Charlie przychodził teraz częściej do parku Palms, licząc, że spotka tam Annabelle i Beth. I rzeczywiście je spotykał, a potem nieraz jeszcze rozmawiali i grali razem w piłkę. Charlie nie od ważył się dotąd zapytać Beth o numer telefonu. Trudno mu było zgadnąć, czy jest mężatką, ponieważ nie nosiła obrączki. Nie wspominała także o rozwodzie. Charlie lubił nawet przyglądać się im z daleka. Zwłaszcza Annie była urocza ze swoim rozbrajającym, szczerbatym uśmiechem i entuzjazmem, z jakim podchodziła do wszystkiego. Przyjemnie rozmawiało mu się też z jej matką i chętnie obserwował, z jaką miłością odnosiły się do siebie nawzajem.
Kiedy na początku marca spotkali się po raz trzeci – czuli się już jak starzy znajomi. Wtedy dopiero Beth zaczęła się przed nim otwierać. Opowiedziała mu, że Annabelle chodzi do szkoły, a ona pracuje w klinice Uniwersytetu Los Angeles jako sanitariuszka. Zawsze marzyła o zdobyciu kwalifikacji dyplomowanej pielęgniarki, ale nie miała możliwości ukończenia szkoły. Mimo że z Charliem poznali się dopiero przed kilkoma tygodniami – czuł się w jej towarzystwie zadziwiająco swobodnie, gdy razem siedzieli na ławce, przyglądając się Annabelle grającej w klasy. Zawczasu już kupił dla niej lizaka i przyniósł go ze sobą do parku. Teraz prawie codziennie jadł tam swój lunch, licząc, że je spotka.
– Mam katar! – obwieściła Annie, podbiegając do ławki. Nie wpłynęło to jednak w żadnym stopniu na jej dobry nastrój, bo po chwili pobiegła na huśtawkę. Dzięki temu Charlie miał szansę swobodnie porozmawiać z jej matką.
– Ona jest urocza! – powiedział szczerze.
– Tak, to bardzo miłe dziecko – przyznała Beth, ale zaraz do dała ze wstydliwym uśmiechem: – Dziękuję ci, że jesteś dla niej taki dobry. Te cukierki, gumy, lizaki… Musisz bardzo lubić dzieci!
– Rzeczywiście lubię – potwierdził.
– A masz własne?
– Jeszcze nie… – Zaczął się plątać, ale zaraz sprostował: – To znaczy, prawda jest taka, że chyba nigdy nie będę miał, ale to długa historia…
Beth zachodziła w głowę, czy to ma znaczyć, że jego żona nie mogła mieć dzieci, czy że w ogóle nie miał żony, ale krępowała się spytać o to wprost. Charlie też nie rozwiał jej wątpliwości, tylko dodał:
– Może kiedyś zaadoptuję jakieś dziecko albo i kilkoro. Jestem sierotą, więc wiem, co to znaczy pragnąć rodziny i nie mieć jej. – Nie wspomniał, ile rodzin zastępczych zaliczył, i ilu kandydatów na rodziców oddawało go z powrotem do domu dziecka z powodu jego uczuleń i astmy. Najsympatyczniejsi z nich mieli kota, na którego sierść był uczulony, ale opiekunowie orzekli, że nie mają serca pozbyć się kota, więc pozbyli się Charliego. – Dla dziecka to ciężkie przeżycie… Chciałbym pomóc jakiemuś biedakowi tego uniknąć.
Uśmiechnął się na samą myśl o tym, gdyż ostatnio dużo myślał o adopcji dziecka jako samotny ojciec. Wiedział, że istniały już takie precedensy i czekał tylko, aż zaoszczędzi więcej pieniędzy.
– To bardzo ładnie z twojej strony – pochwaliła Beth. – Ja też jestem sierotą. Moi rodzice zmarli, kiedy miałam dwanaście lat. Wtedy zaopiekowała się mną ciotka, ale uciekłam od niej, bo by łam taka głupia, żeby w wieku szesnastu lat wyjść za mąż. Związałam się z pijakiem, który bił mnie i zdradzał… doprawdy nie wiem, co mnie przy nim trzymało? Może tylko to, że kiedy już chciałam odejść, okazało się, że jestem w ciąży z Annie? Miałam osiemnaście lat, kiedy ją urodziłam.
