacina niczemu nie służy. No więc dajesz nam to swoje tłumaczenie czy nie?
– Już powiedziałam. Niech wam da Giannetti. Pallina prycha.
– Ba, ona przylatuje zawsze na ostatnią chwilę… Za pięć minut będzie dzwonek, daj nam jeszcze raz dzisiaj, jeszcze raz i koniec. Przysięgam.
– Za każdym razem to słyszę. Dosyć. Więcej wam nie dam. Catinelli odchodzi.
– Widziałaś, co za babsztyl. Taka potwora nigdy nie znajdzie amatora. To dlatego jest taka kwaśna. Nie ma nikogo, kto by z nią pofiglował. To jasne. My przynajmniej bawimy się dobrze i możemy się komuś podobać.
Podchodzi bliżej Silvia Festa.
– Nie wiem, czy mojej matce tak bardzo spodoba się ta pała, którą oberwę za nieodrobienie lekcji.
– Masz, weźcie chociaż to. – Babi wyciąga z torby swój zeszyt od łaciny i otwiera go na ostatniej stronie. – Zawsze możecie powiedzieć, że przynajmniej próbowałyście. Udało się wam w połowie, ale lepsze to niż nic. Powiecie, że utknęłyście na esperavisse. To czasownik, który licho wie, od czego pochodzi, szukałam go jak głupia przez kwadrans w słowniku Il, ale nic nie znalazłam. Tak się zmęczyłam, że musiałam sobie zjeść podwieczorek. Chudy jogurt bez cukru, okropny. Chyba kwaśniejszy niż Catinelli. Dziewczęta śmieją się.
Pallina bierze zeszyt i opiera się o murek. Umieszcza go między dziewczynami.
– To prawda, że nauka powoduje tycie. Zawsze mówiłam, że gdybym wybrała liceum lingwistyczne, ważyłabym ze cztery kilo mniej. – Pallina bierze się do przepisywania, z nią robi to Silvia i inne prawdopodobne ofiary straszliwej Giacci.
Przez duże okna w klasie widać pobliskie łąki. Kilkoro jednakowo ubranych dzieci bawi się, biegając wśród drzew. Opiekunka pomaga wstać dziecku, które upadło, zazieleniając sobie biały fartuszek. Słońce kładzie się na ławkach. Babi z roztargnieniem rozgląda się po klasie. Benucci wytrzymuje dziś krócej niż zwykle; w rękach ukrytych pod ławką trzyma czerwoną pizzę. Odrywa z niej kawałek i palcami umazanymi w pomidorach wkłada go szybko do ust. Potem z obojętną miną, prawie nie ruszając buzią, zaczyna przeżuwać, słuchając lekcji, jak gdyby nigdy nic. Babi przez chwilę też słucha wykładu Giacci. Młoda kobieta z dziewiętnastego wieku, chociaż nie ma najmniejszego pojęcia o konnej jeździe, postanowiła, że się przejedzie. I spadła z konia. Babi nie śledziła lej opowieści na tyle dokładnie, by zorientować się, jak się skończyła, dobrze czy źle. Wie tylko, że ktoś o niezbyt bogatej wyobraźni zbudował na tym coś w rodzaju powieści.
– Dobrze. Tę odę Do Luigii Pallavicini, która spadla z konia przynieście w poniedziałek. – Właśnie dowiaduje się, że trzeba będzie jeszcze nad tym tekstem posiedzieć. Dzwoni dzwonek, pani Giacci zamyka dziennik.
– Idę do pokoju nauczycielskiego po dziennik od łaciny. Zostawiam was same, nie pozabijajcie się.
Dziewczęta wysuwają się z ławek. Trzy z nich dopadają profesorkę przy drzwiach i dostają pozwolenie na skorzystanie z toalety. Jedna naprawdę musi załatwić swoją potrzebę fizjologiczną. Dwie inne znajdują w tej samej toalecie miejsce na wspólny nałóg. Zapalają przyjemnego merita wbrew wszystkim tym, którzy utrzymują, że jest to papieros najbardziej szkodliwy.
