– Spójrz na jej szyję – mówił Montoya, kiedy ukucnęli koło ofiary w dusznym pokoju hotelowym. Sprawca ułożył ją w pozycji takiej, jak poprzednie kobiety, z rękami złożonymi jak do modlitwy i rozsunię¬tymi nogami. – Takie same ślady jak u poprzednich, ale zobacz to – po¬kazał znak na gardle. – Coś innego, jakby coś było na łańcuszku, jakieś zakończenie… Widzisz… może medalion, amulet albo krzyżyk. Wyglą¬da tak, jakby zadusił jąjej naszyjnikiem.
– Albo swoim – powiedział Bentz i poczuł skurcz w brzuchu. – Przynosi swoją specjalną pętlę.
– I zabiera trofeum. Widziszjej lewe ucho? Kolczyki. Jednego brakuje.
– Czy radio było włączone?
– Tak, na WSLJ.
Bentz zerknął na nocną szafkę i zobaczył studolarowy banknot z za¬czernionymi oczami. Znak psychopaty. Co oznaczał? Dlaczego oślepił Bena Franklina? Po to, żeby nie widział? Żeby nie rozpoznał sprawcy?
– Kiedy zginęła?
– Około północy. Lekarz już jedzie i wtedy dowiemy się więcej.
Montoya mlasnął językiem.
– Jest młodsza niż tamte.
Młodsza od Kristi, pomyślał Bentz i zacisnął zęby. Martwa dziew¬czyna, prostytutka czy nie, była czyimś dzieckiem, przyjaciółką, siostrą, a może nawet matką. Zabolały go szczęki. Co za drań mógł to zrobić?
– Dziewczyna jest miejscowa i była już kilka razy zatrzymywana. ¬Montoya podał mu jej dokumenty. – Spójrz na to… – przez plastikowe opakowanie widać było prawo jazdy, ubezpieczenie i kilka zdjęć. Obok zobaczył starą wizytówkę.
– O to chodzi?
Na kartce był znak WSLJ i nazwisko Samanty Leeds, znanej jako doktor Sam.
– Cholera – powiedział Bentz i popatrzył jeszcze raz na ciało na łóż¬ku. Ekipa śledcza przeszukiwała pokój, a fotograf pstrykał zdjęcia.
– Byłeś taki pewien, że jest związek… i chyba miałeś rację – po¬wiedział Montoya. – Ta dziewczyna znała panią psycholog.
To nie była dobra wiadomość. Bentz miał swoją teorię, ale nie był jej pewien. Nie opuszczała go jedna myśl; może morderca nie wybierał ofiar przypadkowo? Rozkręcał się, zabijał coraz częściej i zbliżał się do głów¬nego celu… a jeżeli miał zamiar zamordować Samantę Leeds?
Zwykle tego typu sprawy wyglądały inaczej, ale ta różniła się od wszystkich. Facet dawał znaki pol icj i i gazetom. Może szukał sławy? To nie był zwykły wariat. Bentz spojrzał na ślady na szyi ofiary i przyszło mu do głowy, że jest coś dziwnego w odległościach pomiędzy ranami, coś, co powinno dać mu do myślenia.
– Powiedziałeś, że recepcjonistka widziała mordercę?
– Tak. – Montoya odsunął się i zrobił miejsce fotografowi. Zajrzał do notesu. – Nazywa się Lucretia Jones i pracuje tu od dziewięciu mie¬sięcy. Złożyła już pierwsze zeznanie. Poprosiłem, żeby zaczekała, bo pomyślałem, że będziesz chciał z nią porozmawiać.
Bentz skinął głową.
– Coś jeszcze?
– Mamy jeszcze meldunek. Podpisał się jako John Fathers.
– Podał adres?
– Houston.
Bentz spojrzał na Montoyę.
– Czy ktoś to sprawdził?
– Fałszywy. Ulica, na której mieszkała Annie Seger, ale nie ma takiegó numeru. – Spojrzenia detektywów spotkały się. Wyszli na kory¬tarz, gdzie stało już kilku gapiów. – Ten adres świadczy o tym, że spra¬wy się łączą.
Bentz wcale nie był zadowolony, że miał rację.
– Czy John Fathers pokazał prawo jazdy albo inny dokument?