To oznaczało, że teraz miała dwadzieścia cztery, ale robiła wrażenie dużo dojrzalszej niż większość dziewczyn w tym wieku. Z całą pewnością była dobrą matką. – Więc jak się w końcu od niego uwolniłaś? – Charliego przerażała sama myśl, że ktoś mógł bić kobietę, szczególnie tak ładną i miłą.
– To on ode mnie odszedł i nigdy więcej się nie odezwał. Przypuszczałam, że znalazł sobie inną, ale sześć miesięcy później dowiedziałam się, że zginął w bójce. Annie miała wtedy rok. Wróciłam tutaj i podjęłam pracę w szpitalu. Biorę nocne dyżury, żeby w dzień zajmować się Annie. W nocy czuwa nad nią sąsiadka. Dzięki temu nie muszę wynajmować opiekunki.
– To całkiem korzystny układ.
– Owszem, zupełnie dobrze się sprawdza. Chciałabym jeszcze skończyć tę szkołę pielęgniarską.
Słuchając jej wynurzeń, Charlie postanowił, że musi jakoś jej pomóc.
– Gdzie mieszkasz? – Koniecznie chciał się dowiedzieć o niej czegoś więcej.
– Na „Montanie”, to kilka domów stąd. – Podała mu dokładny adres. Charlie słyszał coś o tej dzielnicy Santa Monica, zamieszkanej przez ubogą ludność. Miał nadzieję, że żyło się im tam bezpiecznie.
– Może zjadłabyś kiedyś ze mną kolację? – zaproponował, obserwując z daleka Annie na huśtawce. – Mogłabyś zabrać ze sobą Annabelle. Czy ona lubi pizzę?
– Ach, uwielbia!
– No to może jutro wieczorem?
– Świetnie, bo w szpitalu mam być dopiero o jedenastej. Z domu wychodzę o dziesiątej, a wracam o wpół do ósmej rano. Akurat mam czas przygotować Annie śniadanie i wyprawić ją do szkoły. Zanim ją odbiorę, mogę przespać się kilka godzin. W ten sposób jakoś sobie radzimy.
Matka i córka wypracowały sobie własny plan dnia, który w ich sytuacji dobrze się sprawdzał. Charliemu jednak żal było Beth, która dźwigała na swoich barkach zbyt duży ciężar.
– Nie sądzę, abyś się dostatecznie wysypiała – zauważył oględnie.
– Nie potrzebuję dużo snu. Wystarczą mi trzy godziny, kiedy Annie jest w szkole, a potem krótka drzemka przed wyjściem do pracy.
– To nie masz zbyt dużo czasu dla siebie.
Annie przybiegła do nich w podskokach. Widać było, że czuła się już lepiej, a jeszcze bardziej poprawiła jej samopoczucie wiadomość o zaproszeniu na pizzę.
– Z Charliem? – wykrzyknęła z niedowierzaniem i zachwytem. Beth potwierdziła i widać było, że sprawiło jej to przyjemność, była przecież jeszcze młoda i ładna, a w jej życiu od tak dawna brakowało mężczyzny… – Ojejku, a czy możemy jeszcze pójść na lody? – zapytała Annie, na co Charlie się roześmiał.
– No pewnie! – Już samo przebywanie w ich towarzystwie sprawiało mu przyjemność, a kiedy odprowadzał wzrokiem dziewczynkę biegnącą w stronę huśtawek, z jednej strony marzył, żeby mieć takie dziecko, a z drugiej zdawał sobie sprawę, że wcale nie musi mieć własnego. Na swojej drodze życiowej spotykał wiele dzieci, które tak samo chwytały go za serce jak ta urocza dziewczynka. Zaczynał też dostrzegać zalety swojej niezależności. Wymieniając uśmiechy z Beth, oboje równocześnie zaczęli myśleć o swojej przyszłości.