Wraca pani Giacci. Wszystkie dziewczęta zajmują swoje miejsca. Słuchają uważnie objaśnień na temat metryki łacińskiej. Któraś zaznacza akcenty i przepisuje zdanie zanotowane na tablicy. Inna, pewna tego, że będzie przepytywana, raz jeszcze czyta tłumaczenie.
Benucci wciąż nie jest w stanie się powstrzymać. Sięga po swoją pizzę. Dwie dziewczyny, trochę z tyłu, żują gumę Vigorsol. Starają się stłumić zapach nikotyny. A tamta w głębi klasy spokojnie słucha wykładu. Ból brzucha już przeszedł.
– A zatem na środę przygotujecie tłumaczenie od strony dwieście czterdziestej drugiej do strony dwieście czterdziestej siódmej, z recytacją metryczną i pełną znajomością reguł akcentowania.
Babi otwiera dzienniczek i pod datą środową notuje zadania do odrobienia. Nie wiadomo, dlaczego zaczyna przeglądać dzienniczek, cofając się w czasie. Barwne stroniczki z mnóstwem zapisków otwierają się przed jej oczami. Święta, urodziny, sympatyczne wpisy Palliny, stopnie za prace klasowe. Oceny filmów oglądanych w kinie, miłości niemożliwe, Wyśnione, minione.
„Marco T.V.B.". Zatrzymuje się. Wpatruje się w te czerwone litery na dole strony. Serduszko z ciągiem dalszym. Listopad. Tak, to był listopad. A ona była w nim szaleńczo zakochana.
Listopad. Rok wcześniej.
– Mamo, czy nic ma nic do mnie?
– Jest list, tam w kuchni. Położyłam ci go na stole.
Babi leci do kuchni, chwyta list. Rozpoznaje pismo, szczęśliwa, otwiera go szybko. Już cztery miesiące są ze sobą. To jej najdłuższa historia miłosna. Prawdę mówiąc, jedyna. Czyta list:
Droga Babi,
w tym dniu tak ważnym (odkrycie Ameryki? Bardziej. Pierwszy człowiek na Księżycu? O wiele bardziej! Otwarcie Gildy? Ciepło, ciepło!)… Żartuje, mała. Mijają właśnie cztery miesiące, od kiedy chodzimy ze sobą, więc postanowiłem, że będzie to dla ciebie dzień specjalny, szczęśliwy, piękny, romantyczny. Jesteś gotowa? Wyprowadź z garażu swoją vespę i ruszaj w miasto. Zaczyna się twoje „polowanie na skarb". Skarb ma tu znaczenie miłości. Tej, jaką odczuwam dla ciebie. Marco.
PS Pierwsza miłość jest taka: Pójdziesz do willi, nie pytaj po co/ bylebyś tam nie szła nigdy nocą/ on the left jest trzecie tree/ po angielsku mówię ci./ Jeśli tam pokopiesz/ coś sobie wykopiesz./ Cześć.
Babi chowa list i zastanawia się. Willa to na pewno Villa Glori, dokąd zawsze chodzą pobiegać. Że po angielsku? Za kogo mnie ma? Oczywiście, to proste, jak tylko się wejdzie, to trzecie drzewo po lewej stronie.
– Mamo, wychodzę.
– Dokąd idziesz?
– Muszę coś zanieść Pallinie. – Babi wkłada reniferową kurtkę.
– O której wrócisz?
– Na kolację. Pouczę się u niej. Raffaella staje w drzwiach.
– Nie za późno, proszę.
– Jeśli coś się zmieni, zadzwonię.
Babi pospiesznie wychodzi, ale po chwili zatrzymuje się i wraca. Szybko całuje matkę w policzek i wybiega. Powoli, by nie czynić hałasu, podnosi żaluzję w drzwiach garażu. Wyprowadza vespę i nie zapalając jej, zjeżdża cicho po pochyłości. Lecz gdy skręca, podnosi głowę. Raffaella jest na balkonie i patrzy na córkę.
