Rozdział 6

– Poznałeś już nowego sąsiada? – pani Killingsworth zwróciła się do swojego psa, małego mopsa ze spłaszczonym nosem i wyłupiastymi oczami, który parskał i grzebał w ziemi pod rabatką. – Hannibal, prze¬stań! – Mops nie zwracał na nią uwagi i dalej kopał w świeżej ziemi.¬Ten pies nigdy mnie nie słucha!

Pani Killingsworth była stateczną kobietą i całymi dniami, ubrana w ogrodniczki męża, pracowała w ogrodzie, zwożąc taczkami tony mchu. Właśnie zmierzała za dom, kiedy zauważyła, jak Samanta próbuje wy¬stawić kubeł na śmieci i zatrzymała się•

– Co nowego, pani sąsiadko? – zapytała Sam.

– Facet, lat trzydzieści pięć, może czterdzieści. Wprowadził się do starego domu Swansonów. – Edie Killingsworth machnęła ręką w ręka¬wiczce i wskazała na koniec dębowej alei. – Słyszałam, że wynajął dom na sześć miesięcy.

– Poznała go pani?

– O tak, i powiem, że ciekawy z niego osobnik, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. – Szare brwi uniosły się nad okularami w metalowych oprawkach.

Słońce świeciło ostro i intensywnie. Szkła okularów Edie Killing¬sworth pociemniały. Hannibal przestał kopać, podbiegł i ułożył się u jej stóp, wywalając na wierzch długi język.

– Ciekawy osobnik? Pod jakim względem? – zapytała Sam, domy¬ślając się, co zaraz usłyszy, i wytarła ręce o dżinsy. Odkąd wprowadziła się tutaj trzy miesiące temu, Edie Killingsworth podjęła się misji wy¬swatania Sam z odpowiednim kandydatem.

– Powiedziałabym, że jest połączeniem Harrisona Forda, Toma Cru¬ise'a i CIarka Gable'a.

– A Hollywood jeszcze nie upomniał się o niego? – spytała Sam z uśmiechem, patrząc jak jej kot chowa się w krzakach żywopłotu z bo¬ku działki.

– Ależ on nie jest aktorem – poprawiła ją Edie szybko. – To pisarz, który przypadkowo jest również diablo przystojny. I ten jego teksański akcent, coś wspaniałego. – Powachlowała się energicznie, jakby na samą myśl o przystojniaku zrobiło jej się gorąco.

– Skoro pani tak twierdzi…

– Od razu zauważam przystojnych facetów. I założę się, że ma pieniądze. Milo Swanson lubi forsę i nie wynająłby domu byle komu. Obie wie¬my, że słono sobie liczy. – Pokiwała głową, a rondo kapelusza zasłoniło jej twarz, kiedy schyliła się i chwyciła taczki. – W prowadził się dopiero w ubie¬głym tygodniu. Może go odwiedzisz i przywitasz w imieniu sąsiadów?

– Mogłabym mu zrobić galaretkę – zaproponowała Sam. Starsza pani zachichotała i machnęła ręką na tę ironiczną uwagę.

– Lepsza byłaby butelka wina. – Wyciągnęła z kieszeni kraciastą chusteczkę• – U Zehlera dostaniesz świetny pinot noir z Oregonu. Robią go w winnicy Molalla i gwarantuję, że bije na głowę każdą galaretkę.

– Zapamiętam – powiedziała Sam, a Hannibal obwąchał jej buty.

– Mam nadzieję. – Edie otarła pot z czoła i popchnęła taczki, ruszając za dom. Hannibal z podwiniętym ogonem podreptał za nią. Sam uśmiechnęła się. Edie Killingsw0ł1h była jedyną osobą, która przyszłają przywitać po przeprowadzce. Starsza pani przyniosła w starym koszyku piknikowym zapiekankę, sałatkę owocową i butelkę pinot noir. Powie¬działa, że Sam będzie zawsze mile u niej widziana.

Samanta spojrzała w stronę starego domu Swansonów, który wyma¬gał remontu. Na podjeździe stało stare volvo, a na chodniku, obok kosza na śmieci, piętrzyły się poskładane tekturowe pudła. Zaciekawiona, mimo że noga w kostce nadal ją bolała, minęła kilka domów ocienionych dę¬bami i osłoniętych przez krzaki. Kiedy była już blisko, spojrzała na na¬brzeże za domem i zobaczyła wielką łódź z opuszczonymi żaglami. Pomyślała, że wygląda jak ta, którą prawdopodobnie widziała kilka dni temu – ta, na której w burzową noc dostrzegła mężczyznę przy sterze.

