Sam podrapała Charona za uchem i usiadła na werandzie. Zapadał zmierzch. Nareszcie wszystko się skończyło. Nigdy o tym nie zapo¬mni. Tyle osób, które znała nie żyło. Melanie Davis, jak stwierdziła po¬licja, podawała się za Annie. Cała historia nie była do kOI1ca jasna, ale wynikało z niej, że Melanie spotykała się z Kentem Segerem – to on był jej nowym chłopakiem, tym jedynym, o którym jej opowiadała.
– Ciekawe – powiedziała do kota. Kent nadal leżał w szpitalu w ci꿬kim stanie, pilnowany przez policję, a prasa węszyła wszędzie, próbując zdobyć dobry temat. Sam wyłączyła telefon i nie otwierała drzwi. Po¬trzebowała czasu, żeby dojść do siebie, uporządkować myśli i zastano¬wić się, co zrobić z resztą życia.
Jeśli Kent przeżyje, może poznają odpowiedzi na niektóre pytania i wpakują go na zawsze do więzienia; a jeśli umrze, świat na tym sko¬rzysta. Sam była przeciwniczką kary śmierci, ale kiedy pomyślała o ko¬bietach, które zabił, stwierdziła, że zasłużył na to, co Bóg lub sąd mu zgotuje. Całe szczęście, że go złapali. Wpadł pod samochód po rozmo¬wie z Sam, najprawdopodobniej z powodu narkotyków, którymi był na¬szprycowany i które wywołały halucynacje i zawroty głowy.
Sam pomyślała, że to dziwne, bo kiedy do niej zadzwonił, miał bar¬dzo opanowany głos.
Poruszyła szyją, żeby rozciągnąć mięśnie i popatrzyła za motylem lecącym nad trawą blisko jeziora.
Co będzie z tobą, Sam? Co zamierzasz zrobić? Może powinnaś przyjąć pracę w Los Angeles?
– Co ty na to? – zapytała Charona, który wygiął grzbiet pod jej pal¬cami. – Mógłbyś zostać kotem z Hollywood.
Byłaby bliżej ojca – z dala od przykrych wspomnień. Przez cały ten czas nie miała wiadomości od Petera, chociaż czekała na telefon od nie¬go, szczególnie po tym,jak informacje przedostały się do prasy. Nie ode¬zwał się i nie zostawił wiadomości aniqla niej, ani dla ojca. Czasami nic się me zmienia.
Czy mogłaby zostawić Tya?
Osłoniła oczy dłonią, popatrzył na jezioro i dostrzegła jak "Swietli¬sty anioł" sunie po wodzie. Powinna popłynąć z nim, ale potrzebowała trochę samotności, żeby przemyśleć pewne rzeczy. Ty popłynął do sie¬bie po psa i teraz wracał. Chciała wziąć prysznic, a potem planowali wspólne gotowanie. Uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła, jak Sasquatch siedzi na pokładzie z nosem pod wiatr.
Minęło zaledwie osiemnaście godzin od zakończenia wczorajszego programu, i w tym czasie nastąpiło tyle zmian.
Melanie nie żyła – tak jak Leanne i Annie.
Takjak inne kobiety, które miały pecha natknąć się na Kenta Segera. Zabolało ją serce, kiedy pomyślała o ambitnej dziewczynie, która związała się z Kentem i miała nadzieję, że odbierze Sam pracę• Melanie zawsze była zbyt ambitna i w końcu za to zapłaciła. Sam wstała i poma¬chała do Tya, a onjej odmachnął. Czyżby minęło zaledwie kilka tygodni od tego dnia, kiedy wydawało jej się, że dostrzegła żaglówkę na ciem¬nych falach jeziora i obcego na jej pokładzie?
Kilku wydawców okazało zainteresowanie książką Tya, ajego agent starał się sprzedać pomysł jak najlepiej. Mówiło się nawet o licytacji.