– Mamo, autobusem za dużo czasu bym straciła.
– Weź przynajmniej szalik.
– Podniosę kołnierz, nic jest mi zimno, naprawdę. Ciao!
Babi wrzuca drugi bieg, vespa trochę hamuje, ale po chwili motorek zaskakuje i rwie do przodu. Babi opuszcza głowę o włos przemyka pod barierą, którą pan Fiore w ostatniej chwili zaczął podnosić. Jedzie przez całe corso Francia i dociera do Villa Glori. Ustawia vespę na podpórce i pędzi do parku. Kilka kobiet wyprowadza dzieci na spacer. Młody, dobrze zbudowany człowiek uprawia footing. Babi przymierza się do trzeciego drzewa na lewo. U jego stóp rosną krzaczki. Rozchyla je i znajduje plastikową torbę. Zabiera ją. Czuje się szczęśliwą uczestniczką gry. Wraca do vespy i otwiera torbę. W środku znajduje piękny szal z niebieskiego kaszmiru i bilecik: Nie masz nic takiego, /zwłaszcza niebieskiego,/ ból gardła cię męczy,/ a i kaszel dręczy./ Trochę ciepła sobie daj/ i wal prosto aż do RAI./ Tam kamienny koń cię czeka/ ruszaj zaraz, już nie zwlekaj. /Jak przyjedziesz tam,/ nowy prezent dam.
Babi wsiada na vespę i uśmiecha się do siebie rozbawiona tą romantyczną grą. Owija się szalem. Jest ciepły i miękki. Bardzo to miły prezent. I pożyteczny, zważywszy na chłodną pogodę. Mama ma rację. Marco jest naprawdę skarbem. Owszem, był trochę nieostrożny. A gdyby trafiła na kogoś innego? Teraz wszystko jest już w porządku. Uruchamia vespę i pędzi na pełnym gazie w stronę piazza Mazzini. Zatrzymuje się przed małym dziedzińcem za wysoką, elektronicznie otwieraną bramą. Babi zostawia vespę i wchodzi do środka. Strażnik patrzy na nią z zaciekawieniem. Ale musi zająć się panem z walizeczką, który domaga się jakiejś informacji. Babi wykorzystuje to. Podchodzi do konia. Na jego brzuchu białą kredą narysowana jest strzałka skierowana w dół. Marco się wygłupia, myśli. Patrzy jednak uważniej. Jest kolejna paczuszka. Zabiera ją. Strażnik w niczym się nie zorientował. Tym razem odkrywa przeciwsłoneczne okulary. Wspaniałe ray-bany, najnowszy model, takie małe, prostokątne. I oczywiście jest też bilecik. Z kolejnym adresem: via Cola di Rienzo czterdzieści osiem. Vespa rwie z pełną szybkością, trochę dzięki wymianie alternatora, co załatwiła Daniela, która podobnie jak wszyscy chciała w ten sposób wzmocnić siłę skutera, a trochę z powodu narastającej ciekawości Babi.
Dociera pod nowy adres. To sklep. Babi jest zaskoczona. Bo to sklep z bielizną osobistą. Proste komplety z białej bawełny zawsze kupowała tu matka. Wchodzi niepewnie, rozgląda się. Młoda ekspedientka za ladą zajęta jest układaniem towaru, który właśnie nadszedł- Babi zerka na końcówkę bileciku.
Swoje imię powiesz,/ nowe rzeczy włożysz.
Sprzedawczyni ją spostrzega, podchodzi.
– Mogę w czymś pomóc?
– Sądzę, że tak. Nazywam się Babi Gervasi.
