Rozdział 18

Co on najlepszego zrobił?

Kiedy pierwsze promienie słońca wpadły przez małe okno nad łóż¬kiem, Ty Wheeler nazwał siebie największym idiotą.

Samanta leżała skulona na prześcieradłach i spała spokojnie. Wczo¬raj w nocy przyniósłjąna rękach do kajuty. Kochali się do rana i w gło¬wie miał teraz tylko obrazy jej nagiego ciała, raz pod nim, a raz nad nim. Była skora do zabawy, seksowna i jednocześnie nieśmiała – kochanka jak żadna inna. Ty pocił się na samą myśl o niej, na wspomnienie jej smaku i tego, jaka okazała się namiętna.

Po tym wszystkim, wyczerpani, zasnęli.

Ty przysięgał kiedyś sobie, że nie zaangażuje się, że musi być obiek¬tywny, ale wczoraj w nocy wszystko prysło i wylądował z nią w łóżku. Teraz, kiedy gotował wodę na kawę, nazwał siebie największym krety¬nem pod słońcem.

Sam poruszyła się i westchnęła przez sen i nagle znowu jej zapra¬gnął.

Otworzyła jedno oko.

– Na co się gapisz? – zapytała i przeciągając się leniwie, jedną dło¬nią zaciśniętą w pięść dotknęła ściany.

– Na ciebie.

– Pewnie okropnie wyglądam. – Oparła się na łokciu i przytrzymała prześcieradło na piersiach. – Która godzina?

– Siódma.

Jęknęła.

– Dlaczego wstajemy?

– Bo jesteśmy na środku jeziora i ludzie na brzegu, którzy mogą nas zobaczyć, zaraz zaczną wstawać. Robię kawę.

– Mam nadzieję, że mocną – powiedziała.

– Gwarantuję, że ci od niej włosy na piersiach wyrosną.

– Przydałoby się – mruknęła.

Puścił do niej oko.

– Uwierz mi, że twoje piersi są w sam raz.

– Tak, a jeśli o to chodzi… o wczorajszą noc… Myślę, że powinniśmy o tym porozmawiać.

– Kobiety zawsze tego chcą.

– Mamy swoje powody. – Pokręciła głową. – Powinniśmy porozmawiać o tym, że to nie do końca był bezpieczny seks i ja niewiele o to¬bie wiem. Może masz żonę albo tuzin dzieci…

– Nie mam dzieci ani żony, ani narzeczonej. Nie byłem z kobietą od roku i jestem czysty. Możesz wierzyć lub nie, ale zwykle sam jestem o wiele bardziej ostrożny.

– Ja też.

– Właśnie, a ty? – zapytał i zdziwił się, że to ma dla niego znaczenie. Jakby chcieli tworzyć jakiś związek.

– Miałam chłopaka pół roku temu, ale odkąd przeniosłam się do Nowego Orleanu, rozstaliśmy się. – Westchnęła i spojrzała na niego nie¬samowitymi, zielonymi oczami. – Pojechaliśmy razem do Meksyku, ale nic z tego nie wyszło. Chciał, żebyśmy j:nów byli razem, ale nie jeste¬śmy.

– Jesteś pewna?

_ Tak. – Przechyliła głowę na bok. – Czy mi się śniło, czy mówiłeś coś o kawie?

– Jest kawa, ale rozpuszczalna. Mogę zrobić tak mocną, jak sobie życzysz.

– Wystarczy.

– No to zaraz będziemy wracać. – Kuchnia na łodzi składała się tylko zjednego palnika. Wyjął słoiczek z cukrem i nalał wrzątku do dwóch kubków.

– Ty?

_ Słucham? – Przerwał i spojrzał przez ramię. Owinęła się kocem, ale ramiona miała nagie i wyglądała cholernie seksownie.

_ Chciałabym, żebyś wiedział, że ja zwykle nie… – Rozejrzała się dookoła po małej kabinie i znów spotkała jego wzrok. – Nie jestem ko¬bietą, która sypia z facetami, których nie zna. – Odgarnęła włosy z twa¬rzy. – Nie wiem, co we mnie wstąpiło wczoraj w nocy.

– Nie mogłaś się mi oprzeć – powiedział i rzucił jej swój zabójczy, niepoprawny uśmiech.

