Rozdział 29

– Niech pani odbierze – powiedział Bentz i Sam zmusiła się, żeby wstać. Detektyw poszedł za nią do kuchni. Potem podniosła słu¬chawkę•

– Halo? – Sam?

– Ty. – Jak w omdleniu opadła na podłogę, ręką opierając się o kuchenny blat.

– Coś się stało, Sam?

– Learme… jedna z dziewczyn z Centrum Boucher. On jąz amordował i zadzwonił do mnie, żeby powiedzieć, że złożył ofiarę. Policja jest u mnie… muszę jechać na komisariat i… – Odetchnęła głęboko, żeby wziąć się w garść.

– Trzymaj się – powiedział Ty. – Jestem jeszcze w Houston, ale już jadę na lotnisko. Wrócę za kilka godzin. Jesteś z policją? Zostań z nimi i nigdzie nie wychodź. Jezu Chryste, nie powinienem wyjeżdżać. Zabił tę dziewczynę?

– I kilka innych… Nie rozmawiałam jeszcze z detektywem, bo do¬piero weszli – powiedziała powoli, odzyskując panowanie nad sobą. ¬Ale Leanne… O Boże… była w ciąży… tak jak Annie.

– Sukinsyn – mruknął Ty i po chwili zaklął raz jeszcze. – Trzymaj się, Sam. Wracam do domu. Czekaj na mnie.

– Dobrze – odpowiedziała i odłożyła słuchawkę. Odwróciła się do po¬licjantów, którzy dziwnie i niezręcznie wyglądali w jej kuchni. – Proszę, panowie… opowiedzcie mi, co się dzieje? – Otarła łzy z oczu, ale w środku czuła się odrętwiała. Leanne… Boże, jak on mógł zabić Leanne?

Usiedli przy małym kuchennym stole i Bentz wyjaśnił teorię o Jo¬hnie, seryjnym mordercy, który miał jakieś powiązania z Annie Seger, ale jego właściwym celem była Sam.

– Nie przyjechaliśmy pani straszyć, tylko powiedzieć, co się dzieje.

Porozmawiam z policją w Cambrai o dodatkowych patrolach i ktoś bę¬dzie obserwował dom i rozgłośnię. Założymy pluskwy na wszystkie te¬lefony, tu i w biurze. – W jego oczach pojawiło się poczucie winy. ¬Powinniśmy dawno to zrobić, ale nie wiązaliśmy go z tymi morderstwa¬mi. Mamy dwóch naocznych świadków, recepcjonistkę z hotelu i inną dziewczynę, którą zaatakował, ale mu uciekła. Podały nam opis. – Się¬gnął do kieszeni i rozłożył kawałek papieru: Przesunął go po,stole. ¬Zna pani tego mężczyznę?

Patrząc na portret, Sam poczuła, że robi jej się zimno. Rysunek był wyraźny, ale rysy bardzo ogólne.

– Co to jest? – zapytała i wskazała na kreski na lewym policzku. – Blizna?

– Zadrapania. Niedoszła ofiara, ta. która uciekła, podrapała go pa¬znokciami.

– Bardzo dobrze – powiedziała Sam i wpatrywała się w portret. ¬Nie wydaje mi się, żebym go znała – dodała powoli i pokręciła głową. ¬To może być każdy.

– Ma grupę krwi A plus. Sprawdzamy to jeszcze raz.

Charon nieufnie obserwował policjantów. Wskoczył na kolana Sam, a ona głaskała go zamyślona. Rozmawiali dalej. Wypytali ją o telefony, o to, czy nie zauważyła kogoś czającego się w okolicy? Czy ktoś kręcił się koło niej? Czy system alarmowy działa? Czy tylko uruchamia syrenę alarmową, czy jest podłączony do firmy ochroniarskiej? Portret pamięciowy sprawcy przez cały czas leżał na stole i Sam miała wrażenie, że mężczyzna wpatruje się w nią zza ciemnych okularów. Wydawał jej się dziwnie znajomy.