– Ach tak, oczywiście. – Sprzedawczyni uśmiecha się z sympatią. – Czekaliśmy na panią. – Wycofuje się za ladę. – Te są dla pani. Proszę wybrać ten, który się pani najbardziej podoba. – Wykłada na ladę trzy komplety bielizny. Wszystkie są z satyny. Pierwszy jest jednoczęściowy, czarny, z przezroczystymi rysunkami na piersi i wąskimi ramiączkami. Drugi jest dwuczęściowy, w kolorze bladej róży, a przezroczyste rysunki są jeszcze jaśniejsze. Trzeci jest śliwkowy, ma wąskie ramiączka, a majteczki nieco skrócone. Babi przygląda się im, wszystkim po kolei, i nie ma odwagi podnieść oczu. Jest zakłopotana. Sprzedawczyni widząc to próbuje jej pomóc.
– Myślę, że ten byłby dla pani najlepszy. – Unosi komplet bladoróżowy, pozwalając jej przyjrzeć się mu wygodniej.
Ma pani cerę tak jasną, że będzie w nim pani doskonale. Babi podnosi skromnie oczy.
– Tak, ja też tak myślę. Zatem wezmę ten. Dziękuję. – Odchodzi od lady i czekając, aż ta miła ekspedientka zapakuje towar, rozgląda się po sklepie. Zimny manekin ma na sobie bardzo seksowny komplet. Babi wyobraża sobie siebie czymś takim. Wydaje jej się to teraz naturalne, po tak dramatycznym wyborze.
– Proszę pani? – Babi obraca się w stronę sprzedawczyni. Otóż ten chłopiec, który tu był, który, jak sądzę, jest pani chłopcem…
– Tak, w pewnym sensie…
– … zastrzegł, że po wybraniu kompletu musi pani go włożyć.
– Ależ… doprawdy…
– Jeśli nie, nie będzie pani mogła otrzymać następnego liściku. Takie jest polecenie.
– Rozumiem. Dziękuję.
Babi bierze swój różowy komplet i udaje się do przymierzalni. Sprzedawczyni wsuwa tam za nią firmową torbę.
– Proszę tu włożyć swój używany komplet.
Babi zmienia bieliznę. Ogląda się w lustrze. Ta sprzedawani naprawdę miała rację. Komplet, właśnie dwuczęściowy , leży na niej świetnie. Zastanawia się, co powie mama, kiedy coś takiego znajdzie w bieliźnie do prania. Będzie musiała skłamać, że to Pallina zrobiła jej taki prezent. Żeby się z niej pośmiać. Może nawet do spółki z Cristiną albo jedną z dziewcząt. Babi ubiera się i opuszcza przymierzalnię. Sprzedawczyni ufa jej i nie zagląda do torby. Wręcza jej nowy bilecik i w rozmarzeniu śledzi ją spojrzeniem, kiedy Babi wychodzi. Jest przecież dostatecznie ładna, by i ona mogła przeżyć tak romantyczną historię. Może tego wieczoru właśnie wypomni swemu chłopcu, że brakuje mu fantazji. I lepiej, żeby się pospieszył, bo pewne szaleństwa są naprawdę zabawne tylko w pewnym wieku.
