W poniedziałek po Święcie Dziękczynienia Charlie wziął w pracy wolny dzień i pojechał do Los Angeles. Nie poinformował Barbie, po co tam jedzie, ale ona nawet nie zauważyła jego nieobecności. Miała tego dnia próbę prezentacji kostiumów kąpielowych, więc od rana zajmowała się manicure i fryzurą, a że w łazience nastawiła na cały regulator radio – nie zwróciła uwagi, kiedy Charlie wyszedł. Nie zainteresowała się też, dlaczego założył najlepszy garnitur i wyglądał na zdenerwowanego. Za wołał do niej, że wychodzi, ale nie zareagowała.
Przez całą drogę do Los Angeles rozmyślał i doszedł do wniosku, że stopniowo ją traci. Wprawdzie nie wspominała o chęci odejścia, ale myślami zdawała się przebywać zupełnie w innym świecie. Jeszcze bardziej niż przedtem zajmowała się głównie sobą. Nie było w tym złej woli, ale i nie ułatwiało wspólnego życia. Zapominała o umówionych terminach, pozostawiała na widocznych miejscach swoje kosmetyki, a małżeńska sypialnia przypominała pobojowisko, wszędzie rozrzucała części garderoby. Charlie przymykał na to oko, bo szalał na jej punkcie, ale zdawał sobie sprawę, że, według słów Marka, rozpuścił ją jak dziadowski bicz.
Niczego od niej nie wymagał, nie pytał nawet, co robi z pieniędzmi zarobionymi za prezentowanie strojów. Wydawała je zwykle na ciuchy, kiedy udawała się z Judi po zakupy. Oczekiwał od niej tylko jednego i tego właśnie nie chciała mu dać. Żaden podstęp z tych, jakie obmyślali wspólnie z Markiem, też nie dał rezultatów. Liczył, że jego wyjazd do Los Angeles pomoże ustalić, co jest u niego nie w porządku. Wyleczy to, a wtedy Barbie będzie się miała z pyszna! Zacierał ręce już na samą myśl o tym, kiedy parkował samochód na Wiltshire Boulevard.
Zaskoczył go wesoły wystrój gabinetu doktora Pattengilla. Na ścianach wisiały barwne reprodukcje, w donicach stały kwitnące rośliny, nawet ściany pomalowane były na żywe kolory. Nie przypominało to miejsca, w którym mówi się szeptem, więc Charlie rozluźnił się nieco, podając pielęgniarce swoje nazwisko. Nikt go nie uprzedził, jak wyglądają badania, więc nie miał pojęcia, co będą z nim wyrabiać – może od razu włożą mu lód do majtek? Uśmiechnął się na samą myśl o tym, ale nie mógł się skupić na przeglądaniu ilustrowanych pism wyłożonych w poczekalni, dopóki nie wywołano jego nazwiska.
Doktor Pattengill wstał na powitanie. Był wysokim, barczystym mężczyzną po czterdziestce, o ciemnych włosach i piwnych oczach. Jego życzliwe, a zarazem mądre spojrzenie w połączeniu z tweedową marynarką i jaskrawym krawatem wzbudzało sympatię, toteż Charlie poczuł, że z miejsca go polubił.
– Pan Winwood, prawda? Nazywam się Peter Pattengill. Charlie zaproponował lekarzowi, żeby zwracał się do niego po imieniu, a doktor zapytał, czy nie napiłby się kawy. Podziękował, gdyż był zanadto zdenerwowany, aby przełknąć cokolwiek. Wyglądał na wystraszonego chłopca, na oko zbyt młodego, aby zostać pacjentem doktora Pattengilla – urologa specjalizującego się w zaburzeniach rozrodu.
– No więc, Charlie, co mogę dla ciebie zrobić?
– Jeszcze nie wiem… – wyjąkał Charlie niepewnie. – Słyszałem, że pan doktor każe ludziom nosić lód w majtkach…
Pod życzliwym spojrzeniem doktora zarumienił się jak burak.