Kiedy zakończyli wstępne przesłuchanie, policjanci zaproponowali, że zabiorąją do Nowego Orleanu na komisariat, żeby rozpoznała czerwoną bie¬liznę, którą miała na sobie Leanne w chwili śmierci. Sam zrobiło się niedo¬brze, kiedy wyobraziła sobie, że może mieć coś wspóllłego ze śmiercią Lean¬ne. Myślała o tym, jak bardzo dziewczyna musiałą się bać ijak cierpiała.

Gdyby tylko wcześniej zareagowała, odebrała telefony od Leanne, w których ta prosiła o pomoc, pomyślała raz jeszcze, kiedy siadała z ty¬łu radiowozu. Prowadził Montoya, a Bentz z ramieniem zarzuconym na oparcie, siedział odwrócony w jej stronę. Klimatyzacja pracowała głośno, a policyjne radio trzeszczało.

– Uważamy, że przebiera ofiary, żeby wyglądały tak jak pani – po¬wiedział Bentz, kiedy Montoya jechał wzdłuż brzegu jeziora Pontchar¬train. Sam patrzyła przez okno na ciemniejącą wodę. Widziała tylko kil¬ka żaglówek, nad którymi, na niebie, mrugały pierwsze gwiazdy, ajezioro robiło ponure i złowrogie wrażenie. Jakby coś złego kryło się w cieniu, coś, co jej zagrażało.

– Poinformujemy środki masowego przekazu i roześlemy portret pamięciowy i opis w n~dziei, że ktoś go rozpozna. Nie powiemy ani słowa o telefonach do radia i do pani, nic o Annie Seger, ani słowa o Houston. Mamy nadzieję, że wyjdzie z ukrycia.

– Albo znowu kogoś zabije. Bentz się nie odezwał.

– I tak to zrobi – oznajmił Montoya i zmienił pas ruchu.

– Musimy go powstrzymać, zanim to się stanie – powiedziała, kiedy zbliżali się do migoczących świateł Nowego Orleanu. Montoya naci¬skał na gaz; radiowóz pędził do miasta, wyprzedzając po drodze wszyst¬kie samochody. Sam nie zawracała na to uwagi. – Musimy coś zrobić, żeby z tym skończyć.

– O to właśnie chodzi – powiedział Bentz. – Wydżiał robi, comoże…

– Pieprzyć wydział – warknęła. – Ile kobiet nie żyje? Powiedział pan, że trzy, może więcej? Z mojego powodu, przez mój program. Jak dotąd wydział nie ocalił ani jednego życia. Mam rację? – Zamyśliła się głębo¬ko. – Ja mam z nim jakiś związek? Więc powinniśmy to wykorzystać. Spróbujmy dotrzeć do niego przez mój program.

– To sprawa policji.

– Jak cholera, detektywie Bentz. Dla mnie to sprawa osobista. John zrobił z niej moją sprawę. Zadzwonił do mnie, wysłał mi pogróżki, włamał się do mojego domu, a teraz zabił kogoś, na kim mi zależało. – Zanim Mon¬toya zaparkował na ulicy i Bentz poprowadził ją tylnymi schodami do swo¬jego biura, Sam była już nieźle wkurzona na policję, na siebie i na Leanne, za to, że poszła z tym wariatem. Dlaczego znowu zaczęła się puszczać?

Próbowała się z tobą skontaktować, Sam, ale ciebie nie było. Zosta¬wiłaś ją samą• Tak jak Annie, a teraz ona i jej dziecko nie żyją. Są mar¬twi! Dlatego, że ciebie nie było.

Energicznym krokiem weszła do dusznego biura Bentza i czekała, aż otworzy szafkę i wyciągnie plastikową torbę. W środku była jej czer¬wona bielizna. Nie miała wątpliwości i rozpoznała wzór koronki na biu¬stonoszu, resztkę metki, którą wycięła, kiedy kupiła ten skąpy strój. Po¬czuła, się, jakby ktoś uderzył ją pięścią w brzuch.

Leanne miała to na sobie, kiedy zginęła. Dlaczego? Biedna, zagu¬biona dziewczyna. Była taka młoda.