W ciągu osiemnastu godzin tak.wiele się zdarzyło. Z Charonem na rękach, Sam weszła do domu, z przyzwyczajenia zasunęła zasuwę i poszła po schodach do sy•pialni. Zostawiła otwarte drzwi, żeby kot mógł spokojnie wyjść. Na łóżku 'leżały spodnie Tya. Nie wprowadził się jeszcze do niej i Sam nadal nie była pewna, czy tego chce. Dobrze nam było razem, pomyślała i zdjęła ubranie i bieliznę• Ru¬szyła do łazienki i weszła pod prysznic. Przez lekko uchylone okno, przez które ulatywała para, usłyszała znajome szczekanie Hannibala – zawsze gotowego narobić zamieszania – ganiającego wiewiórki i inne gryzonie. Włączyła radio na WSLJ i dobiegł ją szorstki głos Ramblin' Roba, który mówił słuchaczom, że poszuka czegoś w płytotece i pojawi się za chwi¬lę z przebojem Patsy Cline. Pjerwsza osoba, która poda rok wydania piosenki dostanie kubek WSLJ.
Sam zawiJęła głowę ręcznikiem i stanęła pod prysznicem. Zamknęła oczy i starała się odpędzić ponure myśli. Jak mogła się nie domyślić, że Melanie była o nią zazdrosna? Pracowała z tą dziewczyną noc w noc i za¬ufała jej na tyle, żeby poprosić o opiekę nad domem i kotem… a David? Jego kłamstwa były jeszcze gorsze. Chciał wykorzystać całą sytuację z na¬dzieją, że Sam wróci w jego ramiona. Do tego jej były mąż, Jeremy Leeds, zadzwonił do niej i powiedział, że mu przykro z powodu tego, co przeszła.
Miała jednak wątpliwości, czy Jeremy kiedykolwiek w życiu kogoś żałował.
Namydliła się i z oddali dobiegł ją melancholijny głos Patsy Cline.
Najgorszy był Kent Seger, człowiek z obsesją na punkcie siostry, a po¬tem Samanty. Winił Sam za śmierć Annie, ale przecież sam ją zabił, upozorował samobójstwo, bo był zazdrosny o Ryana Zimmermana, o któ¬rym nie wiedział, że jest jego przyrodnim bratem.
Cała ta historia była wstrętna.
Spłukała mydło i pomyślała o Estelle, którą znaleziono wczoraj rano, pływającą twarzą w dół, w basenie. Nie mogła stawić czoła kolejnemu skandalowi. Jej pierwszy mąż, ojciec Annie, przeżył szok, kiedy Ty do niego zadzwonił. Twierdził, że to jego wina.
Poczucie winy nie opuszczało wielu osób.
Zakręciła kran i usłyszała, jak ktoś otwiera drzwi do ogrodu. Pewnie Ty już przypłynął. Zdjęła ręcznik z głowy i założyła szlafrok.
– Jeszcze nie zaczęłam robić kolacji, więc weź sobie coś do picia! ¬zawołała. Zawiązała pasek i wyjrzała przez okno. Na horyzoncie zoba¬czyła znajome maszty i żagle "Swietlistego anioła",
Niemożliwe. Jak łódź mogła być na wodzie? Przecież słyszała, jak otwierał drzwi. Zamknięte na zasuwę. Przebiegł ją dreszcz.
– Ty?! – zawołała i pomyślała, że zwariowała. Kent Seger ledwie żywy leżał w szpitalu, jej brat i Ryan Zimmerman zostali oczyszczeni z zarzutów. Poza tym była sama w domu!
Wtedy usłyszała ciężkie i szybkie kroki na schodach. O, Boże. Serce zabiło jej mocniej i poczuła strach chwytający ją za gardło. Wyjrzała przez okno i zauważyła, że żaglówka zbliża się do lądu, a Ty stoi u steru z psem przy nodze. Charon syknął, wślizgnął się przez otwarte drzwi do sypialni i ukrył pod łóżkiem.