_ Tak, to prawda – powiedziała z ironią, ale nie mogła zaprzeczać faktom. To, co zrobiła, było zupełnie nie w jej stylu. A może nie? Za¬wsze było w niej coś, co pchało ją na krawędź ryzyka, skłaniało do zro¬bienia niebezpiecznego kroku. Czasami chciała być taka jak brat. Peter nigdy nie postępował zgodnie z zasadami. Nigdy.

I drogo za to zapłacił.

Kiedy umarła ich matka i stracił źródło pieniędzy, zniknął i zjawiał się tylko od czasu do czasu, spłukany i pełen opowieści o życiu, jakie prowadził, w które Sam nie umiała uwierzyć.


Znalazła spódnicę. Była strasznie pognieciona. Fatalnie. Robiąc sobie wyrzuty o wczorajszą noc, zaczęła się ubierać. Nie mogła nawet zwalić wszystkiego na wino. Owszem, była zmęczona i spięta, i poczuła ulgę, kie¬dy zobaczyła go na ganku, ale żeby aż tak się zatracić – to nie było w jej stylu. Nie rozmawiali o dawnych miłościach, o bezpiecznym seksie ani o emocjonalnym przywiązaniu, jakie powstaje, gdy dwoje ludzi idzie ze sobą do łóżka. Gdyby ktoś z jej słuchaczy zadzwonił i przyznał się, że wylądował w łóżku z prawie obcą osobą, to doktor Sam ostro by go skrytykowała.

Zapinała spódnicę, kiedy pojawił się Ty, niosąc dymiące kubki z kawą.

_ Proszę, moje słoneczko – powiedział i podał jej kubek. – Chyba pój¬dę na górę. Powinniśmy już odpłynąć. O, jeszcze jedno. – Dotknął kubkiem jej kubka, jak przy toaście. – Za grę w prawdę i wyzwania. – W kącikach jego oczu pojawił się uśmiech, a Sam poczuła drżenie w sercu.

Ty wypił łyk kawy i wszedł na schody.

– Może następnym razem zabawimy się w listonosza.

– A może w butelkę?

– Albo w lekarza.

– Znasz wszystkie zabawy – odezwała się oskarżycielskim tonem i ruszyła za nim na pokład, gdzie wiał silny wiatr, a promienie słońca przeświecały przez gęste chmury. Ty szybko wyciągnął kotwicę, rozwi¬nął żagle i poprowadził łódź przez szarą wodę. Tego ranka jezioro było bardziej wzburzone i kawa zakołysała się w kubku, gdy Sam chciała się napić i jednocześnie utrzymać równowagę. Poznała wybrzeże Cambrai i uśmiechnęła się, kiedy Ty skierował się do jej domu, do pomostu wśród wielkich dębów.

– Opowiedz mi o swojej książce – poprosiła, kiedy zwolnił i zrzucił żagle. – Co powiedziałeś Melanie? To połączenie Zaklinacza koni i… – Milczenia owiec. Żartowałem. Właściwie piszę o kilku sprawach, z którymi miałem do czynienia jako gliniarz.

– Byłeś policjantem? – zdziwiła się.

– W jednym z poprzednich wcieleń.

– Więc twoja książka to opowieść kryminalna?

Zawahał się.

– Raczej fikcja oparta na faktach. – Ty wyprowadził łódź na płytsze wody, zmarszczył brwi i Sam poczuła, że jest coś, o czym nie chce jej powiedzieć.

– I jak ci idzie?

– Chyba dobrze, ale mam drobne kłopoty.

Nic jej to nie wyjaśniło.

– Gdzie byłeś gliną? – zapytała.

– W Teksasie.

– W policji konnej?

– Nie, w wydziale zabójstw. Wyobrażasz to sobie? – Podszedł do zwoju lin i wyrzucił za burtę obijacze tak, żeby łódź nie obtarła się o belki pomostu. Potem przywiązał cumę. – Odprowadzę cię do domu.

– Nie trzeba. Dam sobie radę. Przecież to mój dom i jest środek dnia.

– Będę miał spokojne sumienie – powiedział i ruszył w stronę werandy na tyłach domu, ignorując wszelkie protesty z jej strony. Drzwi balkonowe nie były zamknięte, bo tak,je zostawili w nocy. System alar¬mowy nie był włączony, bo Sam, zbyt zajęta Tyem, nie pomyślała o tym i nie spodziewała się, że tak długo ich nie będzie.