Ale wtedy noc była ciemna, a jej nerwy napięte jak postronki. Zresztą w okolicy było wiele łodzi.

Nawet jeśli widziałajakąś tamtej nocy, nie było powodu sądzić, że to ta sama. Osłoniła oczy dłonią i popatrzyła na zgrabną, żaglówkę, która kołysała się na wodzie. Na burcie widniało jej imię "Swietlisty anioł". Nawet z tej odległości zauważyła, że część farby obłazi. Na pokładzie leżało otwarte pudło z narzędziami, jakby właściciel coś na łodzi napra¬wiał. Więc facet jeździ rozpadającym się volvo, żegluje i naprawia łódź w przerwach między pisaniem Bóg wie czego.

Może pani Killingsworth miała rację.

Może przydałaby się butelka wina… i ciasto z galaretką.


– Nie obchodzi mnie, co mówisz, bo mi się to nie podoba. – Kiedy następnego wieczoru Sam weszła, kulejąc do radia, Eleanor właśnie po¬uczała George'a Hannaha. Łagodny jazz sączył się z głośników ukrytych wśród podświetlonych szafek z pamiątkami z Luizjany, które stały pomię¬dzy recepcją, biurami i studiam i. Dziś muzyka nie wpływała na Eleanor uspo¬kajająco. Rzuciła spojrzenie w stronę Sam i przerwała swoją przemowę.

– O, zdjęli ci gips! To dobrze. Lepiej się czujesz?

– Jakby mi ubyło pięć kilo. – Kostka byłajeszcze spuchnięta i bardzo bolała, ale przynajmniej nie czuła się skrępowana i tylko w razie potrzeby wspierała się na kuli. Musiała porzucić szpilki i pantofle na płaskim obca¬sie na rzecz butów sportowych, ale i tak było o wiele lepiej.

Mimo złego humoru, Eleanor uśmiechnęła się i wtedy zaczęły dzwo¬nić telefony.

– No, przyszłaś w samą porę. Właśnie mówiłam George'owi, że nie¬ważne, jak wysokie są notowania, nie jestem zainteresowana żadnym skan¬dalem. Ten facet, który do ciebie dzwoni – ten wariat – musi przestać.

– Słyszałaś, co stało się wczoraj w nocy? – zapytała Sam.

– Tak, słyszałam. Tiny ma to wszystko na taśmie. – Eleanor, ubrana na czarno, wyglądałajak przysłowiowy anioł zemsty i nerwowo chodzi¬hi wzdłuż biurka Melby. – Według mnie mamy problem, i to poważny.

Melba, jak zwykle spokojna, odbierała jeden telefon za drugim, pod¬czas gdy George Hannah, ubrany w elegancki drogi garnitur, przyjmował reprymendę ze spokojem i założonymi rękami. Miał poważny wyraz twa¬rzy i lekko kiwał głową, jakby zgadzał się z każdym wypowiadanym przez Eleanor słowem.

W drzwiach pojawiła się Melanie, a za nią rozszedł się zapach dro¬gich perfum i aromat kawy, którą trzymała w papierowym kubku.

– Dziwne jest to, że facet zadzwonił po programie. – Melanie deli¬katnie upiła łyk i oblizała usta. – Więc nie miał wpływu na notowania. – To bez znaczenia. – Eleanor obrzuciła ich wszystki.ch spojrzeniem, które znaczyło: zadrzyj ze mną, a zginiesz. – Wystarczy nam przedwczo¬rajsze zainteresowanie programem.

– Zaróbmy na tym jeszcze więcej – powiedział George, popatrzył na Samantę i obdarzył ją szerokim uśmiechem. Mimo swych wad, George Hannah był zabójczo czarujący i zawsze skoncentrowany na zarabianiu pieniędzy.

Eleanor nie dawała się przekonać.

– Słuchaj, George, już to kiedyś przerabialiśmy, ty,ja i Samanta. Nie chcę, żeby powtórzyło się to, co stało się w Houston.

Sam zamarła i poczuła, że wszystkie oczy zwracają się ku niej. Wła¬ściciel stacji po raz pierwszy poczuł się niezręcznie.

– To stara historia – powiedział cicho, a uśmiech zniknął zjego twa¬rzy. Pamiętał tragedię, która o mało nie zniszczyła kariery zawodowej Samanty dziewięć lat temu. – Nie ma powodu się w tym grzebać.

Dzięki Bogu, pomyślała Sam i poczuła jak blednie.

– O czym wy mówicie? – zapytała Melba, a telefon na jej biurku znów zadzwonił. – Cholera. – Wściekła, podniosła słuchawkę.

