Stara torebka z czarnej skóry ściskana mocno pod pachą. Musztardowy żakiet z sukna. Krok zmęczony, włosy przerzedzone, krótkie, podpięte, lekko podbarwione. Zbyt luźne brązowe pończochy niepotrzebnie dodają lat. A te stare pantofle na średnim obcasie i z pozdzieranymi noskami wręcz uwierają. Ale to wszystko nic w porównaniu z tym, co czuje w środku.
Serce kobiety ma buty bodaj o dwa numery za małe. Pani Giacci otwiera przeszkloną bramę starej kamienicy. To skrzypienie już nikogo nie dziwi. Pani Giacci staje przed windą. Naciska guzik. Patrzy na skrzynki do korespondencji. Niektóre są bez nazwiska. Jedna nie ma nawet szkła, zwisa nieporządnie, jak wszystko w mieszkaniu Nikolodiego, jej właściciela. Czy to rzeczy upodobniają się do ludzi, którzy je posiadają, czy raczej ludzie do rzeczy? Pani Giacci nie zna odpowiedzi. Wsiada do windy.
Jakieś napisy wyrzeźbione w drewnie. Można odczytać imię czyjejś dawnej miłości. Nieco wyżej symbol którejś z partii, dokładnie wyżłobiony przez zawiedzionego rzeźbiarza. Poniżej na prawo organ męski wygląda trochę mniej dokładnie, przynajmniej wedle jej przyblakłej już pamięci. Drugie piętro. Wyciąga z torebki pęk kluczy. Wsuwa najdłuższy w środkowy zamek. Słyszy jakiś ruch za drzwiami. To on, jej jedyna miłość. Sens jej życia.
– Pepito! – Mały piesek biegnie ku niej, poszczekując. Pani Giacci pochyla się. – Jak się masz, skarbie? – Merdając ogonem, pies wskakuje jej na ręce. Wije się z radości, popiskuje. – Pepito, nie wiesz, co dzisiaj uczyniono twojej mamie. – Pani Giacci zamyka drzwi, skórzaną torebkę odstawia na zimny blat stolika z białego marmuru i zdejmuje żakiet.
– Pewna niemądra dziewczyna odważyła się skrytykować mnie, i to przed całą klasą, rozumiesz?… Gdybyś słyszał, jakim tonem przemówiła. – Pani Giacci przechodzi do kuchni. Pies podąża za nią truchcikiem. Wydaje się, że jest naprawdę zainteresowany.
– Przez głupi błąd ona mnie zniszczyła, rozumiesz? Upokorzyła mnie przed całą klasą. – Odkręca kurek starego kranu zakończonego gumową rurką, pożółkłą od niepamiętnych czasów. Woda tryska nieregularnie na plastikową białą kratkę o niepewnych konturach. Ktoś przyciął ją ręcznie, by mogła się zmieścić w zlewozmywaku.
– Ona ma wszystko. Piękny dom, kogoś, kto ją nakarmi; nie musi się o nic troszczyć. Teraz nawet nie pomyśli o tym, co zrobiła. Nie musi się tym martwić. – Z szafki z mnóstwem różnych kieliszków bierze pierwszy z brzegu i napełnia go wodą. Nawet szkło zdaje się odczuwać czas, który mija. Wypija wodę i wraca do saloniku. Pies wiernie jej towarzyszy.
– Gdybyś widział te wszystkie dziewczyny. Były uszczęśliwione. Śmiały się za moimi plecami z radości, że przyłapały mnie na błędzie… – Wyciąga z szuflady trochę prac uczniowskich i bierze się do ich poprawiania. – Ona nie powinna była tego robić – mówi i czerwonym ołówkiem kilkakrotnie podkreśla błąd jakiejś Bogu ducha winnej uczennicy. – Nie powinna była ośmieszać mnie przed wszystkimi. – Pies wskakuje na stary fotel pokryty bordowym pluszem i zwija się na miękkiej poduszce, dopasowanej już do jego drobnego ciałka.
– Rozumiesz, jak mogę teraz pokazać się w tej klasie? Za każdym razem, kiedy postawię stopień, ktoś może zapytać:
Czy pani jest pewna, że to jest mój stopień, pani profesor? I zaczną chichotać, to jasne, że użyją sobie na mnie… – Pies zamyka oczy. Nauczycielka stawia cztery na poprawionej pracy. Biedna uczennica może w innych okolicznościach zasługiwałaby na więcej. Nauczycielka dalej mówi do siebie. Pepito usypia. Kolejna praca staje się ofiarą. W dniach pogody serca spokojnie mogłaby osiągnąć dostateczny.
Jutro nie będzie dniem pogodnym dla tej klasy. A tymczasem kobieta siedząca w pokoju przy stole pokrytym starą ceratą sama odpowiedziała sobie na własne pytanie. To ludzie upodabniają do siebie to, co posiadają. I w tej chwili wszystko w tym domu wydało jej się szare i jeszcze mocniej postarzałe. Nawet piękna Madonna ze ściany staje się coraz bardziej gniewna.