– Nie. Zapłacił gotówką. Sto dolarów za pokój wart czterdzieści dziewięć. Nie miał bagażu, ale w takim hotelu to nikogo nie dziwi. Czę¬sto tak jest, że facet podrywa dziwkę i wynajmują pokój. Nikt o nic nie pyta. – Zatrzymali się przed windą i Montoya nacisnął guzik.
– Ta dziewczyna czeka w biurze? – spytał Bentz. – Chodźmy zoba¬czyć, co ma do powiedzenia.
Drzwi windy otworzyły się i weszWclo małej kabiny, która zwiozła ich do obskurnego holu. Żyrandol, pamiątka po lepszych czasach, był zakurzony i świeciło się tylko kilka żarówek. Nędzne rośliny przy drzwiach usychały, na podłodze leżał wytarty dywan, a w kącie stał po¬rzucony odkurzacz. Hotel, który był ładny osiemdziesiąt lat temu, teraz wyglądał obskurnie, a recepcja była ciemna, śmierdząca zgnilizną i nieremontowana od wieków.
Za ladą pracowały dwie dziewczyny ubrane w identyczne czarne spódnice i marynarki. Patrzyły na ekrany komputerów, które zupełnie nie pasowały do tego miejsca. Potężny facet, odźwierny albo ochroniarz, popijał kawę w drzwiach prowadzących na zaplecze.
Bentz pokazał odznakę i powiedział, o co mu chodzi. Wyższa dziewczyna wskazała mu przejście za ladą.
_ Lucretia jest tam. Ale już rozmawiała z policją.
_ To zajmie tylko chwilę – zapewnił ją Bentz, kiedy wpuściła ich i poszli krótkim korytarzem do jasno oświetlonego pokoju. Stał tam włą¬czony komputer, na środku stół ze śladami po kawie. Pod ścianą stara kanapa, kuchenka mikrofalowa i lodówka. Na kanapie siedziała przera¬żająco chuda czarnoskóra dziewczyna i sączyła dietetyczną colę• Miała ogromne wytrzeszczone oczy, które wyzierały spod kręconych włosów, spiętych na karku i splecionych w setki cienkich warkoczyków.
Wstała, gdy weszli, a recepcjonistka powiedziała, kim są. Bentz wskazał jej kanapę i usiadł na składanym krześle. Montoya stanął w drzwiach.
_ Pani była w pracy wczoraj w nocy? – zapytał.
– Tak.
_ Zameldowała pani gościa, który wynajął pokój, w którym znaleziono ofiarę?
_ Tak. Oddałamjużjego formularz policji.
Kątem oka Bentz zobaczył, jak Montoya skinął głową i potwierdził, że mająjuż papiery.
_ Przyjrzała się pani dobrze temu mężczyźnie? – pytał Bentz.
– Tak. – Lukretia skinęła głową.
– Co może mi pani o nim powiedzieć?
_ To, co już mówiłam innym. Miał około trzydziestki. Wysoki, dobrze zbudowany, ale nie gruby… silny. Może podnosi ciężary. Biały z ciemnymi włosami, prawie czarnymi. Miał okulary przeciwsłoneczne, bardzo ciemne, dziwnie to wyglądało i… – Wzruszyła chudymi ramio¬nami, na znak, że wiele już w życiu widziała.
– Coś jeszcze?
_ Tak. Miał zadrapaną twarz, jakby ktoś przejechał mu paznokciami po policzku.
_ Pamięta pani coś jeszcze? Jak był ubrany?
– Na czarno: czarna koszulka, dżinsy i skórzana marynarka. Wyda¬ło mi się to dziwne, bo było gorąco, ale miał też te okulary. Dziwnie mi się zrobiło na jego widok.
– Dlaczego?
Rozejrzała się.
– Coś było w nim takiego… mówił tak jakoś… Wyglądał niebez¬piecznie i jednocześnie interesująco. Stał taki wyprostowany, jakby wie¬dział, czego chce. Zdenerwowałam się chyba z powodu tych okularów, ale on się uśmiechnął, takim miłym uśmiechem, szerokim i uspokajają¬cym. – Popatrzyła na puszkę coli.
Dziewczyna miała najwyraźniej wyrzuty sumienia z powodu zabitej kobiety.
– Możesz nam bardzo pomóc, Lucretio – powiedział Bentz, oparł się na łokciu i pochylił do przodu. – Pojedziesz z nami na komisariat i opi¬szesz faceta policyjnemu rysownikowi, który zrobi jego portret. Potem obrobi go komputer, żeby wyglądał jak żywy. To nam bardzo pomoże.