– Mówię poważnie, George – powiedziała Eleanor i chwyciła go za rękaw prążkowanego garnituru. – Musimy być ostrożni. Ten facet wy¬gląda na niezłego świra, jak z filmów o psychopatach. To nie żarty.

– Nie zamierzałem żartować. – Właściciel stacji uniósł rękę. – Też uważam, że to poważna sprawa. Bardzo poważna.

Wyraz twarzy Eleanor mówił sam za siebie: nie wierzyła George' owi ani przez chwilę. Wydęła usta i odwróciła się w stronę Samanty.

– Dobrze, a teraz powiedz, co zrobiła policja? Dzwoniłaś do nich… prawda? Co powiedzieli?

– Że są zajęci, że powinnam przyjść i napisać skargę, a jak to zro¬bię, to 'przyślą kogoś do mnie do domu jutro.:'.

– Jutro? – Eleanor uniosła w górę ręce.

– Mająjakiś problem z podziałem obowiązków. Mieszkam w Cambrai i tam dostałam list i odebrałam telefony. Potem były telefony do radia, które jest w granicach miasta Nowy Orlean, być może trzeba bę¬dzie zaangażować aż szeryfa okręgowego.

– Nieważne, kto się tym zajmie! Upewnij się, czy w ogóle ktoś zare¬aguje! Jezu Chryste, dopiero jutro! Świetnie. Po prostu… fantastycznie. – Eleanor z trudem się uspokoiła i obrzuciła wzrokiem zgromadzo¬nych w recepcji. – Tymczasem wszyscy będziemy bardzo ostrożni, zro¬zumiano?

– Tak jest – powiedziała Melanie z uśmiechem.

– Nie żartuj sobie ze mnie, dziewczyno. Masz śledzić wszystkie rozmowy. Upewnij się, że będziesz miała numery dzwoniących na kompu¬terze. Czy nie po to mamy program identyfikacji numerów?

– Tak, mamo – odpowiedziała ironicznie Melanie, zupełnie jak po¬przedniego dnia powiedziała do Sam. – Ale ten telefon pojawił się jako numer anonimowy. Prawdopodobnie z systemu, którego nie można zi¬dentyfikować. Nie mogłam nic na to poradzić.

– I tu jest problem – mruknęła Eleanor pod nosem. – Nikt mnie tu nie słucha.

Melba nacisnęła guzik zawieszający rozmowę•

– Dyrektor do spraw reklamy do pani. – Złapała wzrok Eleanor. ¬Dzwonił jakiś pan Seely i prosi o telefon. – Podała George'owi różową karteczkę. – Połączyłabym go z panem pocztą głosową, gdybyśmy jąmie¬li, ale ponieważ nie mamy…

George uniósł ciemne brwi, a Melba poruszyła się niespokojnie na krześle.

– Proszę. – Szybko podała kilka kartek Samancie. – Twój ojciec znowu dzwonił.

– Stęskniliśmy się za sobą – wyjaśniła Sam i zauważyła, że dzwonił też David. Chyba nie zrozumiał, że wszystko skończone. David był uparty i za nic nie chciał się poddać. Dla niego Sam była jak wielka nagroda i pomyślała, że powinna czuć się dumna.

Zaimprowizowane spotkanie dobiegło końca i Sam ruszyła przez "aortę", a Melanie podążała krok za nią•

– Co się stało w Houston? – zapytała szeptem.

– Coś bardzo złego, ale to długa historia. – Sam nie miała ochoty do niej wracać i chciała zapomnieć o tym, co przytrafiło się przerażonej nastolatce, która pewnego dnia zadzwoniła do programu w poszukiwa¬niu rady i pomocy. Boże, głos tej dziewczyny jeszcze teraz prześladował Sam w koszmarnych snach. Ponure wspomnienia wypełniły jej głowę, ale nie chciała do nich wracać. Nie była w stanie zmierzyć się z bólem i poczuciem winy. – Opowiem ci o tym później – powiedziała, ale wca¬le nie miała takiego zamiaru.

– Trzymam cię za słowo.

– Dobrze – zgodziła się, ale wiedziała, że nie będzie z nią rozmawiać o tym, co stało się w Houston.

Podeszła do komputera i zaczęła czytać nową pocztę. Szybko prze¬leciała przez zwykłe listy, aż doszła do kilku słów od Leanne Jaquillard, która przypominała Sam o spotkaniu grupy w Centrum Boucher następ¬nego dnia. Pisała też, że w centrum wszyscy oszaleli i przygotowują się do wielkiego wydarzenia. Sam szybko odpisała, że przyjdzie.