Sam rozejrzała się zajakimś narzędziem do obrony. Mogła tylko pomachać do Tya przez okno. Otworzyła je i wtedy usłyszała skrzypnięcie drzwi.
– Ty suko!
To był głos Johna! Nie!
– Ty! – krzyknęła i odwróciła się, kiedy intruzją dotknął. Stał przed nią wysoki mężczyzna w ciemnych okularach.
– Kim jesteś?
– Twoim najgorszym koszmarem – powiedział i zauważyła, że w dłoni trzyma chusteczkę.
Poczuła słodkawy zapach.
– Wynoś się! – krzyknęła. Szukała czegoś, czym mogłaby się obro¬nić i jej wzrok padł na lampę. Jednak zanim do niej sięgnęła, rzucił się na nią. Złapał ją i chciał jej wepchnąć J.‹nebel w usta.
Kopała go, drapała i krzyczała. Wakl,Zyła wściekle, ale był tak pot꿬ny, że oplótł ją ramieniem i wcisnąłjej materiał w usta. Nie mogła oddychać, a wstrętny zapach eteru wypełnił jej nozdrza i palił gardło. Nie mogła wciągnąć powietrza, a smród był paraliżujący. Do oczu napłynęły łzy, zaczęła się krztusić.
Chciała krzyczeć, ale wciągnęła jeszcze więcej eteru do płuc. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. Ręce i nogi miała ciężkie i nie mogła unieść powiek. Przestała się bronić.
Zobaczyła tylko jego uśmiech. Coś błysnęło. Sznur czerwonych jak krew korali.
_ Mamy nie tego faceta! – Bentz popatrzył na kartę wiszącą na łóż¬ku Kenta Segera i zaklął siarczyście. Przed drzwiami izolatki stał poli¬cjant w mundurze, a kilku innych, w cywilu, pilnowało pozostałych części szpitala. Okazało się, że niepotrzebnie. Mężczyzna leżący na łóżku, pod¬łączony do aparatury, nie był Kentem Segerem.
_ Nie ten facet? – Montoyajadł chipsy z paczki, którą kupił w automacie w stołówce.
– Popatrz na grupę krwi.
– Ale…
_ Nie wiem, kim, do Chblel'Y, jest ten facet, ale to nie Kent Seger i nie John. Nabrał nas. – Bentz wybiegł z pokoju. – Pilnuj go! – zawołał do strażnika. – Nie wpuszczaj nikogo. Nawet lekarza.
– Ale…
_ Dlaczego nikt, do cholery, nie sprawdził wcześniej jego grupy krwi? – Wyciągnął z kieszeni telefon i popędził do najbliższego wyjścia.
Montoya tuż za nim.
_ Kim on jest? – zapytał, kiedy dopadli do samochodu.
_ Nieważne. Nasz chłopaczek jest nadal na wolności. Bentz wystukał numery dyspozytora.
_ Zadzwoń na policję w Cambrai. Niech wyślą kogoś do domu Samanty Leeds na Lake View Drive, szybko. – W skoczył za kierownicę•
_ Ja ponrowadzę – zaproponował Montoya.
_ Nie ma mowy. Za wolno jeździsz. Wsiadaj.
Montoya nie zapiął pasów. Bentz przekręcił kluczyki i z włączoną syreną ruszył jak wariat przez parking. Kiedy wypadli na ulice, rzucił Montoyi telefon.
_ Dzwon do Samanty Leeds. Powiedz jej, co się dzieje.
Montoya próbował się połączyć, a Bentz włączył pasmo policyjne i poinformował inne jednostki.
– Do diabła. Spróbuj do Tya Wheelera… w domu albo na komórkę.
Dzwoń do informacji, nie wiem jak, ale się połącz.
Za szybko wszedł w zakręt i opony zapiszczały. Dojazd do Cambrai zabierał dwadzieścia minut. Jeśli się postara, będzie tam za piętnaście.
Miał tylko nadzieję, że nie przyjadą za późno.