Zamrugała wielkimi oczami. – Oczywiście.
– Dobrze. – Bentz poczuł przypływ adrenaliny. Był coraz bliżej mordercy. Czuł, że jest blisko i miał wielką nadzieję, że powstrzyma go, zanim ten znów zaatakuje.
Estelle Faraday postarzała się. Ostatnie dziewięć lat, żałoba i godziny spędzone na grze w tenisa w gorącym słońcu Teksasu pozbawiły ją energii. Zaprosiła go na wiklinowy fotel na zadaszonej werandzie. U sufitu kręciły się wiatraki, a dwa schodki niżej był basen, który sięgał aż do obrośniętego krzakami płotu. Wokół figurki Maryi Dziewicy z rozłożonymi szeroko ra¬mionami stały szklane donice z petuniami kwitnącymi na biało i różowo. Służąca przyniosła mrożoną herbatę i cytrynowe ciasteczka, a potem znik¬nęła za szklanymi drzwiami w olbrzymim dwupiętrowym domu. Nie ruszy¬li ciasteczek, a lód w szklankach topił się szybko w upale południa.
– Powinieneś zrozumieć – powiedziała do Tya, a diamenty na jej bransoletce zalśniły w słońcu. – Spotykam się z tobą tylko dlatego, żeby cię poprosić o to, żebyś nie pisał książki o mojej córce. – Zmarszczki wokół jej ust pogłębiły się jeszcze bardziej. – Przysporzysz rodzinie więcej bólu i wstydu. Dość się już nacierpieliśmy.
– Myślę, że pora napisać prawdę.
– Daruj sobie, Ty! – Uderzyła dłonią w stół. – Tu nie chodzi o prawdę, dobrze o tym wiesz. Chodzi o pieniądze i o jakąś głupią powieść. Źle powiedziałam – o brudy oparte na faktach. I tak delikatnie się wyra¬żam. Chcesz napisać powieść kryminalną. Ty i ten obleśny agent intere¬sujecie się tylko sensacjami i pomówieniami. Z tragedii własnej rodziny chcesz czerpać zyski, więc nie gadaj mi tu bzdur. Nie przyjechałeś tu po to, żeby służyć prawdzie, tylko żeby nabić sobie kabzę. Jestem pewna, że kryje się za tym Wally. Nigdy nie interesował się córką, kiedy żyła. Musiałam ciągać go po sądach za marne alimenty. Wally zrobi wszystko, żeby zdobyć forsę.
– Skoro tak mówisz…
– Oboje to wiemy.
Ty nie miał zamiaru dać się wyprowadzić z równowagi. Wiedział, że ta rozmowa nie będzie łatwa.
– Myślałem, że chcesz się dowiedzieć, co naprawdę stało się Annie i jej dziecku – twojemu wnukowi.
Cień przemknął w oczach Estelle i odwróciła wzrok. Popatrzyła na spokojną powierzchnię basenu.
– To nie ma znaczenia – powiedziała chrapliwym szeptem. – Nie ma ich już.
– Myślę, że Annie została zamordowana.
– O Boże. – Pokręciła głową. – Mówili o tym, ale to bzdura. Prawda jest taka, że Annie nie wiedziała, co robić i bała się mi zaufać. – Głos się jej załamał i broda lekko zadrżała. – Muszę żyć z myślą, że moja córka zwróci¬ła się do kogoś innego, do psychologa z radia, kobiety bez dyplomu…
Estelle zacisnęła pięść.
– Zadzwoniła do tej… prezenterki radiowej, zamiast zwierzyć się mnie.
– Wiem, że ci ciężko.
– Ciężko? – Spojrzała mu w twarz i wbiła w niego wilgotne, pełne nienawiści oczy. – Nie jest mi ciężko. Ciężko jest przejść przez rozwód i być odrzuconym przez kościół i rodzinę. Ciężko jest patrzeć, jak od¬chodzą rodzice, i trudno jest znieść myśl, że ojciec zaniedbuje dziecko. Samobójstwo Annie to było coś gorszego. Przeszłam piekło.
– A jeśli została zamordowana, nie chcesz, żeby złapano jej mor¬dercę i oddano w ręce sprawiedliwości?
– Nie została zamordowana.