– To brzmi rzeczywiście śmiesznie, ale jest bardzo skuteczne – wyjaśnił z uśmiechem Peter Pattengill. – Chodzi o to, że obniżenie temperatury jąder znacznie poprawia płodność. Na razie jednak, panie Winwood… to znaczy Charlie… spiszemy historię twoich dolegliwości.
Wypytał dokładnie Charliego o choroby przebyte w dzieciństwie i młodości, szczególny nacisk kładąc na świnkę i choroby weneryczne. Na wszystkie te pytania Charlie odpowiedział przecząco.
– I pewnie teraz chcielibyście z żoną mieć dziecko? – sprecyzował dla pełnej jasności, bo Charlie krępował się powiedzieć mu to wprost.
– Nnno… tak.
Peter uśmiechnął się szeroko i wrócił na swoje miejsce.
– A więc porozmawiajmy poważnie. Sam chyba wiesz, że do tego tanga trzeba dwojga, prawda?
Charlie roześmiał się i z większą już swobodą przystąpił do dalszych wyjaśnień.
– Prawdę mówiąc, to ja bardziej chcę tego dziecka niż ona.
– Czy to znaczy, że stosuje środki antykoncepcyjne? – Peter Pattengill na chwilę przestał pisać.
– Jeśli więcej wypije, to nie… – Charlie uświadomił sobie nagle, do czego się przyznał, ale wiedział, że wobec lekarza nie tylko może, ale powinien być szczery.
– Rozumiem. Cóż, można i tak.
– Panie doktorze, ja wiem, że źle robię, ale jestem pewien, że gdy już będzie miała dziecko, na pewno je pokocha.
– Może jednak powinieneś z nią porozmawiać? Sądzę, że przy jej współpracy poszłoby wam łatwiej.
– Wie pan, niby idzie nam łatwo, tyle że z tego nic nie wychodzi.
– A czy ty też pijesz razem z nią? – Doktor przyglądał mu się podejrzliwie.
Charlie jednak z poważną miną potrząsnął głową. Wyglądał jak uczniak na wagarach.
– Ja nie. Wiem, to paskudnie upijać kobietę, ale wierzyłem, że któregoś dnia sama mi za to podziękuje. Ale i tak nic z tego nie wychodzi, więc przyjechałem, by się upewnić, czy u mnie z tymi rzeczami wszystko w porządku. Wie pan doktor, czy mam dobre nasienie i tak dalej…
Lekarz się uśmiechnął, rozbrojony jego naiwnością, ale do pełnego obrazu sytuacji brakowało mu jeszcze paru szczegółów.
– Od jak dawna jesteście małżeństwem? – spytał.
– Od siedemnastu miesięcy. Jakieś pięć miesięcy temu zacząłem notować jej cykle, ale to też niczego nie zmieniło.
– Aha, rozumiem. – Doktor zanotował coś w karcie i spojrzał na Charliego, jakby chcąc dodać mu otuchy. – To jeszcze nie jest długo. Często do poczęcia dziecka trzeba roku lub dwóch, albo i więcej, jeśli partnerka nie współpracuje. Zdziwiło mnie, dlaczego widzę tu tylko połowę pary. To tak, jakbym uzyskał tylko połowę informacji, bo problem, jeśli w ogóle jest, może równie dobrze dotyczyć twojej żony.
– Myślałem, że jeśli pan doktor mnie zbada i wszystko będzie w porządku, to może ona przyjedzie kiedy indziej? – Nie bardzo wyobrażał sobie, w jaki sposób miałby ją do tego nakłonić, ale liczył, że już ten pierwszy krok rozwieje jego obawy. – Sama się kiedyś dziwiła, że nie zachodzi w ciążę, chociaż nie stosujemy żadnych środków.
– A czy twoja żona była już kiedyś w ciąży?
– Nie przypuszczam – odpowiedział Charlie pewnym tonem.
– No więc zaczynamy. – Doktor Pattengill wstał, a Charlie zrobił to samo, choć nie miał bladego pojęcia, co go czeka. Pojawiła się pielęgniarka i zaprowadziła go do pomieszczenia z sufitowym oknem i abstrakcyjnymi malowidłami na ścianach. Wręczyła mu probówkę i wskazała cały stos pisemek w rodzaju „Playboya”, „Hustlera” i innych, o których nawet nie słyszał.