Raz w tygodniu pracowała w centrum jako wolontariuszka, ale z po¬wodu wyjazdu do Meksyku nie widziała swoich nastoletnich pacjentek przez prawie miesiąc. Stanowiły ciekawą zbieraninę dziewczyn z róż¬nymi problemami. Pochodziły z nie najlepszych rodzin, ale łączyła je chęć powrotu do normalnegq życia. Nigdy przedtem nie znała tak mi¬łych, ale jednocześnie pokręconych i przebiegłych osób. Leanne nie sta¬nowiła wyjątku. Właściwie miała najgorsze kłopoty, ale z powodu szcze¬gólnych cech charakteru objęła przywództwo w grupie. Wychowała się na ulicy, brakowało jej wykształcenia i na pozór była twarda, choć w środ¬ku kryła się przerażona dziewczyna. Leanne JaquilIard została niefor¬malną kierowniczką grupy i jedyną osobą, która poza sesjami utrzymy¬wała kontakt z Sam.

Dziewczyna po prostu potrzebowała pomocy i przypominała Saman¬cie ją samą w tym wieku – zjedną różnicą, że Sam wychowała się w ko¬chąjącej zamożnej rodzinie w Los Angeles. Gdy tylko miała kłopoty, rodzice pomagali jej, rozmawiali z nią, znosili okres buntu i niepokoju. Leanne nie miała tyle szczęścia. Podobnie było z pozostałymi dziew¬czynami z grupy. Ponieważ nie miała własnych dzieci, Sam uważała je za "swoje dziewczyny"..

Jeszcze nie samotna, powiedziała sobie. Pewnego dnia urodzi dziec¬ko. Niezależnie od tego, czy będzie, czy nie. Nie chciała myśleć, że czas ucieka. Miała zaledwie trzydzieści sześć lat, a obecnie kobiety rodziły nawet po czterdziestce. Prawda była jednak taka, że jej biologiczny ze¬gar tykał czasami tak głośnio, że nie słyszała niczego poza nim.

Jej były mąż nie chciał mieć dzieci, ale David Ross owszem. Była to niewątpliwie jedna z jego zalet i dlatego Sam spotykała się z nim, pró¬bowała i ze wszystkich sił starała się go pokochać.

Niestety, nic z tego. Już nigdy się nie uda.

David Ross nie był mężczyzną dla niej i zaczynała ją dręczyć przy¬kra myśl, że ktoś taki w ogóle nie istnieje.

Na litość boską, Sam, przestań się w tym grzebać i nie trać nadziei.

Powinnaś posłuchać kilku rad, które sama dajesz co noc w radiu. Wzięła się w garść i stwierdziła, że na szczęście nie popełniła błędu i nie wyszła za Davida Rossa. Miała naprawdę dużo szczęścia.


Ty Wheeler rozparł się wygodnie na krześle, jedną nogę położył na wielkim biurku. W szklance topniały kostki lodu, a obok stała otwarta butelka irlandzkiej whisky. Stary pies leżał na dywanie tak blisko, że Ty mógł sięgnąć ręką i pogłaskać owczarka za uszami. Lampa z zielonym abażurem rzucała przydymione światło, które nieznacznie rozjaśniało ciemny dom.

Ty słuchał radia, popijał alkohol i wsłuchiwał się w głos doktor Sa¬manty Leeds, która rozmawiała z dzwoniącymi do niej w nocy osamot¬nionymi ludźmi. Wykrzywił usta. Biedni ludzie, mieli nadzieję, że ona rozwiąże niektóre z ich problemów, a jeśli jej się nie uda,,to przynaj¬mniej ofiaruje im przyjaźń.

Przyjaźń w dostępnej dla słuchaczy formie.

Popatrzył przez otwarte drzwi balkonowe w dal, na jezioro. W noc¬nej ciszy bzyczały owady, a woda szumiała łagodnie. Lekki wiatr poru¬szał zasłony, przynosząc ulgę w upale, ale Ty nie zwracał na to uwagi. Skupił się na niskim, seksownym głosie, który słyszał w radiu.

Mówiła o poświęceniu i wierności – ulubione tematy nocnych słu¬chaczy. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić pod numer, któ¬ry powtarzała co jakiś czas i nie zadać męczącego go pytania.

– Halo… kto mówi? – zapytała, a TY rzucił okiem na biurko, na jej oficjalne zdjęcie. Miała ciemne, prawie kasztanowe włosy, jasnozielone oczy, idealnąjasną cerę i wysokie kości policzkowe. Jej usta były zmy¬słowe, uśmiech świeży, naturalny… chociaż nie miał pewności, czy zdję¬cie nie zostało ulepszone komputerowo, wyretuszowane i poddane pro¬fesjonalnej obróbce u fotografa, który mógł zrobić cuda, żeby klientka wyglądała ładniej, niż stworzył ją Bóg.