Tym razem Pilar nie miała odwagi przeprowadzić testu ciążowego natychmiast, gdy tylko spóźnił się jej okres. Obawiała się, że po przebytym poronieniu jej organizm mógł jeszcze nie dojść do normy. Lekarka uprzedzała, że ma niewielkie szansę na powtórne zajście w ciążę. Czekała więc jeszcze przez tydzień, aż w końcu Brad się zdenerwował i zagroził, że jeśli sama nie wykona testu, on go zrobi.
– Nie chcę wiedzieć! – wymawiała się z żalem.
– Ale ja chcę!
– Na pewno nie jestem w ciąży.
Brad jednak miał inne zdanie na ten temat. Zauważył bowiem, że od pewnego czasu Pilar szybciej się męczy, a piersi jej nabrzmiały i stały się wrażliwsze na dotyk.
– Zrób test! – nalegał, ale ona się wykręcała, że nie ma siły, aby powtórnie przeżywać to samo. Od czasu ostatniej miesiączki przestała przyjmować chlomifen i nie chciała wznowić kuracji, gdyż uważała ją za nazbyt stresującą.
Brad powiadomił o tym jej ginekologa, doktora Parkera, który zaproponował, żeby Brad przywiózł żonę do jego gabinetu, wtedy sam ją zbada. Już w trakcie badania podejrzewał ciążę, a podejrzenie to potwierdził test ciążowy na próbce moczu. Pilar z całą pewnością była przy nadziei!
Z radości nogi się pod nią ugięły, a Brad pęczniał z dumy. Po tym wszystkim, co przeszła, szczerze pragnął, aby urodziła to dziecko. Lekarz przepisał jej czopki na podtrzymanie ciąży, ale resztę musiał pozostawić matce Naturze. Uprzedził tylko, że Pilar może znów poronić. Nikt nie był bowiem w stanie przewidzieć, co będzie dalej.
– W takim razie nie wychodzę z łóżka przez najbliższe trzy miesiące! – zapowiedziała z przestrachem, ale doktor Parker uspokoił ją, że nie jest to konieczne. Zadzwonili jeszcze do doktor Ward, aby ją powiadomić, że Pilar jest w ciąży. W drodze powrotnej do domu Brad dowodził, że to zasługa oglądanego wtedy filmu.
– Jesteś niepoprawny! – Pilar czuła radosne podniecenie, ale i lęk, że znów może stracić upragnione dziecko. Tym razem umówili się więc z Bradem, że nie będą nikomu wspominać o ciąży, dopóki nie minie przynajmniej dwanaście tygodni, czyli okres największego zagrożenia. Jeszcze w nocy, w łóżku, wyliczała Bradowi, ile nieszczęść może czyhać na dziecko w jej łonie nawet po tym okresie. Może się urodzić przedwcześnie albo martwe, z zespołem Downa, co było wysoko prawdopodobne w jej wieku, lub z rozszczepem kręgosłupa… W którymś momencie Brad miał dość tej wyliczanki.
– Daj już spokój i nie nabijaj sobie głowy głupstwami! Dzieciak może też mieć płaskie stopy, niski iloraz inteligencji, a kiedy się zestarzeje, zapadnie na Alzheimera, co? Lepiej odpoczywaj, kochanie, bo wpadniesz w histerię, nim urodzisz to dziecko.
Jednak oboje byli bliscy histerii, gdy po dziewięciu tygodniach ciąży zobaczyli wynik badania USG. Doktor Parker też nie wierzył własnym oczom, bo obraz nie pozostawiał wątpliwości, że Pilar nosi w łonie bliźnięta, i to dwujajowe! Na ekranie widać było dwa worki owodniowe i dwa bijące serduszka, więc Pilar popłakała się z radości.
– Boże, co my teraz zrobimy? – zastanawiała się z przejęciem, bo fakt posiadania dwojga dzieci zupełnie ją oszołomił. – Będziemy musieli wszystko kupować podwójnie!
– Przede wszystkim musimy przekonać jedną mamuśkę, żeby się tak bardzo nie przejmowała! – zapowiedział stanowczo doktor. – I to przez całe siedem miesięcy, bo inaczej mogą być kłopoty. Chyba nie chciałaby pani stracić tej dwójki zuchów?
– Chryste, tylko nie to! – jęknęła Pilar, pewna, że drugi raz już by tego nie zniosła.