– Mam dowody…
– Słyszałam już te teorie o trawie i ziemi na dywanie i o sekatorze i… i… ranach najej rękach. To nic nie znaczy. Nic! Proszę, Ty, na litość boską, nie rób tego. Nie skazuj rodziny na ponowne cierpienia. – Wyda¬ła mu się nagle jeszcze starsza, mimo starannego makijażu i drogiego stroju do gry w tenisa. Przez chwilę Ty miał wątpliwości, czy postępuje słusznie.
– Kto był ojcem dziecka Annie?
– Nie wiem. – Wydęła usta. – Chyba ten okropny chłopak, z którym się spotykała. Ten ćpun. – Dwie małe zmarszczki pojawiły się między jej brwiami. – Nie wiem.
– Wiesz.
– Powiedziałam ci już, że moja córka nic mi nie powiedziała. Może… może powiedziała tej kobiecie z radia.
– Nieprawda. Ty dobrze wiesz. Czy to był twój mąż? Estelle pobladła i nie mogła złapać tchu.
– Nie…
– Twój syn?
– Zwariowałeś? To mój dom. Nie masz prawa!
– Spotykała się z kimś innym?
– Ostrzegam cię. Jeśli sądzisz, że uda ci się szkalować imię mojej córki, pisać o jej złej reputacji i zniszczyć to, co zostało z godności na¬szej rodziny, pożałujesz.
– Chcę tylko poznać prawdę.
– W cale nie. Chcesz przekręcać fakty, żeby sprzedać książkę. – Drżała z oburzenia. – Bardzo szlachetnie z twojej strony.
– Jason rozwiódł się z tobą i się wyprowadził. Kent załamał się psy¬chicznie i skończył w szpitalu psychiatrycznym. Ryan wpadł w narkoty¬ki i depresję.
– Takie brudne szczegóły nadają się do byle jakiej książki lub serialu.
Niepotrzebnie z tobą rozmawiałam, nie powinnam cię wpuszczać do mo¬jego domu – powiedziała, ajej głos drżał z emocji. – Nie rozumiesz? An¬nie nie żyje… moje dziecko jest martwe. Nic tego nie zmieni. Nie oddasz mordercy w ręce sprawiedliwości, no, nie. Narazisz tylko naszą rodzinę na ból i cierpienie. Daruj sobie te wspaniałomyślne wyjaśnienia, bo ani trochę ci nie wierzę. – Opanowała się i pochyliła do przodu, z łokciami opartymi o szklany blat stołu. – Jeż~li dalej będziesz powadził to… polo¬wanie na czarownice, skol1czysz w sądzie. Na obronę będziesz potrzebo¬wał fortuny, której, jak sądzę, nie masz. Żaden wydawca nie zainteresuje się twoim pomysłem ze strachu przed sprawą sądową. Rozmawiałam już z moim prawnikiem i jest gotowy złożyć pozew o zakaz publikacji. Cho¬dzi o naruszenie dóbr osobistych, znieważenie, niesłuszne pomówienie, spowodowanie cierpienia emocjonalnego, narażenie na szkodę i inne rze¬czy, które sprawią, że żaden wydawca przy zdrowych zmysłach nie kupi tych twoich bzdur. Myślę, że lepiej będzie, jak sobie pójdziesz.
Teraz Ty pochylił się do przodu i popatrzył na nią nad nietkniętymi szklankami mrożonej herbaty.
– Możesz mnie straszyć, ile chcesz, Estelle. Możesz rzucać mi w twarz ten prawniczy bełkot i wydać tysiące dolarów na najlepszych prawników w tym kraju, ale to tylko zasłona dymna. Nie wycofam się bez względu na to,jakie skrywasz tajemnice. W śmierci twojej córki coś się nie zgadza i oboje dobrze o tym wiemy. – W stał i spojrzał na nią z góry. Zauważył, że zesztywniała. – Różnica polega na tym, że ja chcę się do¬wiedzieć, co się stało Annie, a ty nie, bo boisz się prawdy. Dlaczego? Co cię tak potwornie przeraża?
– Wynoś się – powiedziała słabo.
– Dowiem się, tak czy inaczej.
– Wynoś się, bo wezwę policję – powtórzyła.
– Nie sądzę, Estelle. Założę się, że nie masz najmniejszej ochoty, żeby policjanci węszyli w tej sprawie. Niestety, za późno, bo bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie, prawda o śmierci Annie wyjdzie na jaw.
– Niech cię piekło pochłonie – powiedziała i wstała.
Uśmiechnął się do niej smutno.
– Coś mi mówi, że właśnie tam wchodzę.