– Więc co, według ciebie, miał na myśli? Sugerował, że to ich wina? _ zapytał Montoya. Zgniótł kubek po kawie i nad głową Ricka Ben¬tza wrzucił go do stojącego w kącie kosza.
– Dwa punkty – powiedział Rick automatycznie.
– Trzy, człowieku. Rzut wolny. Trafiłem zza linii.
– Skoro tak mówisz. – Rick kartkował raporty w sprawie Rosy Gillette i Cherie Bellechamps.
– A o co chodziło temu od telefonów? – pytał Montoya.
– Nie wiem. – Rick podrapał się w brodę i przypomniał sobie rozmowę z panią psycholog.
– Nie myśl o tym. Mamy i tak za dużo roboty z tym, co jest.
– Robię to, co każe mi JaskieJ. – Odsunął raporty na bok. – Słuchaj, Montoya, obaj wiemy, jakie to szczęście, że jestem tutaj. Nie chce mi się wierzyć, że wylądowałem za biurkiem.
– Zasłużyłeś sobie, stary. Po tylu latach. – To było w Los Angeles.
– No i wpakowałeś się w jakieś kłopoty. Wielkie rzeczy. Przynaj¬mniej wiesz, jak jest na dnie; inaczej by cię tu nie było, prawda?
Montoya miał rację. Dwadzieścia lat w policji Los Angeles powinno coś znaczyć, ale Bentz i tak miał szczęście, że dostał jakąkolwiek robo¬tę. Referencje miał więcej niż świetne, wszyscy o tym wiedzieli, nawet Montoya. Tylko nie wszyscy znali przyczyny. Zdrętwiał, kiedy sobie przy¬pomniał o młodym pechowcu, który wymierzył w jego partnera pistolet zabawkę. Bentz zareagował i dwunasto latek zginął. Jego rodzina złoży¬ła zgodnie z prawem skargę do sądu i Bentz został zawieszony. Miał szansę odzyskać odznakę, ale popadł w alkoholizm i przez kilka lat nie rozstawał się z butelką. Szefowie policji w LA doszli do wniosku, że więcej z nim kłopotów niż pożytku.
– Tak – odpowiedział wreszcie młodszemu koledze – wiem jak jest na dnie. – Wiedział doskonale, że na dnie śmierdzi.
– Więc nie opowiadaj mi już bzdur o tym, jak szukałeś pracy. Ja¬skiel cię zatmdniła, żebyś prowadził sprawy, które wybiera, bo ci ufa i wie, że będziesz harował dwadzieścia cztery godziny na dobę. Moim zdaniem ty i tak nie potrzebujesz żadnego czasu wolnego. Czy faceci w twoim wieku mają w domu coś, do czego warto wracać? – zapytał Montoya. – Szczególnie teraz, kiedy twoja córka jest na studiach, nie masz powodu, żeby wracać na noc.
– Kristi nadal mieszka ze mną – odparł Bentz i pomyślał o córce, jedynej rodzinie jaka mu została. Matka Kristi, Jennifer, nie żyła. Roz¬wiodła się z Bentzem dawno temu i wszyscy myśleli, że to z powodu pracy, co tylko częściowo było prawdą. Było coś więcej i Bentz został sam z córką i tajemnicą, której nikomu nie zamierzał ujawnić. Spojrzał na podwójną fotografię na biurku. Na jednym zdjęciu Kristi miała pięć lat i właśnie zaczynała chodzić do przedszkola; drugie zrobiono we wrześ¬niu. Nie mógł uwierzyć, że skończyła osiemnaście lat i wkrótce przepro¬wadzi się do Baton Rouge. – Wybiera się do Ali Saints dopiero za mie¬SIąC.
Montoya oparł się biodrem o biurko Ricka, wziął nóż do papieru i obrócił go w palcach.
– Więc uważasz, że ten, który napastuje panią doktor jest niebezpieczny?
Rick zerknął na podziurawione zdjęcie i podał je Reubenowi.
– Popatrz na to.
Twarz Montoyi stężała.
– Ten, kto to zrobił, ma bardzo nierówno pod sufitem.
– l kto wie, czy na tym się skończy. Uważam, że może być groźny.
– Ale… – dodał Reuben.
– … być może robi to tylko na pokaz i dla sławy. Notowania audycji skoczyły do góry od cz'asu pierwszego incydentu, a stacja od lat jest w finansowych tarapatach. George Hannah kupił WSLJ. Myślał, że po¬stawi ich na nogi, ale nie udało się. Może to spisek i chwyt reklamowy. ¬Jednak Rick w to nie wierzył.
