Rozdział 35

– Halo? – Głos Sam zabrzmiał wściekle, a Ty poczuł, jak zamiera mu serce. Przycisnął pedał gazu, ale chwilę potem zahamował, bo uli¬ca była bardzo zatłoczona.

– Słyszysz? – rzucił okiem na Navarrone'a.

– To Kent Seger. To on zadzwonił.

– John? Jesteś na linii? Mówi doktor Sam.

Ty zacisnął rękę na kierownicy, a drugą złapał telefon i wystukał numer.

– Halo? – powtarzała Sam. John się rozłączył.

– Przerwał rozmowę. – powiedział Navarrone, a Ty czekał, aż ktoś w WSLJ odbierze telefon. Co jej przyszło do głowy, żeby prowokować Kenta Segera w ten sposób? Ty poczuł, jak coś ściska go w żołądku na myśl, że Kent był gdzieś blisko i z nią rozmawiał.

– Dalej, odbierać – warczał do słuchawki i skręcił w boczną ulicę.

Była późna, czwartkowa noc i zwykle ulice o tej porze były już puste, ale nie dziś. Rzucił Navarrone'owi pytające spojrzenie.

– Jesteś pewien, że to Kent Seger jest zabójcą, a nie Peter Matheson czy Ryan Zimmerman?

Navarrone popatrzył na niego wymownie. Czy kiedyś go zawiódł? – To Seger. Na sto procent. Matheson mieszka daleko, a Zimmerman ma inną grupę krwi. Zostaje więc tylko brat Annie.

W rozgłośni nikt nie odbierał telefonów i Ty zaczął się pocić. Navarrone nigdy się nie mylił, ale kiedyś mógł być ten pierwszy raz.

– Dlaczego tu jest taki ruch?

Rozległo się wycie syren i dwa samochody zjechały na bok, żeby przepuścić karetkę i dwa radiowozy.

– WSLJ. – Usłyszał nieznajomy kobiecy głos, który być może należał do policjantki zatrudnionej do pomocy w radiu.

– Mówi Ty Wheeler. Muszę mówić z Samantą Leeds.

– Przykro mi, ale program się skończył – powiedziała kobieta.

– Jestem jej przyjacielem.

– Program się skończył.

– Do diabła, niech pani jej powie, że już jadę.

Rozłączyła się.

Był pewien, że stało się coś złego.


Sam zdjęła słuchawki i wcisnęła guzik, żeby puścić muzykę, na znak, że program się skończył. Kiedy popłynęły pierwsze takty, odsunęła fotel i wybiegła ze studia.

Dorothy Hodges stała już w korytarzu.

– Mamy go! – powiedziała. – Przed clivtilą dzwonił detektyw Bentz. Budka, z której dzwonił ten facet, jest niedaleko, na Chartres. Mamy tam już swoich ludzi, a reszta jest w drodze. Bentz też już jedzie. – W jej oczach zabłysła iskierka triumfu. – Mamy tego dupka.

– Najwyższa pora. – Tiny stał w drzwiach do studia, na szyi miał słuchawki.

– Idziemy – powiedziała Sam i ruszyła do drzwi.

– Nie ma mowy. – Policjantka przestała się uśmiechać. – Oboje zostajecie tutaj. To sprawa policji.

– Ale…

– Mówię poważnie – upierała się.

Sam nie mogła w to uwierzyć.

– Ale to z mojego powodu go zatrzymają• Policjantka wycelowała w nią palec.

– Bentz uważa, że pani jest jego celem, więc proszę się stąd nie ruszać, dopóki to wszystko się nie uspokoi. Jeszcze go nie aresztowali. ¬Dorothy trwała nieruchorno i przez chwilę zachowywała się tak, jakby Sam była jej wrogiem. – I żebyśmy się dobrze zrozumiały. Powiem We¬sowi, że ma nikogo stąd nie wypuszczać. Jasne?

– Ani trochę.

Hodges zmrużyła oczy.

– Niech pani słucha, pani Leeds. Pani życie jest w niebezpieczeń¬stwie. Grozi pani facet, którego ścigamy, więc zostanie pani tutaj albo zakuję panią w kajdanki i zawiozę na komisariat.

– Pójdziemy razem.

– Będzie pani tylko przeszkadzać. Dość już tego – powiedziała kobieta i odwróciła się, zostawiając, Tiny'ego i Sam przy biurku Melby.