Ktoś ukradł bieliznę z domu Sam. Pewnie tej nocy, kiedy była z Ty¬em na łodzi. Kto wszedł do niej i zabrał coś tak osobistego? Leanne? Może John? Albo jego wspólnik?

Opadła na jedno z krzeseł.

– To moje – wyszeptała. Oczy miała suche, ale w środku coś w niej krzyczało. Nie, nie, nie! Leanne, proszę… Dobry Boże, niech to będzie tylko koszmarny sen. Pozwól mi się obudzić!

– On zbliża się do pani – powiedział Bentz, a Sam zadrżała. – Ale dopadniemy go.

– Wierzę panu. – Oczy Sam napotkały pełen determinacji wzrok Bentza. – Znajdzmy sukinsyna i wsadźmy go do więzienia.

– To mu się należy. – Bentz podszedł do wiatraka za biurkiem i włą¬czył naj szybszy bieg. – Chciałbym zobaczyć go pociętego na kawałki. – Najpierw musimy go złapać – podkreślił Montoya. Przysiadł na brzegu biurka Bentza i pochylił się ku Sam. – Do tego będzie nam po-trzebna pani pomoc.

– Oczywiście – powiedziała Sam J zacisnęła zęby. – Zrobię wszystko, co trzeba.


Dziwka podrapała go po twarzy.

Popatrzył na swoje odbicie w lustrze nad umywalką. Oczywiście, pomimo dwudniowego zarostu rana była widoczna. Zostały mu trzy wyraźne szramy po jej pazurach. Nie powinien pozwolić jej uciec. To był błąd, którego nigdy nie popełniłby jego nauczyciel.

Nie myśl o nim. Teraz ty kontrolujesz wszystko. Ty, ojcze Johnie. Był załamany; zły i niespokojny. Rozejrzał się po domu, jedynym, jaki teraz miał. Kiedyś mieszkał w lepszych warunkach, ale teraz tylko tu czuł się jak u siebie. Tylko na bagnach znalazł spokój i ucieczkę od wiecznego brzęczenia w mózgu.

Wychował się w zamożnej rodzin ie i teraz wy lądował tutaj odrzucony przez bliskich. Pomyślał o matce… o siostrze… o ojcu cholera, nie miał już rodziny, Od lat był sam. Nawet jego mentor go opuścił, człowiek, który pomógł mu poradzić sobie z potworem, jaki w nim miesz¬kał, jedyny, który pokazał mu drogę…

Tak, teraz był naprawdę sam. Gdyby Annie żyła…

Puszczalska dziwka – zasłużyła na śmierć. Prosiła się o nią… Zdraj¬czyni… Jezebel… Jak mogła być z innym mężczyzną?

Sięgnął po przybory do golenia, znalazł tubkę maści i małą butelkę pudru w płynie, Posmarował rany lekarstwem, potem dokładnie rozsma¬rował korektor na przebarwionej skórze. Mrużąc oczy, pomalował bro¬dę tuszem, żeby zarost wyglądał na gęstszy. Rany stały się prawie niewi¬doczne.

Z kąta dobiegł go cichy jęk. Spojrzał przez ramię i zobaczył swojego więźnia. Żałosny typ, związany i skneblowały, naszprycowany narkoty¬kami do utraty świadomości, zostanie wykorzystany do tego, aby ofiara zdała sobie sprawę z ogromu swoich win.

Zobaczył, że więzień otworzył oczy i znowu je zamknął, jakby nie chciał się pogodzić ze swoim losem.

Ojciec John znów zerknął w lusterko, napotkał swoje spojrzenie i po¬czuł skurcz w żołądku. Jego oczy widziały zbyt wiele i teraz oskarżały go o zbrodnie, które popełnił, grzechy, których nie mógł odkupić. Ajed¬nak na myśl o tych grzechach… o polowaniu, zdobywaniu ofiary… o jej strachu… o żądzy krwi… o zabijaniu… krew szybciej krążyła mu w ży¬łach i odczuwał pragnienie, które wypełniało całe jego ciało,

Sięgnął do kieszeni i znalazł swój specjalny różaniec… chłodne pa¬ciorki ostro drapały opuszki palców. Takie sprytne, cudowne narzędzie zbrodni, symbol dobra i czystości, a jednocześnie urządzenie, przyno¬szące straszną śmierć. Dlatego tak go lubił. Co za ironia.

