Pani Giacci schodzi do sali rozmów. Wita kilka matek, które i udaje się w głąb sali. Jakiś chłopiec w ciemnej kurtce ciemnych okularach siedzi w fotelu w niedbały sposób, jedną nogę zarzucił na poręcz fotela i, jakby tego było mało, pali z miną aroganta. Odrzuca głowę do tyłu i wydmuchuje dym do góry.
Pani Giacci zatrzymuje się przed nim.
– Przepraszam? – Chłopiec udaje, że nie słyszy. Pani Giacci powtarza głośniej: – Przepraszam pana?
Step wreszcie zwraca na nią uwagę.
– Tak?
– Nie umie pan czytać? – Pani Giacci wskazuje na dobrze widoczną tabliczkę na ścianie.
– Gdzie?
Pani Giacci zachowuje spokój.
– Tu nic można palić.
– Ach, nie zauważyłem. – Step rzuca niedopałek na podłogę i gasi go krótkim uderzeniem obcasa. Teraz pani Giacci się unosi.
– Co pan tu robi?
– Czekam na profesor Giacci.
– To jestem ja. Czemu zawdzięczam pańską wizytę?
– Ach, to pani. Przepraszam za papierosa.
Step usadawia się wygodniej na fotelu. Przez chwilę wydaje się, że jest mu naprawdę przykro.
– Zostawmy to. Co pana do mnie sprowadza?
– Właśnie. Chciałem porozmawiać o Babi Gervasi. Pani nie powinna jej tak traktować. Widzi pani, ta dziewczyna jest bardzo wrażliwa. A jej rodzice to straszni nudziarze, pani rozumie. Więc jeśli ją pani za mocno pociśnie, to nie mogę z nią nigdzie wyjść, a to mi nie odpowiada, pani profesor, bynajmniej. Pani rozumie, nie?
– Nie, nie rozumiem, a przede wszystkim nie rozumiem, co pan tu robi. – Pani Giacci wychodzi z siebie. Jak śmie ten cham tak się do niej zwracać! – Jest pan kimś z rodziny? Bratem może?
– Nie, powiedzmy, że jestem przyjacielem.
Wtedy pani Giacci przypomina sobie, że już go kiedyś widziała. Tak, z okna. To ten chłopiec, z którym Babi odjechała ze szkoły. Rozmawiała o tym długo z jej matką, biedną matką. To jest niebezpieczny typ.
– Pan nie ma prawa tu przebywać. Proszę stąd wyjść albo każę wezwać policję.
Step podnosi się z uśmiechem.
– Przyszedłem, żeby tylko porozmawiać. Chciałem przedyskutować z panią jakieś wyjście z sytuacji. Ale widzę, że to nie jest możliwe. – Pani Giacci patrzy na niego z poczuciem wyższości. Nie ma lęku przed takim osobnikiem. Ma mocne ciało, ale słaby umysł. To chłopiec jeszcze, ktoś mało poważny. Step pochyla się w jej stronę, jakby chcąc z czegoś się zwierzyć. – Zobaczymy, czy zrozumie pani to słowo, pani profesor. Zechce pani nadstawić ucha: Pepito. – Pani Giacci blednie. Czy dobrze usłyszała? – Widzę, że zrozumiała pani sens sprawy. Jeśli będzie pani grzeczna, nie będzie żadnych problemów. W życiu najważniejsze jest, aby znaleźć właściwe słowo, prawda? Proszę zapamiętać: Pepito.
Zostawia ją pośrodku sali bladą, jeszcze bardziej postarzałą niż przedtem, z jedyną nadzieją: że wszystko jest nieprawdą. Pani Giacci udaje się do dyrektora. Prosi o krótkie zwolnienie i spieszy do domu. Niemal boi się wejść. Otwiera drzwi, żadnego dźwięku. Nic. Przechodzi przez wszystkie pokoje. Wołając, wzywając po imieniu, po czym opada na jakieś krzesło. Jeszcze bardziej zmęczona i bardziej samotna niż zawsze. W drzwiach pojawia się portier.
– Jak się pani miewa, pani profesor? Jest pani blada. Mówię, że dziś rano przyszli dwaj chłopcy i powołując się na panią, wyprowadzili na spacer pani Pepita. Otworzyłem im, co miałem zrobić, prawda? – Pani Giacci patrzy na niego, jakby go nie widziała. Potem bez gniewu, pełna melancholijnej rezygnacji i smutku, potakując, kiwa głową. Kiedy portier odchodzi, z trudem podnosi się z krzesła i zamyka drzwi. Oczekują ją w tym dużym domu puste dni bez wesołego poszczekiwania Pepita. Jakże się można pomylić co ludzi! Babi wydawała się jej dziewczyną dumną i inteligentną, może trochę przemądrzałą, ale przecież nie aż tak ą, żeby móc zdobyć się na coś takiego. Przechodzi do kuchni, by zrobić sobie coś do jedzenia. Otwiera lodówkę. Obok j sałaty jest gotowa porcja Pepita. Wybucha płaczem. Teraz jest naprawdę jest sama. Teraz naprawdę przegrała.