Montoya skrzywił się na widok fotokopii.. – To jest chore.
– No. Czekam na raport o tym liście i zdjęciu. Zabrałem oryginały z policji w Cambrai i wysłałem do laboratorium.
Podniósł zdjęcie do góry.
– Wiesz, co mi to przypomina?
Bentz myślał o krok szybciej oiż jego młodszy partner.
– Studolarówki z zaczernionymi oczami.
– Może to ten sam facet.
– Zastanawiałem się nad tym. Nawet napisałem o tym w raporcie, ale tu nie zamalował oczu czarnym flamastrem.
– Można by myśleć… ale może ten świr jest sprytniejszy, niż sądzimy.
– To odległa hipoteza. – Ale Bentz brał ją pod uwagę.
– Ale to możliwe, bo inaczej nie pomyślałbyś o tym – powiedział Montoya.
Bentz sięgnął po kawę, która była słaba i letnia.
– Niczego nie wykluczam. – Prawdę mówiąc, zdjęcie z wydłubanymi oczami martwiło go bardziej niż telefony do radia. Miał bardzo złe prze¬czucia. Czy facet był kawalarzem, czy niedługo zrobi coś gorszego? A co z tąpaniąpsycholog? Samanta Leeds powinna być bardziej ostrożna i nie pozwalać obcym ludziom przybijać łodziami do swojego pomostu.
Reuben rzucił kopię zdjęcia na stos akt.
_ Co mamy na temat naszego seryjnego mordercy?
_ Trochę więcej. W obu przypadkach zostawił nasienie. Laborato¬rium mówi, że to ~a sama grupa krwi. Podobnie z próbkami włosów.
– Czyli żadnej niespodzianki.
_ Ten sam typ ofiary, na pierwszy rzut oka. Obie były prostytutkami. Obie udusił czymś ostrym, jakąś pętlą, i ułożył w tej samej pozycji. Nie boi się zostawiać odcisków palców i nie możemy ich do nikogo dopaso¬wać, bo nie był notowany ani nie pracował tam, gdzie się je rutynowo zbiera. – Bentz rzucił Montoyi teczkę. – W obu przypadkach znaleziono też inne włosy, sztuczne i rude.
– Peruka?
_ Tak, ale nie majej. W mieszkaniach nie znaleziono nic podobnego i według ludzi, którzy znali ofiary, żadna nie nosiła czerwonej peruki, nawet do pracy..
_ Więc w chwili śmierci miały perukę na sobie i mordercajązabrał. Czy to chcesz powiedzieć?
Bentz skinął głową•
_ Zupełnie jakby chciał, żeby ofiara wyglądała na rudzielca.
– Jezu. Jak doktor Sam.
– Może.
Montoya wstrzymał oddech.
– Nadal dalekie skojarzenie.
_ Wiem. – Bentz sam był ciekaw, czy znalazł związek, ale nie mógł zapomnieć o wydłubanych oczach i czerwonych włosach. – Sprawdza¬my u producentów i w sklepach, gdzie sprzedają peruki. Porównuję inne sprawY. Może były jakieś zabójstwa, gdzie była czerwona peruka.
_ To niewiele, ale zawsze coś – powiedział Montoya i podrapał się nożykiem po koziej bródce. – Sprawdziłem byłego męża Cherie Belle¬champs, Henry'ego. Okazało się, że miał polisę na życie, której nikomu nie odstąpił. Dostał pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
– Gdzie był, kiedy popełniono morderstwo?
– W łóżku, w domu.
– Sam?
_ Nie. Ma dziewczynę, która przysięga, że był z nią całą noc. Tylko że ona jest notowana. N ic wielkiego. Kradzież w sklepie, jazda po pija¬nemu i posiadanie kokainy. Podobno od kilku lat jest czysta, od kiedy związała się z Henrym. A tak na marginesie, to on nie jest Henry ani Hank. Wymawia swoje imię z francuska – Henri.
– Pies go trącał – warknął Bentz.
– Nawet gdyby miał alibi, to mógł być inicjatorem. Może znalazł kogoś i zapłacił, żeby się pozbyć byłej żony.
– Tylko po co mu druga ofiara? Żeby nas zmylić? – Bentz tak nie uważał.