– Ma rację – oznajmił Tiny. – Poza tym ja nie mogę nigdzie iść. Muszę pilnować następnej audycji.

– Ja jestem wolna.

– I dlatego chcesz zrobić coś głupiego? Przestań. Dorothy ma rację. Lepiej zostań tutaj. Przynajmniej do czasu, aż pojawi się twój chłopak. Właśnie dzwonił i z nią rozmawiał… – powiedział i pokazał kciukiem za odchodzącą policjantką. – Już tu jedzie.

Sam zacisnęła zęby i spojrzała na zegarek. Denerwowało ją, że musi siedzieć na miejscu i czekać. John skontaktował się z nią… ta sprawa dotyczy jej i chciała być przy tym, jak go zdemaskują i aresztują. Jedno¬cześnie czuła,się niepewnie. Coś tu nie grało. Za łatwo im poszło. On był sprytniejszy, przynajmniej do tej pory: Dlaczego miałby zaryzyko¬wać i zostać na linii, bawiąc się z policją, kiedy na pewno spodziewał się, że będą śledzić połączenie. Sam była pewna, że coś się tu nie zga¬dza.

Spojrzała na zegarek. Ty się spóźniał.

– Więc chcesz mi powiedzieć, że Ryan Zimmerman był adoptowa¬nym dzieckiem? – powiedział Ty do Navarrone'a, kiedy volvo wjechało na parking obok rozgłośni. – A jego biologiczną matkąjest Estelle?

– Właśnie tak. Zaszła w ciążę przed ślubem z Wallym. Rodzina ukryła ten fakt, udali, że wyjechała do szkoły z internatem, a wtedy urodziła i oddała dziecko do adopcji w katolickim szpitalu. Adoptowało go mał¬żeństwo z Houston i przypadkiem zamieszkali w tej samej dzielnicy, gdzie Estelle wychowywała swoje dzieci. Nie wiedziała, że Ryanjestjej synem, aż do czasu, kiedy Annie zaczęła się z nim spotykać i chłopak przyszedł do nich do domu. Annie powiedziała jej, że był adoptowa¬ny. – Był podobny do swojego ojca i Estelle zaczęła sprawdzać. Wyna¬jęła prywatnego detektywa. Właśnie od niego mam te informacje. Facet dowiedział się jeszcze czegoś.

– Nazwisko faceta, z którym zadawała się Annie? – zgadł Ty.

– Tak.

– Jakaś jeszcze gorsza nowina?

– Wyszło na to, że Annie sypia z dwoma braćmi.

Ty właściwie już się domyślał, ale wiadomość zaszokowała go. Za¬trzymał się.

– Z obydwoma?

– Myślała, że pieprzy się z jednym… i matiwiło ją to, ale kiedy poszła poskarżyć się matce, że Kent molestuje ją seksualnie, Estelle jej nie uwierzyła.

Ty poczuł ucisk w gardle.

– Wspaniała mamusia.

– Najlepsza na świecie – zgodził się Navarrone.

– Więc to Kent był ojcem dziecka Annie?

– Na to wygląda.

– Nic dziwnego, że Estelle nie chciała o tym rozmawiać.

– A kto by chciał? – Navarrone złapał za klamkę. – Rozmawiałem już o tym z Bentzem. Wszyscy już wiedzą.


– Posłuchaj tego – powiedział Montoya i skręcił, a w policyjnym radiu rozległy się trzaski. – Mamy wypadek…

Bentz już wiedział.

– Przy tym samym budynku, gdzie jest telefon, z którego dzwonił John. Co się, do cholery, dzieje? – Ledwo to powiedział, kiedy skręcili w Chartres i zobaczyli tłum ludzi. Karetka pogotowia stała z włączony¬mi światłami. Ruch został zatrzymany.

Samochód jeszcze jechał, kiedy Bentz wyskoczył z niego z pistole-. tern w jednej dłoni i odznaką w drugiej. Policjanci w mundurach i po cywilnemu trzymali ludzi z daleka, ale zbierało się coraz więcej gapiów. Noc była gorąca i parna. Bentz podbiegł do miejsca wypadku, gdzie zo¬baczył mały wóz dostawczy z wybitą szybą i zgniecionym zderzakiem. Na ulicy przed samochodem leżał jakiś mężczyzna. Dwóch sanitariuszy pochylało się nad nim i udzielało mu pomocy. Według Bentza nie wy¬glądało to dobrze.