Pomyślał o kobietach, które zabił. Annie, oczywiście, ale to było, zanim nauczył się od mistrza, zanim pojął swoją misję, zanim doprowa¬dził do perfekcji metodę i zastosował swoją zdradziecką ukochaną pę¬tlę• Patrzył, jak płynęła jej krew, tak powoli… a potem była pierwsza dziwka… zaplanował to po tym, jak zdradziła go jedyna kobieta, której ufał… jedyna, która powinna być przy nim na zawsze.

Pewnej nocy usłyszał głos doktor Sam… tutaj… z dala od Houston… z daleka od Annie… ~ i wiedział, że musi wszystko uporządkować, że Samanta Leeds była przyczyną śmierci Annie. Został zmuszony do za¬mordowania Annie z powodu doktor Sam.

Ta dziwka miała odwagę zacząć jeszcze raz swój beznadziejny pro¬gram, pełen psychologicznego bełkotu, który mieszał ludziom w życiu.

Ale wkrótce to się skończy i on się o to postara.

Pomyślał o kobietach, które zapłaciły za grzechy Samanty Leeds.

Pierwszą ofiarą była przypadkowa prostytutka, która łaziła po Bourbon Street, kusiła facetów swoim ciałem… Podniecał go strach, który zoba¬czył w jej oczach, kiedy zrozumiała, że zamierza udusić ją różańcem.

Na samą myśl o tym dostał erekcji i przypomniał sobie drugą ofiarę, też prostytutkę, która podeszła do niego niedaleko browaru. Ta była upm1a i nie chciała założyć peruki, ale w końcu się zgodziła, a on zabił ją po¬woli, tak jak pierwszą. Widząc jej przerażenie, patrząc, jak walczy, do¬stał takiej erekcji, że o mało nie spuścił się w spodnie.

Ale najlepsza ze wszystkich była ta mała Jaquillard. Nie chciał jej zabić tej nocy – szykował się na inną – tę, którą spotkał obok uniwersy¬tetu, ubranąjak dziwka, która podrapała go i uciekła.

Już wcześniej zwrócił uwagę na tę małą i śledził ją. Podobał mu się pomysł, że dziewczyna tak bliska Samancie umrze w urodziny Annie. Kiedy stracił jedną ofiarę, pojechał tramwajem do Canal Street, ukrył się koło mieszkania Jaquillard i czekał na nią w ciemnościach. Wyszła z do¬mu po zmroku i zdenerwowana poszła nad rzekę. Ruszył za nią i zacze¬pił ją, kiedy siedziała na ławce i patrzyła na ciemne, sunące powoli wody Missisipi. Była zamyślona, ale z chęcią zgodziła się najego propozycję, zainteresowana szybkim zarobkiem.

Reszta poszła łatwo, tak jak kradzież bielizny Sam.

Zastanawiał się, jak doktor Sam przyjęła informację o dziewczynie…

Były sobie bliskie, widział je razem, słyszał, że Leanne Jaquillard była dla Sam kimś specjalnym. Chciałby zobaczyć, jak doktor Sam przyjęła wiadomość o śmierci Leanne.

Samanta musiała zdawać sobie spra.wę, że dziewczyna zginęła przez nią.

Pamiętał, jak umierała i jak go błagała.

Poczuł, że krew zaczyna szybciej krążyć mu w żyłach. Przyrodzenie napierało na spodnie, kiedy myślał o Samancie, jej rudych włosach i zielonych oczach. Wkrótce odczuje roz~osz. Dotknął się. Zamknął oczy i pomyślał o tym, jak mordował Leanne Jaquillard…

Ze świata fantazji wyrwał go dzwonek telefonu komórkowego. Wście¬kły, ruszył przez pokój i chwycił aparat.