– Chcemy pobrać próbkę pańskiego nasienia, panie Winwood – poinformowała go uprzejmie. – Proszę się nie spieszyć, a kiedy pan będzie gotów, proszę nacisnąć dzwonek.
Drzwi już się za nią zamknęły, a Charlie stał jeszcze z rozdziawioną gębą i oczami jak spodki. Niby wiedział, co powinien teraz zrobić, ale drażniło go, że mówiono tu o takich sprawach w sposób suchy i zasadniczy. Proszę, tu jest probówka, a pan ma się w nią spuścić i już! Wiedział jednak, że przyjechał tu po to, aby otrzymać odpowiedź na dręczące go pytania, więc nie miał innego wyjścia.
Z westchnieniem usiadł, rozpiął spodnie i sięgnął po jeden ze „świerszczyków”, choć czuł się przy tym głupio. Trochę potrwało, zanim mógł zadzwonić na pielęgniarkę. Odczekał zresztą dłużej, niż musiał, bo chciał najpierw ochłonąć, aby wręczyć jej probówkę najbardziej nonszalanckim ruchem, na jaki go było stać. Siostra jednak odebrała ją od niego dyskretnie i bez komentarzy.
Po chwili zjawił się także doktor Pattengill, aby zbadać stan powrózków nasiennych Charliego, których dysfunkcja też mogła powodować niepłodność. Laborantka pobrała jeszcze od niego krew dla oznaczenia poziomu hormonów. Po kilku dniach Charlie miał otrzymać wyniki badań laboratoryjnych nasienia, a na razie doktor zapewnił go, że nie widzi powodów do niepokoju, którego źródło upatrywał jedynie w nerwowości i niecierpliwości pacjenta. Charlie wydawał mu się zupełnie zdrów, więc zapisał go na następną wizytę w przyszłym tygodniu. Poprosił go jedynie, aby przywiózł ze sobą próbkę świeżego nasienia.
Po wyjściu z gabinetu lekarskiego Charlie poczuł ogromną ulgę. Wprawdzie Pattengill wydał mu się sympatyczny, niemniej rozmowa z nim, zważywszy na towarzyszące jej okoliczności, kosztowała go masę nerwów. Nie był też zachwycony sposobem pobierania próbki nasienia i cieszył się, że tym razem będzie mógł to zrobić u siebie w domu. Otrzymał nawet w tym celu specjalną buteleczkę.
Po powrocie do domu natychmiast zadzwonił do Marka, aby jeszcze raz podziękować za lekarza.
– No i jak było? – zainteresował się Mark.
– Na razie fajnie, to rzeczywiście w porządku facet.
– I co, wydał ci świadectwo zdrowia? – Mark niepokoił się, bo wprawdzie Charlie wyglądał na zdrowego, ale przecież jego szwagier też wydawał się całkiem zdrowy.
– Jeszcze nie, dopiero za tydzień. Muszę poczekać na wyniki badań.
– Więc nie kazał ci jeszcze nosić lodu w majtkach? Charlie roześmiał się dobrodusznie. Położył się na kanapie i zrzucił buty. Cała ta wyprawa porządnie go zmordowała.
– Niewykluczone, że każe mi to zrobić w przyszłym tygodniu.
– Mam nadzieje, że nie. Wierz mi, chłopie, że wszystko będzie w porządku. Już ja znam się na tym. Do zobaczenia jutro!
– Dziękuję ci, Mark… za wszystko!
– Nie ma sprawy.
Mark miał szczerą nadzieję, że wizyta u lekarza rozwiąże wszystkie problemy Charliego. Uważał go za wielkie dziecko, ale sądził, że zasługuje na to, czego tak pragnął. – No i co tam widać? – Brad niecierpliwił się, bo Pilar przeprowadzała właśnie test ciążowy. Na podobnej zasadzie oznaczała poziom hormonów, którego wzrost wskazywał na moment owulacji.