Kilka kroków obok płakała kobieta, która prowadziła samochód, i ner¬wowo pocierała dłonie. Miała dzikie spojrzenie i kręciła głową, kiedy składała zeznanie.

– … wyskoczył nie wiadomo skąd – mówiła w szoku. Na szczęście nie była ranna. – Zataczał się i kiwał. Zahamowałam ale… ale… o Bo¬że, uderzyłam w niego. Najpierw wpadł na zderzak, a potem przetoczył się po masce na szybę. Spadł, kiedy się zatrzymałam. Boże, to było okrop¬ne. – Druga kobieta, pasażerka próbowała ją pocieszyć, a policjant słu¬chał uważnie. Kobieta, która kierowała pojazdem, była tak roztrzęsiona, że mało brakowało, a załamałaby się. – Nie zabiłam go, proszę… po¬wiedzcie mi… on nie może umrzeć.

– Wszystko widziałem – odezwał się mężczyzna, który stał pomię¬dzy samochodami. Miał na sobie sportową czapkę, koszulkę i luźne szor¬ty. – Było tak, jak ona mówi. Facet wybiegł na ulicę jak wariat, zataczał się i coś bełkotał, jakby nie wiedział, gdzie jest, a ona go walnęła. ¬Kobieta skrzywiła się, słysząc to określenie. – Przepraszam, ale on był jakiś nieprzytomny. Wyglądało, że jej wcale nie zauważył. Może pijany albo naćpany.

– Ma przy sobie jakieś dokumenty? – zapytał Bentz sanitariusza.

– Nie wiem. Na razie staramy się utrzymać go przy życiu.

Kobieta wydała z siebie piskliwy jęk.

– Postaramy się ustabilizować pracę serca i zabierzemy go stąd. Dajcie nosze.

– Mam jego portfel – powiedział drugi sanitariusz. – Musiałem sprawdzić, czy nie ma tam czegoś o jego stanie zdrowia. – Podał portfel Bentzowi, który znalazł w nim prawo jazdy z Luizjany wydane na na¬zwisko Kent Seger.

– Mamy cię, Johnie Fathers – mruknął i przejrzał pozostałe doku¬menty. Nie znalazł niczego niezwykłego, tylko siedem dolarów, kartę ubezpieczenia, legitymację studencką z AlI Saints, kartę Visa i jedno zdjęcie… Annie Seger.

– Znaleźliście coś jeszcze?

– Tak, proszę spojrzeć. – Jeden z sanitariuszy podał mu długi sznur korali. – Wygląda na to, że facet jest duchownym, albo kimś w tym sty¬lu. Miał różaniec.

– Właśnie – powiedział Bentz. – Zabezpieczcie to.

– Tak jest. – Po chwili trzymał w ręku plastikową torbę i patrzył na oddychającego z trudem Kenta Segera. Według Bentza, facet umierał i wcale nie było mu go szkoda.

Pomyślał, że właścicielka furgonetki wyświadczyła miastu przysłu¬gę• Na ulicy leżały stłuczone ciemne okulary, a dogorywający mężczy¬zna pasował do portretu pamięciowego Johna Fathersa. Miał pokaleczo¬ną i posiniaczoną twarz, zamknięte oczy, ale był podobny.

Co za ulga, pomyślał Bentz.

– Hej, chodź tu! – Montoya pomachał do niego i pokazał na budkę telefoniczną. S.łuchawka kołysała się na sznurze. Swiatła karetki oświe¬tlały szklane ściany nieprzyjemnym światłem. – Popatrz na to.

Bentz poczuł skurcz w żołądku i miał uczucie, że nie spodoba mu się to, co znalazł Montoya.

– Mamy co trzeba – powiedział Reuben, kiedy Bentz minął kilku gapiów i poczuł słodki, duszący zapach marihuany. – Stąd John zadzwonił do radia. – Ma dokumenty na nazwisko Kent Seger.

Montoya zmrużył oczy i popatrzył na miejsce wypadku.

– Podejrzewałeś, że Kent Seger to John?