Ty zobaczył Sam w oknie. Machała do niego. Nie… Otworzyła okien¬nicę i zawołała go. Potem zobaczył cień – ktoś był z nią w sypialni. Ktoś ubrany na czarno i w ciemnych okularach. Sam szamotała się z nim i krzy¬czała. Została zaatakowana na jego oczach, a on nie mógł jej pomóc. Wie¬dział, że nie zdąży, zrzucił żagle i zapalił silnik. Ruszył całą parą.
Patrzył na okno i widział tylko fragmenty rozgrywającej się tam wal¬ki. Zrozumiał, że morderca jest na wolności. Uciekł i próbował zabić Samantę na oczach Tya.
– Nie ujdzie ci to na sucho, draniu – wycedził i zacisnął ręce na ste¬rze. Łódź pruła przez wodę. – Pierwszy cię zabiję.
Było ciemno… tak ciemno, że czuła to z zamkniętymi oczami. Do¬biegły jąjakieś odgłosy… dziwne dźwięki… jakieś głębokie buczenie. Bolała ją głowa.
Chciało jej się spać, ale coś zmusiło ją do otwarcia ciężkich powiek.
Rzeczywiście był mrok. Poczuła kołysanie i domyśliła się, że gdzieś jadą, ale… Głowa ją bolała i zbierało jej się na wymioty. Gdzie jest? Chciała usiąść i uderzyła się w głowę. Przez chwilę bała s.ię, że znowu zemdleje i wtedy zaczęła sobie przypominać. Zobaczyła jakieś obrazy. Najpierw była w sypialni, potem zaatakował ją facet w ciemnych okularach… O Boże… John. Czyżby zdołał uciec?
Poruszyła rękami i głęboko wciągnęła powietrze. Poczuła benzynę.
Jechała chyba w bagażniku samochodu… nie, miała za dużo miejsca. była w ciężarówce z plandeką, a John prowadził, zabierał ją dokądś. ale dokąd?
Zwolnił i serce, które biło już tysiąc raźy na minutę, jeszcze przy¬spieszyło. Ani przez moment nie miała wątpliwości, że chce ją zabić. Zamierzał zrobić to w odosobnieniu i powoli. Pomyślała o jego ofiarach i torturach, jakie przeszły. Wiedziała, że czeka ją taki sam ból.
Gdyby tylko mogła się jakoś pozbierać i pomyśleć… siedziała w ciꬿarówce… może miał tu jakieś narzędzia. Wziął zakręt przy dużej pręd¬kości i poleciała na bok… przeleciała›po wybrzuszeniu od koła i ude¬rzyła się w głowę. Nie miała pojęcia, dokąd ją zabiera, ale podejrzewała, że w jakieś opuszczone miejsce. Zabijał kobiety różańcem… policja w końcu podała szczegóły do publicznej wiadomości. Pomacała dooko¬ła siebie i natknęła się na coś… może pudło z narzędziami. Czyżby mia¬ła szczęście? Spróbowała je otworzyć, ale było zamknięte. Starała się nie wpadać w panikę. Jeszcze raz pociągnęła za wieko, ale na próżno.
Opony zaskrzypiały na żwirowej drodze. Samochód jechał teraz wolno. Podnośnik do kół! Gdzie był podnośnik? Może leży gdzieś lu¬zem? Zaczęła macać każdy centymetr podłogi. Znalazła tylko wędkę. Nic ciężkiego, bambusowy pręt przypięty do plandeki. Cholera!
Samochód stanął. Sam rozważyła, jakie ma możliwości. Mogła rzucić się na niego, kiedy otworzy tył, ale pewnie spodziewa się tego, więc powin¬na udawać nieprzytomną. Jeśli zarzuci jej coś na głowę, zacznie się bronić.
Mogła tylko leżeć nieruchomo, starać się uspokoić, i wyglądać na zemdloną.
Silnik zgasł. Boże, ratunku.
Usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi kabiny kierowcy, a potem kroki na żwirze.