Babi musi się trochę natrudzić, żeby odgadnąć kolejny etap poszukiwań. W końcu decyduje się na Dwie Pinie w pobliżu szkoły. Jest tam parczek i ławka, na której często całowali się z Markiem. Pod nią właśnie znajduje kopertę z biletem loterii Agnano i nowe wskazówki. Polowanie trwa. Jedzie do małego sklepu jubilerskiego w śródmieściu, a tam musi zaśpiewać jakąś piosenkę przed klientami. Sprzedawczyni wręcza jej piękne kolczyki z turkusami i następnym bilecikiem. U Benettona czeka na nią żakiet i spódniczka w bordowym kolorze. Następna wiadomość kieruje ją na via Veneto, gdzie w sklepie, rozwiązawszy rebus, otrzymuje parę ślicznych skórzanych pantofelków, dopasowanych kolorem do towarzyszącej im sukienki. Stąd droga polowania zawraca na Vigna Stelluti. Stara kwiaciarka przed placem na prawo wręcza jej piękną orchideę i przekazuje nową wiadomość. Na pobliskim placu Euclide czekają na nią, już opłacone, jej ulubione ciastka pastarella. A kiedy zjada jedno, z kremem i kawałeczkami owoców na wierzchu, kasjerka podaje jej ostatni bilecik: Twoje ciastko ulubione. Jest już, ba, zjedzone./ Jeśli czegoś jeszcze brak,/ jeśli życie ci nie w smak,/ wracaj szybko, kochanie,/gdzie zaczęłaś polowanie…
Babi przełyka ostatni kawałek ciastka, ten z połówką winogrona. Wyciera sobie usta, wychodzi. Uruchamia vespę i jedzie w dół Vigna Stelluti. Gdyby teraz zobaczyła ją matka, nie poznałaby córki. Ma piękny, bordowy tailleur, eleganckie skórkowe pantofle, małe ray-bany, cudowne kolczyki z turkusami, wpiętą we włosy orchideę, a w kieszeni bogactwo potencjalne, los. Raffaella, w każdym razie, widząc ją taką, byłaby szczęśliwa. Tym bardziej że Babi ma już na szyi ciepły kaszmirowy szal. Babi opuszcza plac Euclide i dojeżdża do parku Villa Glori. Właśnie tam, skąd rozpoczęło się polowanie na skarb. Poznaje granatowy samochód. Wchodzi pospiesznie do parku. Marco już tam jest. Babi biegnie mu naprzeciw. Rzuca się w jego objęcia. Marco podaje jej różę, którą ukrywał za plecami.
– Masz, skarbie. Szczęśliwej miesięcznicy.
Babi z zachwytem patrzy na różę. Znowu zarzuca mu ręce pa szyję i całuje go namiętnie. Jest po prostu zakochana. Czy może być bardziej szczęśliwa po tym wszystkim? Marco odsuwa ją trochę, na długość ramion.
– Pokaż się… Wyglądasz świetnie, tak ubrana. I bardzo Elegancko. A kto ci dobrał te wszystkie wspaniałe rzeczy?
Marco poprawia na niej błękitny szal. Babi patrzy na niego swoimi niebieskimi, dużymi oczami i uśmiecha się. - Ty, skarbie.
Marco obejmuje ją. Idą do wyjścia.
– Może zostawisz tutaj swoją vespę?
– Dlaczego, dokąd idziemy?
– Weźmiemy jakiś aperitif, a potem możemy coś zjeść.
– Muszę uprzedzić mamę, dobrze?
Marco wpuszcza Babi do swojego wozu, po czym zakłada blokadę na tylne koło vespy. Wsiada do samochodu i szybko włączają się w wieczorny ruch miasta. Babi telefonuje do matki. Jest na kartach u Bonellich. Raffaella, pochłonięta grą, z roztargnieniem słucha opowiadania córki. Jadą na pizzę. Jest także Marco, ale są razem z całą grupą przyjaciół. Vespę zostawia u Palliny, odbierze ją następnego dnia. Marco podarował jej szal. Bodaj ta ostatnia wiadomość uszczęśliwia Raffaellę. Babi ma zatem zgodę na wieczorną nieobecność.
Jedzą w Matriciano, to pizzeria-restauracja na via Gracchi W dzielnicy Prato; jest sławna choćby dlatego, że jadają tam aktorzy i różne znane osobistości.
Rozmawiają o polowaniu na skarb. Babi mówi o tym, jak dobrze się bawiła. Że wszystko jej się podobało i że przyjaciółki zzielenieją z zazdrości. Marco umniejsza swoje znaczenie, ale nie potrafi ukryć zadowolenia z własnego pomysłu.