– Na razie jeszcze nic. Nie upłynęło tyle czasu, ile trzeba. – Pilar patrzyła na zegarek, a Brad czekał pod drzwiami łazienki. – Idź stąd, bo tylko mnie denerwujesz.
– Ani myślę. Muszę się przekonać, czy dobrze nafaszerowałem indyka.
– A pfe, jak możesz! – Sama jednak z niecierpliwości przebierała nogami. Jeszcze sześćdziesiąt sekund… pięćdziesiąt pięć… czterdzieści… już prawie minął czas i nic się nie działo, aż tu nagle… Pilar pomyślała, że stał się cud i spełniły się jej marzenia, bo wskaźnik zabarwił się na kolor jaskrawoniebieski! Pokazała go Bradowi, czując, że oczy ma pełne łez, bo to oznaczało, że jest w ciąży.
– O Boże! – westchnęła, ale nagle poczuła niepokój. – A jeżeli ten pozytywny wynik o niczym nie świadczy? Podobno to się czasem zdarza!
– E tam, na pewno nic się nie zdarzyło. – Wziął ją w ramiona i przytulił. Nie spodziewał się, że ich życie może się zmienić tak dalece ani że potrafi darzyć taką miłością kobietę i jej mające się urodzić dziecko. – Kocham cię, Pilar… Sama nie wiesz, jak bardzo!
– Nie mogę w to uwierzyć! – szeptała. – Nie przypuszczałam, że to jednak coś pomoże. Te pigułki, testy, gabinet z pornosami i „świerszczykami”… O rany!
– Wiesz co, lepiej nie mówmy o tym temu dzieciakowi, gdy dorośnie. Wymyślimy bajeczkę o księżycowej nocy, wielkiej miłości i tak dalej. Tę maszynkę do nadziewania indyka chyba też możemy sobie odpuścić.
– Może i masz rację! – Roześmiała się.
A kiedy szli już do sypialni, Brad nagle poczuł gwałtowny przypływ pożądania, jakby chciał uczynić to poczęte już dziecko jeszcze bardziej swoim. Pociągnął ją na łóżko i wycisnął na jej ustach długi, namiętny pocałunek. Poczuł przy tym, jakby jej piersi zrobiły się pełniejsze i twardsze. Zauważył to już kilka dni temu i podejrzewał, że jest to już oznaka ciąży.
Pilar też go pragnęła, więc spędzili razem upojne chwile. Dopiero po wszystkim odezwało się w niej poczucie winy.
– Nie uważasz, że to może zaszkodzić dziecku?
– Nie przypuszczam. – Powiedział to tak głębokim i zmysłowym głosem, że nie mogła się powstrzymać od sięgnięcia ręką do tej części jego ciała, która dawała jej tak wielką przyjemność. – Przecież ciąża jest stanem normalnym.
– Jeśli to normalne, to czemu takie trudne?
– Bo nic, co dobre, nie jest łatwe. Złapać ciebie też nie od razu mi się udało.
Pocałował ją znów, a potem oboje wstali i zabrali się do przygotowywania śniadania. Mimo grudnia dzień był tak pogodny i ciepły, że siedzieli na tarasie w samych koszulkach i spodenkach. Dziecka mogli się spodziewać w sierpniu.
– Zobaczymy, co będzie, jak Nancy się dowie! – Pilar uśmiechnęła się znad porcji jajecznicy. Odczuwała ostatnio dziki apetyt. – Pewnie ją zatka, co?
Rozśmieszyła ją sama myśl o tym, a i Brad podzielał jej wesoły nastrój. Nigdy dotąd nie czuli się tak szczęśliwi.
– Delikatnie powiedziane. Przecież przez całe lata zarzekałaś się jak żaba błota, że nie chcesz mieć dzieci. Teraz będziesz musiała wszystkim się tłumaczyć.