– Tu Linda – przedstawił się ktoś o głosie zniszczonym dymem pa¬pIerosowym.

– Witaj Linda. Masz komentarz, czy pytanie? – Głos Samanty był ciepły jak gorąca noc.

– Obserwację•

– Proszę bardzo.

Ty wyobraził sobie,jak się uśmiecha i pokazuje bielutkie zęby. W wy¬obraźni ujrzał jej jasne inteligentne oczy o głębokim spojrzeniu. Wie¬dział, że była inna i czuł to. Słyszał w tonie jej głosu, wyczuwał w brzmie¬niu gardłowego śmiechu, i miał pewność, że coś kryje się pod zewnętrzną maską. Czasami odsłaniała się, ale przecież w swoim zawodzie musiała czasem obnażyć część siebie. Jednak przez radio robiła to rzadko i da¬wała słuchaczom przede wszystkim ciepły głos, inteligencję i zadziwia¬jące poczucie humoru.

Właściwie to nie miało znaczenia. Ty nie przejmował się, bo ona była tylko obiektem jego badań. Podstawowym obiektem.

– Wydaje mi się, że monogamia to cecha społeczna, a ponieważ wszyscy właściwie jesteśmy zwierzętam'i, to monogatnia jest złudna.

– Mówisz to na podstawie własnych przeżyć, czy w ten sposób chcesz skomentować nasz styl życia? – dopytywała się Sam, delikatnie ciągnąc kobietę za język.

– I jedno, i drugie – odparła Linda,

– Chciałabyś rozwinąć temat?

– Po prostu stwierdzam fakt.

– Tak? Czy ktoś jeszcze chciałby wyrazić swoje zdanie na temat tego, co usłyszeliśmy? Lindo, czy możesz się nie rozłączać? – zapytała doktor Sam, najwyraźniej chcąc rozpętać dyskusję. Kontrowersyjne twierdzenia zawsze wzbudzały żywą reakcję słuchaczy i dlatego George Hannah za¬trudniłjąi dał program na antenie. Ty wiedział wystarczająco dużo o Geo¬rge'u Hannahu, który miał gdzieś słuchaczy. Interesowały go tylko liczby, po to, aby sprzedać więcej czasu reklamowego. Hannah poznał reakcje ludzi na Samantę Leeeds w Houston i teraz wykorzystywał ją. Tak samo postępowała Eleanor Cavalier, chociaż ona robiła to delikatniej.

– Jasne, poczekam. Nie ma problemu… – powiedziała Linda.

– Halo, tu doktor Sam.

– Mówi Mandy. Linda się myli. Monogamia jest wolą Boga i jeśli ona nie wierzy, powinna czytać Biblię! Mogłaby zacząć od dziesięciu przykazań!

– Jesteś mężatką, Mandy?

– Oczywiście, że tak. Od piętnastu lat. Carl ija zakochaliśmy się w sobie w szkole średniej. Mamy trzech synów. Oczywiście raz bywa dobrze, raz źle, ale trzymamy się razem. Chodzimy do kościoła co niedzielę i…

Ty w roztargnieniu pogłaskał szeroki łeb psa i skupił się na płynącej z głośników rozmowie.

Doktor Sam zapytała o zdanie jeszcze kilku słuchaczy i rozpętała się kłótnia na temat wierności i małżeństwa. Spojrzał na telefon; błyszczą¬cy stary aparat z obrotową tarczą, który dostał mu się wraz z domem. Wolno popijał whisky i czuł jej smak na języku. Przed nim, na biurku leżały dziesiątki notatek, rozrzucone kartki zapisane tym, co przycho¬dziło mu do głowy, notatki dotyczące wydarzeń, które nie miały ze sobą związku i pytania zakreślone kółkiem, pozostające bez odpowiedzi. W szystko sprawiało wrażenie, jakby Ty próbował opisać historię, która od dawna zaprzątała mu głowę; właściwie od czasu, kiedy jako policjant pracował w Houston.

Na brzegu biurka Mila Swansona stał włączony laptop i czekał, aż Ty przeniesie kolejne notatki na ekran.

Ale tej nocy brakowało mu słów i wiedział dlaczego. Czuł jakąś blo¬kadę – cierpiał na cholerną chorobę pisarzy, która atakowała bez naj¬mniejszego ostrzeżenia.

Był tylko jeden sposób, aby ją zwalczyć.

Musiał spotkać się z panią doktor twarzą w twarz.

Загрузка...