Zachowaj spokój. Leżała bez ruchu, oddychała powoli i zamknęła oczy. Nie zaciskała powiek, udawała odprężoną, choć nerwy miała na¬pięte jak postronki.
Tył ciężarówki otworzył się, poczuła ciepłe, wilgotne powietrze i do¬biegło ją rechotanie żab i bzyczenie owadów.
Bagna, pomyślała. O Boże, tu nikt jej nigdy nie znajdzie.
– Obudziłaś się? – zapytał uwodzicielsko. – Doktor Sam? – Poła¬skotał ją w bosą stopę i poczuła na palcach jego gorącą dłoń. Nie zare¬agowała. – Do diabła, obudź się! – krzyknął zdenerwowany, ale Sam nadal leżała nieruchomo. – Nie udawaj trupa. – Połaskotał ją w pode¬szwę. – No, wst"waj. – Wyciągnął ją z samochodu i przytrzymał przy sobie. Z trudem powstrzymała się, żeby go nie kopnąć, ale dała się po¬ciągnąć z nogami wlekącymi się po żwirze. Niósł ją przez kilka metrów, a potem usłyszała, jak jego buty stukają po czymś drewnianym.
Lekko otworzyła jedno oko i zauważyła wyblakłe deski pomostu.
– Może lepiej, że śpisz – powiedział do siebie. – Później się zabawi¬my. – Rzucił ją na dno małej łodzi przywiązanej do pomostu. Upadła jak worek kamieni i zamarła ze strachu. – Zabawię się z tobą tak, jak z Mela¬nie… tylko tym razem nie będziemy cię słuchać przez radio. Nie, puścimy sobie taśmę, bo mam wszystkie twoje audycje. Wziąłem jedną kasetę.
Pomyślała, że zwymiotuje. Ten potwór planował, że ją zabije, kiedy będą słuchali, jak odbiera telefony do programu. Za nic na świecie,. postanowiła, a on odcumował łódź. Potrzebowała czegoś do obrony, czegokolwiek. Kiedy odwrócił się do niej tyłem, otworzyła oko i rozej¬rzała się po łódce. Zobaczyła koszyk na ryby, ale to było za mało… po¬tem dostrzegła wiosło. Jeśli ruszy się szybko, złapie je, uderzy go w plę¬cy i zepchnie do wody.
W tej samej chwili pomyślała o zamieszkujących bagna stworze¬niach – aligatorach, wężach, nietoperzach… nie wiedziała co gorsze. Matka natura czy ten potwór? Umysł miała wciąż zmącony i ociężały.
Odepchnął łódź od brzegu. Teraz!
Podskoczyła, potknęła się, chwyciła za wiosło i z całej siły uderzyła. Rozległ się huk. Trafiła go w tył głowy.
Krzyknął z bólu i poleciał do przodu. Uderzyła raz jeszcze, a przy trzecim razie, odwrócił się.
– Ty suko! – Złapał za wiosło i wyrwał jej z rąk. – Ty głupia dziw¬ko! – Rzucił się na nią i wtedy skoczyła w bok. Wpadła do gęstej wody i kiedy próbowała płynąć, coś ją zatrzymało. Złapał za rąbek szlafroka i pociągnął ją do tyłu. Chciała rozwiązać węzeł, ale był mocno zaciśnię¬ty i mokry.
Klnąc głośno, przyciągnął ją do siebie i pomyślała, że teraz na pew¬no umrze. Kopnęła go, złapała powietrze i zaczęła rozwiązywać supeł, ale traciła grunt pod nogami. Zacisnął palce na jej kostce.
Nie! Nie! Nie!
Płuca ją bolały, w głowie miała ciemność, a palce walczyły z wę¬złem.
Pociągnął z całej siły za nogę. Kopnęła go i wtedy pasek puścił. Prze¬rażona, zrzuciła szlafrok i zanurkowała głęboko. Paliły ją płuca, ale nie zwracała na to uwagi. Szybko pracowała nogami, odpływała od pomo¬stu, aż poczuła, że dłużej nie wytrzyma.