Rozległ się dzwonek. Montoya rzucił nóż do li•stów na stos akt na biurku Bentza i wyciągnął pager z kieszeni czarnych spodni. Rzucił szyb¬ko okiem, przeczytał informację i dodał:
– Nie jestem przekonany, że to nie on, ale nie umiem go połączyć ze śmiercią Gillette. Muszę zadzwonić. Masz coś jeszcze?
– Mały problem – powiedział Bentz i oparł się o krzesło. – W pierw¬szym przypadku kobieta została przed śmiercią zgwałcona, ale Rosa chyba najpierw została zabita…
– Chyba?
– Lekarz nie jest pewien…
– Dlaczego?
– Według mnie facet zrobił to w chwili, kiedy ją zabijał. To go właśnie podnieca – ich śmierć.
Oczy Montoyi zwęziły się.
– Cholera. – Schował pager do kieszeni. – Pora zebrać zespół ekspertów. Bentz skinął głową.
– Rozmawiałem już o tym z Jaskiel i poruszyła, kogo trzeba. Montoya się nachmurzył.
– Będziemy tu mieli federalnych.
– Tak. Naszych chłopaków. – Bentz siłą zmusił się do uśmiechu.- Zabawa się zaczyna.
Siedział przy porysowanym stole i wsłuchiwał się w odgłosy nocy.
Olbrzymie żaby rechotały, ryby pluskały, owady bzyczały, a woda odbi¬jała się od pali, na których wzniesiono mały domek, jego jedyną kryjów¬kę. Jego umysł domagał się działania. Odczuwał potrzebę ponownego polowania, ale teraz musiał być ostrożny i dokonać mądrego wyboru.
Spojrzał na swoje dzieło i uśmiechnąfsię. Wziął do ręki jeden z ciem¬nych paciorków, którego krawędzie star~mnie naostrzył pilnikiem. Wy¬konał misterną pracę i pocił się przy niej, ale było warto. Każdy pacio¬rek rozetnie miękką skórę jak brzytwa. Stwardniała skóra na palcach nie pęknie i nie będzie krwawić, ale biała szyja ulegnie od razu.
Pomyślał o tych, którymjuż odebrał życie i o podnieceniu,jakie czuł,. kiedy widział, że kobieta już wie, że umiera. Lubił czuć kształt pacior¬ków w dłoniach, kiedy ostatni oddech opuszczał płuca ofiary. Boże, to podniecało go tak bardzo, że przestawał myśleć… słyszał tylko pulso¬wanie w mózgu, zew pożądania, który wstrząsał całym jego ciałem. Prze¬żywał każdą chwilę jeszcze raz i wiedział, że będzie to musiał powtó¬rzyć po to, aby raz jeszcze ożywić wspomnienia.
Kiedy obrazy zaczęły zanikać, erekcja ustąpiła. Znów skupił się na pracy. Piłował, ostrzył i polerował koraliki, aż do rozpoczęcia audycji. Włączył radio we właściwym momencie. Muzyka przycichła i przez szu¬my i trzaski dobiegł go głos doktor Sam:
_ Dobry wieczór Nowy Orleanie. Witam… – Głos był przesycony erotyzmem, seksowny.
Suka.
Przerwał na chwilę pracę, żeby posłuchać skarg pierwszej osoby. Potem sięgnął do pudła z narzędziami. Znalazł dwie szpulki: żyłkę, która wytrzy¬ma ciężar dziesięciu kilo, mocną, nową i łatwo przechodzącą przez dziurki w paciorkach; i strunę, jeszcze mocniejszą, ale mniej giętką. Po niej koraliki nie będą przesuwać się swobodnie i wrażenie nie będzie tak miłe. Którą ma wybrać? Korzystał już przedtem z obu i żadna go nie zawiodła.
Głos doktor Sam odpowiedział na pytanie słuchaczki. Była taka spo¬kojna, rozsądna i uwodzicielska. Sięgnął do rozporka… ale zrezygno¬wał. Miał jeszcze coś do zrobienia. Schował szpulkę ze struną do pudeł¬ka i zębami rozerwał opakowanie na żyłce. Wyjął kawałek i pociągnął z całej siły, aż się rozwinęła.
Napiął mięśnie rąk, linka głęboko weszła w skórę, ale jej nie przecięła. Doktor Sam dalej prowadziła program i rozmowy z idiotami, którzy do niej dzwonili. Tymczasem on nawlekał zaostrzone paciorki w prawi¬dłowej kolejności, tak, żeby wyszedł mu idealny różaniec.
Tylko perfekcyjnie wykonany, spełni swoje zadanie.