– Był jednym z podejrzanych. Tylko jednym. Grupa krwi się zgadza. Poza tym godzinę temu dzwonił do mnie niejaki Andre Navarrone. Ma ciekawą teorię, która, jak mówi, jest do udowodnienia. Uważa, że Kent Seger napastował seksualn ie swoją siostrę, Annie, dziesięć lat temu w Houston. Navarrone twierdzi, że była z nim w ciąży. Jego zdaniem, Kent zabił Annie, ale winą obarcza Sam. Powiedział, że coś pobudziło go do działania – może to, że jego matka przestała mu wreszcie poma¬gać finansowo, albo to, że znowu usłyszał głos doktor Sam przez radio. To by się zgadzało z teorią Norma Stowella. – Bentzjeszcze raz spojrzał na miejsce zdarzenia. – Wygląda na to, że nigdy się nie dowiemy, co sprawiło, że przekroczył granicę.

– Zostawił coś – powiedział Montoya.

– Co?

– Nie wiem… chyba magnetofon, taki własnej roboty. – Montoya pod¬niósł przez chusteczkę jakiś przedmiot. Pod magnetofonem leżały klucze.

– A to co? – Bentz był już pewien, że przeczucie go nie myli. Montoya, tą samą chustką podniósł klucze.

– Myślisz, że to jego?

Bentz popatrzył na karetkę, która ruszyła przez tłum z włączoną syreną.

– Wątpię… • Patrz na to. – W świ-etle latarni zobaczyli, że klucze są zawieszone na breloczku w kształcie dużego serca. – Mogę się mylić, ale te klucze należą do kobiety.

– Do kogo?

Bentz oglądał każdy klucz, aż znalazł małą tabl iczkę z napisem "Me- lanie".

– Cholera – wyszeptał Montoya. – Asystentka doktor Sam.

Bentz poczuł ciężar w brzuchu.

– Według Dorothy Hodges, Melanie Davies wkurzyła się i rzuciła dziś pracę. Nie pojawiła się w radiu.

Montoya zacisnął szczęki.

– Może dlatego, że nie mogła.

– Może. – Bentz wyjął telefon i zadzwonił do dyspozytora. Poprosił, żeby wysłali ekipę do mieszkania Melanie. – Niech do mnie zadzwo¬nią, jak tylko ją znajdą – powiedział. Rozłączył się i popatrzył na ma¬gnetofon, który leżał na półce w budce. – Zobaczmy, czy John zostawił nam wiadomość.

Ostrożnie, żeby nie zamazać odcisków palców, Bentz nacisnął guzik jednym ze swoich kluczy. Taśma ruszyła od razu i w hałasie ulicznym usłyszeli kobiecy głos:

– "Mówi Annie. Chciałabym porozmawiać z doktor Sam o mojej byłej teściowej. Może będzie mogła mi pomóc ", Potem nastąpiła długa pauza, i znów odezwał się głos: – "Annie. Nie pamiętasz mnie?"

– Nagrał ją – powiedział Montoya po kolejnej przerwie.

– "Dzwoniłam już kiedyś do ciebie… W czwartek są moje urodziny. Miałabym dwadzieścia pięć lat".

– Sukinsyn – mruknął Montoya, kiedy wysłuchali całej taśmy.¬Myślisz, że Melanie miała z tym coś wspólnego, że to jej głos? – zapytał Montoya, szarpiąc się za bródkę.

– To by wiele wyjaśniało, nie sądzisz? Ktoś z wewnątrz otworzył drzwi do kuchni, kiedy pojawił się tort, podał numer telefonu… – Bentz miał ochotę zapalić. – Dlaczego do mnie nie dzwonią?

– Myślisz, że ona nie żyje?

Bentztskinął głową.

– Niestety, to cholernie prawdopodobne.

– Niech to szlag. – Montoya popatrzył przez zabrudzone ściany budki na ulicę i rozbitą furgonetkę. – Uważasz, że John zostawił te rzeczy, gdy uciekał i wpadł pod samochód?

– A ty jak myślisz?

– Na to wygląda. – Skrzywił się. – I co z tego wynika, Bentz?

– Nic dobrego, Reuben. Nic dobrego. – Zadzwonił pager Bentza.- Każ zbadać każdy centymetr tej budki – powiedział. – N iech ekipy prze¬czeszą ulicę. – Wyciągnął telefon z kieszeni marynarki, wybrał numer. i odebrał wiadomość.

Była prosta i zwięzła. Bentz zacisnął zęby. Rozłączył się i zauważył pytające spojrzenie partnera.

– Melanie Davis nie żyje. Została uduszona i ma dziwne ślady na szyi. Prawdopodobnie po różańcu.

Загрузка...