Z pluskiem wyskoczyła na powierzchnię, zaledwie dziesięć metrów od niego. Złapała oddech i znów zanurzyła się pod wodę. Zdążył oświe¬tlić ją latarką i łódź ruszyła w jej stronę.
Nie wiedziała, jak uciec. Jak się ratować? Zanurkowała w gęstą, mętną wodę jeszcze raz. Ruszała się szybko i płynęła po omacku, byle dalej od światła. Szybciej, Sam, szybciej. Uciekaj! Bała się, że pękną jej płuca i wtedy otarła się dłońmi o korzenie cyprysu. Podciągnęła się na bok. Wynurzyła się powoli i zaczęła głęboko oddychać, starając się nie robić hałasu. Próbowała się pozbierać i modliła się rozpaczliwie do Boga o po¬moc. Zrozumiała, że nie ma przy niej nikogo i musi ratować się sama. Byli w dzikiej niezamieszkanej prawie części Luizjany.
Albo ucieknie, albo będzie musiała"go zabić. W szystko jedno.
Naga i drżąca, oprzytomniała wreszcie. Bijące serce zagłuszało inne dźwięki i nie chciało się uspokoić. Ogarnęła ją panika i poczuła przy¬pływ adrenaliny. Coś oślizgłego otarło się jej o nogę, ale ani drgnęła. Nie miała odwagi. Zapach bagna drażnił jej nozdrza, a gęste powietrze chłodziło skórę. Usłyszała dźwięk wioseł tnących wodę i dostrzegła la¬tarkę, która zaświeciła się i zgasła, drażniąc jej źrenice i oślepiając.
– Nie uda ci się uciec – mruknął niskim, seksownym głosem. Był już blisko niej.
Nagle latarka zapaliła się znowu, jakieś dwa metry od niej. Po cichu schowała się do wody i popłynęła pod listkami lilii. Wynurzyła pomię¬dzy cienkimi drzewami i ukryła za jednym.
– Nie wytrzymasz długo. Aligatory cię dopadną. Wyłaź, Samanto. ¬Przez bzyczenie owadów, wyczuła zniecierpliwienie i zdenerwowanie, jak u chorego psychicznie.
– Od ciebie to wszystko się zaczęło. Ty kazałaś Annie zwierzyć się komuś i ona powiedziała matce. – Mlasnął językiem. – Matka i tak jej nie uwierzyła. Nię mogło jej się pomieścić w głowie, że pieprzę moją małą siostrzyczkę~ – Roześmiał się. – A Annie… podobało jej się to, mimo że nie chciała się przyznać. Robiła się dla mnie wilgotna… takjak ty się zaraz zrobisz.
Zdrętwiała. Wiedziała, że musi się stąd wydostać i to zaraz, zanim ją znajdzie i zanim ona padnie z wyczerpania. Wyjrzała zza drzewa i za¬uważyła w oddali błyszczący w świetle księżyca metal jego ciężarówki. Miała jedyną szansę•
Cichutko wślizgnęła się pod wodę. Płynęła bezgłośnie, jak najdalej odjego głosu, w stronę brzegu. Może zostawił kluczyki w stacyjce? A mo¬że miał je w kieszeni? Zamknął drzwi?
Musi jakoś uciec. Jak daleko uda jej się odejść nago i na bosaka? Po prostu płyń do brzegu i uciekaj.
Bolały ją płuca, miała uczucie, że zaraz pękną, kiedy przedzierała się przez 'Iiskie wodorosty. W końcu wypłynęła na powierzchnię i odetchnęła cicho.
Znowu rozbłysła latarka.
Jasny promień wyłowił ją•z ciemności i oświetlił. W jakiś sposób udało mu się ją wyśledzić i domyślił się, że popłynie do pomostu.