Pilar już sobie wyobrażała, co na to powie matka, ale zdążyła się przyzwyczaić do jej komentarzy. Jedyną osobą, z którą chciała się naprawdę podzielić tą wiadomością, była Marina. Wiedziała, że przyjaciółka szczerze się ucieszy i będzie ją wspierać duchowo.
– Dzieciom powiemy na święta – postanowiła z promiennym uśmiechem.
Nazajutrz Pilar odwiedziła doktor Ward i usłyszała od niej, że nie ma się czym martwić. Mogła śmiało pracować, grać w tenisa czy współżyć z mężem, byleby się nie przemęczała, dużo odpoczywała i racjonalnie odżywiała. Z tym akurat nie było problemów, bo Pilar i tak prowadziła zdrowy tryb życia. Miała zamiar pracować do końca, potem wziąć kilka miesięcy urlopu, i znów wrócić do pracy. Nie wyobrażała sobie siedzenia w domu dłużej, niż to konieczne.
Zaplanowała wszystko dokładnie. Początkowo będzie sama zajmować się dzieckiem, a potem zatrudni jakąś miłą dziewczynę do opieki nad nim. Na koniec marca lub początek kwietnia miała wyznaczony termin badań prenatalnych dla wykluczenia wad wrodzonych, takich jak rozszczep kręgosłupa lub zespół Downa. Na podstawie tych badań mogła – gdyby sobie tego życzyła – poznać płeć przyszłego dziecka. Przy okazji świątecznych zakupów zaopatrywała się już w różne drobiazgi dla dzidziusia, kupiła na przykład piękny, angielski wózek, jaki zamówiła u Saksa, z białą emaliowaną gondolą i granatową składaną budką.
– Przygotowania idą pełną parą, co? – drażnił się z nią Brad. Rzeczywiście, nie wiedziała, jak wytrzyma do sierpnia. Kiedy przy wigilijnym lunchu podzieliła się miłą wiadomością ze swoją sekretarką i współpracownikami – ci o mało nie pospadali z krzeseł. Pilar zaśmiewała się serdecznie na widok ich zdziwionych min.
– Ale was zamurowało!
– Przyznaj się, żartujesz, prawda? – Nie mogli uwierzyć. Pilar znana była jako wojująca feministka, jedna z pierwszych zwolenniczek legalizacji aborcji w stanie Kalifornia. Co jej odbiło? Czyżby dolegliwości wieku przekwitania rzuciły się jej na głowę?
– Ani trochę. Po prostu kiedyś przyszło mi na myśl, jakby to było smutno, gdybyśmy nigdy nie doczekali się dzieci.
– Ma pani szczęście, że jeszcze nie było za późno! – zauważyła dyskretnie sekretarka, która owdowiała w wieku lat czterdziestu jeden, a kiedy dwa lata później poślubiła „mężczyznę swojego życia”, za wszelką cenę chciała mieć z nim dziecko. Przedtem ani on nie był ojcem, ani ona matką, a wszystkie próby poczęcia dziecka okazały się daremne. Na domiar złego mąż nie chciał na wet słyszeć o adopcji.
Alicja i Bruce szczerze cieszyli się szczęściem Pilar, a Marina wręcz promieniała z radości.
– Czuję się, jakbym wygrała w totka – opowiadała im Pilar. – Prawdę mówiąc, nie przypuszczałam, że nam się uda. To takie proste dla piętnastolatki, która traci cnotę na tylnym siedzeniu w samochodzie, ale im dalej w las, tym trudniej. Człowiek przestrzega terminów, robi badania, a i tak w najlepszym razie może liczyć na osiem, góra dziesięć procent prawdopodobieństwa, że się uda. I jeśli tak się stanie, to cud!
W jej przypadku jednak stał się ten cud. Zapewniła jeszcze swoich kolegów, że będzie pracować do końca i wszyscy doszli do wniosku, że Pilar Coleman zawsze osiągała to, czego chciała.
Nie można było tego powiedzieć o Charliem, który z niedowierzaniem słuchał słów doktora Pattengilla. Dowiedział się właśnie od niego, że liczebność jego plemników oszacowano na niespełna cztery miliony. Przez mniej więcej pięć sekund myślał, że to dobra wiadomość, dopóki lekarz nie wyprowadził go z błędu.