Popełniła błąd.

Charon siedział pod krzesłem w jadalni i miała wrażenie, że w domu jest jakoś dziwnie… coś było nie tak.

Sam poczuła, jak skóra cierpnie jej na głowie.

_ Może jestem zmęczona, ale wydaje mi się… Mam wrażenie, że ktoś tu był. – Przejrzała się w kanciastym lustrze na szafce i zobaczyła, że jest strasznie potargana. – Może coś mi się zdaje.

Ty chwycił jej wzrok w lustrze. Miał pochmurne spojrzenie i zaciśniętą szczękę, porośniętą jednodniowym zarostem.

– Sprawdźmy.

Wmawiała sobie, że przesadza. Sprawdziła parter i nie znalazła ni- czego niepokojącego.

Wszystko było jak nale;ży, a jednak dom pachniał inaczej, coś się zmieniło w atmosferze. Weszli razem na schody, a deski skrzypiały im pod stopami. W sypialni kręcił się wiatrak.

Poczuła, że coś jest nie tak… coś było nie w porządku, ale pokój i łazienka były puste. Sprawdzili wszystkie pokoje i szafy, ale wszystko było w porządku.

_ Chyba mi się zdawało – powiedziała bez przekonania. Zeszli na dół, a Charon wyszedł wreszcie spod stołu.

– Dasz sobie radę? – spytał Ty.

_ Tak. Oczywiście. – Nie zamierzała czuć się zagrożona we własnym domu.

– Zamykaj drzwi i włącz alarm.

_ Dobrze – obiecała, kiedy wyszli na zewnątrz. Wypogodziło się i chmury zaczęły znikać. Robiło się cieplej, a na wodzie błyszczało słońce.

– Zadzwonię do ciebie później – przyrzekł.

– Nic mi nie będzie.

– Ale może ja będę tego potrzebował.

Roześmiała się, a Ty wziął ją w ramiona i potarł nosem o jej nos.

_ Bądź rozsądna, Sam. – Potem pocałował ją tak mocno, że poczu¬ła, jak łaskocze ją zarostem i ogrzewa ciepłem warg. Przez głowę prze¬leciały jej wspomnienia poprzedniej nocy, ki~dy język Tya dotknął jej ust. Westchnęła, gdy poczuła, że się odsuwa.

– Dzwoń, kiedy zechcesz.

Wyszedł. Jednym skokiem pokonał werandę i pobiegł przez rozświetlony słońcem trawnik na pomost, przy którym kołysał się "Świetlisty anioł". Odepchnął się od brzegu, odpłynął i Sam, stojąc pod daszkiem na werandzie, patrzyła jak znika za cyplem.

Charon wszedł za nią po schodach, poczekał, aż wzięła prysznic, a potem podreptał za nią do szafy, z której wyjęła szorty i koszulkę. Za¬pinała pasek i już miała założyć stare tenisówki, kiedy zerknęła na ko¬modę. Druga szuflada była lekko odsunięta. Prawie niezauważalnie.

Znów pomyślała, że cośjej się zdaje, i że sama takjązostawiła. Prze¬szła przez pokój i domknęłają. Po chwili zastanowienia otworzyła zno¬wu. W środku trzymała bieliznę; koszulki, staniki, gorsety i bikini. Bra¬kowało czerwonego kompletu. Miała takie dwa, ale żadnego nie zakładała od miesięcy… Czerwony zniknął.

Pamiętała, że nie brała go do Meksyku i nie miała na sobie od…

Ostatni raz założyła go w walentynki, dla żartu, bo była zupełnie sama, i dlatego, że był czerwony. Więc gdzie jest teraz? Przeszukała jeszcze raz wszystkie szuflady i szafę, ale kompletu nigdzie nie było.

Coś w środku mówiło jej, że ktoś go zabrał.

Z bijącym sercem sprawdziła resztę domu. Biżuteria był na swoim miej¬scu. Telewizor, wieża stereo, komputer i srebra – nietknięte. Brakowało tyl¬ko koronkowej, czerwonej bielizny. Sam poczuła, że robi jej się zimno.

Bez wątpienia to był John.

Загрузка...