Znowu zanurkowała i płynęła jak szalona, szukając schronienia przy pomoście. Wypłynęła z boku. Wyjrzała zza roślin i dostrzegła, jak świa¬tło latarki bada wodę we mgle. Łódź stała w miejscu. Czyżby udało jej się go zgubić? Poddałby się tak łatwo? Nie, chyba że uderzenie wiosłem bardzo go zraniło.
Ostrożnie ruszyła do brzegu i za drzewami zobaczyła jakieś świa¬tło – reflektory samochodu? Serce podskoczyło jej z radości. Czy to możliwe? Boże, czy ktoś jechał tą opuszczoną drogą? Może jest gdzieś koło szosy? Popłynęła szybciej, a stopami starała się złapać grunt. Wte¬dy poczuła, że coś się o nią otarło? Ryba, aligator, wąż?
Zrobiła krok do przodu.
Silne palce złapały ją za nogę. Nie!
O, Boże, złapał ją. Chciała się wyrwać, ale na próżno. Rzucił się na nią i wciągnął ją pod wodę. Zostawił łódź i latarkę, a sam wskoczył do wody i popłynął za nią.
Poczuła się jak w kajdanach, poleciała w dół na głęboką wodę. Rzu¬cała się, kopała i szukała powietrza. Dotknęła stopą czegoś twardego. Wyskoczył na powierzchnię i pociągnął ją za sobą.
– Ty pieprzona suko! – zaklął. Był nagi od pasa w górę, w ciemno¬ściach widziałajego białą skórę. Spojrzał na nią szeroko otwartymi ocza¬mi. – Zapłacisz mi za to – powiedział, a woda ściekała mu z włosów na twarz. Stał teraz z głową wynurzoną z wody, a Sam, niższa od niego, nie mogła złapać gruntu. Wściekły, pociągnął ją w dół i przytrzymał pod wodą• Szarpnęła się i złapała w usta stojącą breję. Wyskoczyła, kaszląc i dławiąc się.
Wierzgała nogami i sięgnęła do jego krocza, ale on znów wepchnął ją pod wodę• Znów się zakrztusiła i skoczyła do góry. Złapała powietrze, zakasłała, wypluła wodę, dławiąc się. Drugą ręką złapał ją za włosy.
– No, doktor Sam, pokuta za grzechy.
– Co?
– Odpokutujesz za grzechy.
Podtopił ją znowu i przytrzymał w brudnej wodzie, aż zaczęła się dusić. Nagle w ciemności dostrzegła za jego nogami jakiś cień.
Wyciągnął ją na powierzchnię. Nie miała siły się ruszyć.
– No, udawaj trupa, zobaczymy co ci to da – powiedział i pociągnął ją w stronę brzegu. Dotknęła stopami ziemi, chciała uoiec, ale przytrzy¬mał ją i zaczęli się szarpać pod wodą. Sięgnął do kieszeni i zobaczyła paciorki – jego różaniec.
Walczyła, ale na próżno. Był znacznie silniejszy od niej. Poza tym znał te bagna. Gdyby miała coś do obrony, patyk, kamień, cokolwiek! Z daleka dostrzegła światła samochodu, które zbliżały się, błyskając między drzewami.
– Módl się, doktor Sam – rozkazał Kent i zacisnął jej pętlę na szyi.
Paciorki były zimne, ostre i twarde. Zakręoił żyłkę i Sam zacharczała. Poczuła ból w szyi. On pochylił się do prżodu. '- Pokutuj i pocałuj mnie, ty żałosna dziwko – rozkazał. Sam rzJóHa się ku niemu i z całej siły ugryzła go w policzek.
Krzyknął i na sekundę zwolnił uścisk, a Sam zanurkowała pod po¬most i ściągnęła różaniec z szyi. Wynurzyła się po drugiej stronie, usły¬szała, jak Kent miota się w wodzie i popłynęła do łodzi. Złapała latarkę i zaczęła rozpaczliwie świecić w stronę nadjeżdżającego samochodu. Usłyszała szum silnika i pisk opon na żwirze.