– Tak?

– Cześć! – odezwała się pełnym oczekiwania, ożywionym głosem.

Uśmiechnął się. Była ładna, ambitna, chętna robić wszystko, o co ją popro¬si. – Nie pracuję dziś wieczorem i pomyślałam, że moglibyśmy się spotkać. – Może – powiedział i popatrzył na swojego więźnia. Pora na kolej¬ną dawkę tabletek nasennych, które ukradł w Houston.

– Na Chartres jest nowa restauracja. Czytałam o niej w gazecie. Praw¬dzi,wa kuchnia francuska, no, ale zawsze tak piszą. Albo możemy zjeść… mogę sama coś ugotować.

Pomyślał o polowaniu i o śmierci Leanne i znowu poczuł, jak na¬brzmiewa. Ta kobieta, chociaż jeszcze o tym nie wiedziała, również po¬czuje słodkie tortury błyszczącego różańca.

– Wyjdźmy gdzieś – powiedział, chcąc przetrwać noc, zgubić się w tłumie na Bourbon. – Mam nastrój najazz. Spotkamy się – zerknął na zegarek – o dziesiątej na rogu Bienville i Bourbon.

– Nie mogę się doczekać – powiedziała i rozłączyła się.

On też chciał ją zobaczyć. Rozejrzał się po pomieszczeniu i popa¬trzył na pamiątki, które przyniósł tu z sobą. Pamiątki z lepszych czasów, tak bardzo odległych. Zdjęcia Annie, Samanty, trofea sportowe – rakieta tenisowa, zestaw kijów golfowych, kij do hokeja, wędka i narty. W spo¬mnienia po tym… jakie było jego życie i jakie mogło być.

Był grzesznikiem.

Tyle wiedział i nie musiał sobie o tym przypominać.

Dziś w nocy zgubi się w tłumie, wypije, może kupi trochę koki. A po¬tem… potem… wróci tu, do ciemnej nory, gdzie nikt nie usłyszy krzy¬ków i zmusi swojego więźnia do błagania o litość i śmierć.

Dziś w nocy zacznie realizować swój plan. Zerknął na pojękującą ofiarę i z pudełka na przybory do golenia wyciągnął strzykawkę. Więzień zoba¬czył, że się zbliża i zaczął się krztusić, łapać głośno powietrze przez kne¬bel. Chciał uciekać, ale ręce miał związane na plecach, a nogi skute łańcu¬chem. Wybałuszył oczy i zaczął rzucać głową na wszystkie strony.

– Albo to, albo aligatory…:. powiedział ojciec John, chwycił za lewe ramię ofiary i wbił głęboko igłę. – Aligatory są dla ciebie za dobre.

Więzień zaczął szlochać.

Żałosne. Łatwiej byłoby zabić go… ale w ten sposób zepsułby wszystko. – Zamknij się – powiedział, a więzieó się rozpłakał. John kopnął go z całej siły w golenie.

– Zamknij się, do cholery.

Więzień zamilkł, ale po jego policzkach płynęły łzy. John chwycił go za rękę, złapał za palec i zerwał sygnet. Nie był w stanie ukryć uśmie¬chu. Otworzył szatkę, w której trzymał swoje skarby, trofea po ofiarach, i dorzucił sygnet. Skulona postać znowu zaczęła krzyczeć, ale jedno spoj¬rzenie uciszyło go.

Dobrze.

Ojciec John pomyślał o tej, która była jego właściwym celem. Doktor Sam.

Tym razem spotkają się nie na falach radiowych, tylko osobiście. Taka słodka zemsta… Miał dla niej opracowany wspaniały plan. Przywiezie ją tutaj, zobaczy strach w jej oczach i pozwoli jej żyć tak długo, aż zacznie błagać go o wybaczenie.

Potem, kiedy zmęczy się zabawą, zabije ją różaócem. Z wprawą zrobił znak krzyża i sięgnął po okulary.

Загрузка...