– Normalna liczebność to co najmniej czterdzieści milionów, Charlie – wyjaśnił, patrząc na niego ze współczuciem. – Cztery miliony to o wiele za mało.
Na domiar złego okazało się jeszcze, że gęstość jego nasienia wynosi mniej niż milion plemników na mililitr, co stanowi pięć procent normy. Z tej liczby mniej niż dwa procent przejawiało normalną ruchliwość, podczas gdy do zapłodnienia potrzebne było przynajmniej pięćdziesiąt procent.
– Czy można coś z tym zrobić, panie doktorze? – zapytał z nieśmiałym uśmiechem.
– Moglibyśmy spróbować kuracji hormonalnej, ale masz tak słabą liczebność plemników, że wątpię, aby to cokolwiek pomogło. Dla pewności przeprowadzimy zaraz następne badanie. – Doktor też się uśmiechnął i wręczył mu probówkę. – Powtórzmy je w przyszłym tygodniu. Zanim otrzymamy wyniki, przeprowadzimy jeszcze kilka innych badań, by się dowiedzieć, czy tak słaba jakość twojego nasienia nie jest spowodowana niedrożnością nasieniowodów.
– A jeśli są niedrożne? – Charlie pod piegami zbladł jak płótno. Nie spodziewał się takiego werdyktu. Okazało się, że Barb miała rację. Nie zachodziła w ciążę, ponieważ to on miał słabe nasienie.
– W takim przypadku mamy do dyspozycji kilka możliwości. Będziemy mogli wykonać biopsję twoich jąder albo wazeografię. Do tego jednak jeszcze daleko, a zresztą nie sądzę, aby to było potrzebne. Przeprowadzę raczej próbę z pomarańczowym barwnikiem, aby wykryć przyczynę braku ruchliwości plemników. No i jeszcze próbę z jajem samicy chomika. Na pewno o tym słyszałeś, jeśli ktokolwiek z twoich znajomych miał problemy z płodnością.
– Obawiam się, że nie… – wyjąkał Charlie z lękiem. Co on zamierzał z nim wyprawiać?
– Bierze się komórkę jajową samicy chomika i polewa twoim nasieniem. To próba na penetrację plemników, która jest zarazem sprawdzianem ich zdolności do zapłodnienia.
– Nigdy nie miałem chomika, nawet jako dziecko! – wyznał Charlie ze smutkiem, na co lekarz uśmiechnął się pobłażliwie.
– Dobrze, już dobrze, w przyszłym tygodniu będziemy wiedzieć więcej.
Tydzień poprzedzający święta Bożego Narodzenia okazał się najgorszym tygodniem w życiu Charliego. Przyjechał powtórnie do doktora Pattengilla i usłyszał od niego diagnozę równoznaczną z wyrokiem śmierci na jego małżeństwo. Drugie badanie nasienia dało wynik jeszcze gorszy niż pierwsze, a trzecie – praktycznie bliski zeru. Te plemniki, które dały się zauważyć w polu widzenia, cechowały się słabą ruchliwością, a ponieważ wykluczono niedrożność nasieniowodów, nie to było przyczyną tak kiepskiej jakości nasienia. Próba z chomikiem również dała wynik negatywny, czemu doktor Pattengill nawet się nie dziwił. Co gorsza, w tej sprawie nic nie można było zrobić. Poziom hormonów we krwi Charliego okazał się tak niski, że żadna wspomagająca kuracja niczego by tu nie zmieniła.
– Niestety, Charlie, musisz inaczej zaplanować przyszłość swojej rodziny – oznajmił mu delikatnie doktor. – Przykro mi, ale takim nasieniem nikogo nie zapłodnisz.
– I nie ma żadnej nadziei? – Charliemu nagle zaczęło braknąć powietrza, jakby po raz pierwszy po latach odezwała się jego astma.
– Tak sądzę.
Przyjął to jak wyrok i pożałował, że w ogóle poddał się badaniom. Chociaż z drugiej strony może lepiej znać prawdę niż się łudzić?