Stopami chwyciła grunt i zaczęła biec do brzegu, z nadzieją, że kto¬kolwiek to jest, zdąży na czas.
– Tutaj! – krzyknęła. – Pomocy! – Kent był tuż za nią i skoczył do przodu, kiedy samochód się zatrzymał.
Wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn z psem.
– Policja, Seger! Poddaj się! – krzyknął jeden głos.
Kent zacisnął ramię najej gardle, a ona zanurkowała w płytką wodę. Usłyszała stuk.
Odgłos strzału rozszedł się echem po bagnie.
Kent zaskowyczał i upadł na plecy. Krew rozbryzgnęła się wraz z kro¬plami wody.
– Niech to szlag! – zawołał słabym, charczącym głosem. Chwytając ciężko powietrze i trzęsąc się, Sam ruszyła do brzegu, rozpaczliwie brnąc przez lilie wodne i wodorosty, łkając i drżąc, w oba¬wie, że zobaczy go raz jeszcze i znów zostanie wciągnięta pod wodę.
– Samanto – usłyszała głos Tya.
O mało się nie przewróciła.
– Tutaj – chciała zawołać, ale zjej ust wydobył się tylko szept. Szła do przodu, ale miała wrażenie, że porusza się w zwolnionym tempie.
Dostrzegła jego sylwetkę w świetle reflektorów. Podbiegł do niej, pies tuż za nim. Zaczęła szlochać jak szalona i nie mogła przestać, kiedy objął ją i mocno przytulił.
– Sam…Sam… O Boże, jesteś cała?
– Tak…nie… tak. – Trzymała się go kurczowo i starała choć trochę uspokoić.
– Tutaj, tutaj! – zawołał Ty i odwrócił się do tego, który strzelał. ¬Przynieś koc. – Spojrzał na nią. – Boże, Samanto, nie powinienem cię spuszczać z oczu. Przepraszam, tak mi strasznie przykro… a co ty tu, do diabła, masz?
Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że wciąż trzyma w ręku ten prze¬klęty różaniec. Upuściła go na grząską ziemię, jakby ją parzył. Trzęsła się i było jej słabo. Poczuła, jak ktoś otula kocem jej nagie ciało i rozpo¬znała detektywa Bentza.
– Potrzebuję pani zeznania – powiedział i odwrócił wzrok.
– Później – odpowiedział stanowczo Ty.
W oddali dostrzegła inne światła.
– Jadą nasi ludzie – wyjaśnił Bentz, a na pobliskiej gałęzi zahukała sowa. – Pomyślałem, że przyda nam się wsparcie. – Spojrzał na bagna i się¬gnął do kieszeni marynarki. Wyjął nową paczkę papierosów. – Chyba powi¬nienem iść i wyciągnąć sukinsyna – powiedział. – Ale najpierw muszę za¬palić. Jak będę miał szczęście, to aligatory posprzątają za mnie. – Stał i palił, nadal trzymając w ręku pistolet. Czubek papierosa świecił w ciemności.
– Jak… jak mnie znaleźliście? – zapytała wciąż oszołomiona Sam.
– Navarrone wiedział, że Kent ma tu dom – to jedyne, co dała mu matka. Mieliśmy szczęście.
– Szczęście? Miałam nadzieję, że powiesz, że to dzięki dobrej pracy policji.
– Ty odegrałaś główną rolę.
– Co za pocieszenie – powiedziała i pokręciła głową. Owinęła się szczelniej kocem.
– Chciałem cię uspokoić.
– Boże, zmiłuj się. – Poczuła błoto na twarzy i zobaczyła czerwone kropki. Krew, ale nie jej, tylko Kenta. Rozmazana z wodą wciąż jeszcze spływała jej po nogach. Zadrżała i starała się wytrzeć.
– Możemy stąd iść? – zapytała.
– Oczywiście. – Ty gwizdnął na psa i pocałował ją w czubek głowy. – Jedźmy do domu.