Opowiada żartobliwie, jak poszedł do Villa Glori pełen obaw, że ona nie zrozumie którejś z instrukcji i może nie zjawić się na to ostatnie spotkanie. Babi udaje, że jest urażona. Marco uśmiecha się do niej. Babi poprawia włosy, on pieści jej rękę. Wchodzi znany aktor z piękną, lecz jeszcze nieznaną dziewczyną. Ale, sądząc po tym, jak się zachowuje, wkrótce i ona będzie znana, przynajmniej z ilustrowanego pisemka „Novella 2000". Kelner wita aktora i natychmiast znajduje mu stolik. Babi to widzi. Ogląda się na tamtą parę jeszcze kilka razy, żeby im się przyjrzeć i dzieli się wrażeniami z Markiem. On wzruszając ramionami, nalewa jej coś do picia, nie wykazując jej opowieścią zainteresowania. Udaje, zresztą podobnie jak inni. Czasem tylko ktoś nie wytrzymuje i ogląda się na gwiazdora. Jeszcze rzadziej ktoś wita go z daleka, szczycąc się tą znajomością. Aktor odwzajemnia pozdrowienia, ale zwierza się pięknej dziewczynie, że nie wie, kto mu się kłania. Ona śmieje się nieszczerze. Może zostanie niezłą aktorką. Niektórzy zajmują się sobą, tak jakby widywali go codziennie. W gruncie rzeczy nie bardzo wiadomo, dlaczego ten lokal jest tak modny, ludzie przychodzą tam, żeby zobaczyć sławne osoby, a potem niemal demonstracyjnie się od nich odwracają.
Marco i Babi wychodzą potem na krótki spacer. Zaglądają do kawiarni Giolitti, zamawiają lody. Babi wykłóca się z kelnerem o podwójną śmietanę. Marco płaci dodatkowo, by zadowolić Babi. Potem gawędząc sobie o lodach, kelnerze, Giolittim i podwójnej śmietanie, ani się spostrzegli, jak wylądowali w domu Marka. Otwierają cicho drzwi, żeby nic obudzić rodziców. Na palcach przechodzą do pokoju chłopca. Zamykają drzwi i trochę się uspokoiwszy, włączają radio. Gra cichutko. Namiętny pocałunek prowadzi ich do łóżka. W Tele Radio Stereo ciepły kobiecy głos zapowiada coś romantycznego. Blask księżyca bezceremonialnie wciska się przez okno. W tym magicznym świetle Babi pozwala się pieścić. Marco ostrożnie zdejmuje z niej sukienkę, którą jej sprezentował. Babi zostaje w staniczku i majteczkach. On całuje ją w szyję od tyłu, pieści jej włosy, piersi, mały, gładki brzuch. Potem unosi się nieco i patrzy na nią. Babi jest tuż pod nim. Nieśmiała, jakby trochę przestraszona. Odpowiada mu wzrokiem. Marco uśmiecha się do niej. Jego zęby bieleją w półmroku.
– Byłem pewien, że wybierzesz ten komplet. Jesteś prześliczna.
Babi otwiera usta. Marco pochyla się, całuje ją. Ona cała nieruchomieje, ale usta, delikatnie i miękko, oddają pocałunek. Tej nocy w Tele Radio Stereo nadają najpiękniejsze melodie, jakie kiedykolwiek były stworzone. Przynajmniej są o tym przekonani. Marco jest dobry, łagodny i ostrożnie zabiega, żeby uzyskać więcej. Ale bez skutku. Jednak może ją szczęśliwie ujrzeć prawie nagą, bez staniczka… Potem odwozi Babi do domu. Odprowadza do drzwi i czule całuje. Z trudem skrywa odruch zniecierpliwienia. Wraca, prowadząc wóz szybko. Słyszy, jak Battisti śpiewa piosenkę o dziewczynie podobnej do tortu z bitą śmietaną. O dziewczynie szczęśliwej, że nie została zjedzona. Jak ta moja, myśli, której tylko liznąłem.
Rozważa też w myślach to całe polowanie na skarb, które tyle go kosztowało. Także czasu, jaki poświęcił rymowaniu zdań do instrukcji i wyszukiwaniu miejsc odpowiednich dla takiej gry. Kiedy przypomniał sobie, że Babi dostała od niego nawet lody z podwójną śmietaną, przepędza ostatnie skrupuły i, skręcając, postanawia pojechać do Gildy.