– Naprawdę nie może pan doktor mi pomóc? Nie ma na to lekarstwa?
– Chciałbym, żeby było, Charlie, ale, niestety. Nigdy nie spłodzisz dziecka, ale możesz je przecież adoptować. Jeśli twoja żona zechce, można będzie ją sztucznie zapłodnić spermą dawcy, abyś i ty mógł uczestniczyć w akcie urodzin. Zresztą jest wiele małżeństw bezdzietnych i dobrze im z tym, bo mają więcej czasu i przeżywają mniej stresów. Powinieneś porozmawiać z żoną oraz zdecydować się na wybór któregoś wariantu. W razie potrzeby chętnie służymy profesjonalnym doradztwem.
Charlie tępo wpatrywał się w okno i próbował wyobrazić sobie taką sytuację. Wróci do domu i powie Barbie: „Cześć, kochanie, od dziś nie musisz się już martwić, że zrobię ci dzieciaka. Właśnie dowiedziałem się, że jestem bezpłodny. Co tam masz dla mnie na kolację?”. Wiedział przecież, że ona nigdy nie zgodzi się na adopcję ani tym bardziej na sztuczne zapłodnienie. Na samą myśl o tym chciałoby mu się śmiać, gdyby bardziej nie chciało mu się płakać!
– Nie wiem, co mam powiedzieć… – zaczął, gdy podniósł wzrok na doktora.
– Nie musisz nic mówić. I tak spadło na ciebie zbyt wiele ciosów naraz. Czujesz się, jakbyś usłyszał wyrok śmierci, prawda?
– Skąd pan doktor wie? – wykrztusił Charlie przez zaciśnięte gardło. – Z tamtej strony biurka to wygląda zupełnie inaczej!
– Widzisz, zwykle nie mówię tego moim pacjentom, ale jedziemy na jednym wózku. Mam jeszcze gorsze wyniki niż ty, klasyczną azoospermię, czyli zero żywych plemników. Dlatego wiem doskonale, co czujesz, ale nie ma sytuacji bez wyjścia. To, że nie jesteś w stanie zapłodnić żony, nie oznacza, że nie możesz mieć rodziny. Z moją żoną mamy czworo dzieci i wszystkie są adoptowane. Możesz też wybrać wariant rodziny bez dzieci. Wybór należy do ciebie.
Charlie podziękował doktorowi, pożegnał się i opuścił gabinet. Peter Pattengill nie okazał się jednak takim cudotwórcą, jak zapewniał Mark. No cóż, Charliemu nie pomógłby nawet cud. Nie pozostało mu już nic. Nie znał swoich rodziców, nie miał nigdy prawdziwej rodziny, teraz dowiedział się, że nie będzie miał dzieci, a coraz częściej podejrzewał, że utracił też Barbie. Oddalała się od niego coraz bardziej, czasem prawie wcale jej nie widywał. Albo był w pracy, albo ona na próbie czy na mieście z koleżankami… A co może jej teraz powiedzieć? Że jest bezpłodny i może jej najwyżej zaproponować sztuczne zapłodnienie? Dla niej to byłby numer sezonu!
Przesiedział pół godziny w samochodzie, zanim zapalił silnik i ruszył do domu. Po drodze mijał świątecznie udekorowane wystawy, których widok boleśnie go ranił. Przypominały mu bowiem lata spędzone w domu dziecka, kiedy z okna widział w domach po drugiej stronie ulicy ubrane choinki i rodziny przy świątecznym stole. Zawsze marzył, aby mieć taką rodzinę, a teraz został pozbawiony nawet tego. Życie spłatało mu okrutnego figla.
W domu nie zastał Barbie, ale tym razem przynajmniej zostawiła mu kartkę z informacją, że ma zajęcia z gry aklursikiej i nie wróci przed północą. Może to i lepiej, bo nie mógłby spojrzeć jej w oczy? Nalał sobie dużą szklankę whisky i zanim Barbie wróciła do domu, był już zalany w trupa.