W Boże Narodzenie Charlie i Beth wzięli ślub w kościele metodystów w Westwood. Jedynym świadkiem była Annie, a po ceremonii zaprosili tylko szczupłe grono przyjaciół na obiad do małej restauracyjki. Wśród gości znalazł się oczywiście Mark z najnowszą sympatią, a więc wszystko odbyło się tak, jak życzyli sobie nowożeńcy. Niepotrzebna im była huczna impreza w Bel Air, bo tym razem Charlie nie musiał przed nikim się popisywać. Grunt, że zdobył kobietę swego życia, a do tego od razu gotowe dziecko, które postanowił przyjąć za swoje. Przedyskutował już z Beth pomysł adopcji Annie, której bardzo się to spodobało i oświadczyła, że chce nazywać się Annie Winwood.
W podróż poślubną pojechali do San Diego. Zwiedzili tam zoo i bazę marynarki wojennej, a zatrzymali się w przytulnym, małym hoteliku, który Charlie znał. Stamtąd odbywali we trójkę długie spacery po plaży. Charlie tak właśnie wyobrażał sobie szczęście, które w jego życie wniosła dopiero Beth.
Ona zaś dzięki niemu mogła rzucić uciążliwą pracę w szpitalu. Na razie znalazła zatrudnienie w sekretariacie szkoły, do której uczęszczała Annie, a od września zamierzała podjąć przerwaną naukę pielęgniarstwa. A zatem wszystko układało się pomyślnie.
– Czy jesteś tak samo szczęśliwa jak ja? – Charlie zadał jej to pytanie podczas spaceru po plaży. W drugim dniu świąt Bożego Narodzenia pogoda była na tyle piękna, że mogli spacerować boso po piasku, który nie ziębił nawet nóżek Annie. Mała świetnie się bawiła, biegając tam i z powrotem jak szczeniak.
– Oj, chyba ja jestem szczęśliwsza! – Beth się uśmiechnęła. – Moje poprzednie małżeństwo to było wielkie rozczarowanie, ja byłam młoda i głupia, a on okazał się draniem! Nic dobrego mi nie przyniosło.
– Jak to nic? – poprawił ją Charlie. – Masz przecież Annie.
– No tak, oczywiście – zreflektowała się. – Podobno wszystko ma swoje dobre strony, tylko czasem trudno to od razu dostrzec.
Istotnie, Charlie wciąż nie mógł doszukać się dobrych stron swojego małżeństwa z Barbie. Przyniosło mu ono wyłącznie rozczarowania. Dobrze przynajmniej, że miał już to za sobą, a z Beth zaczynał nowe życie pod znakiem miłości, uczciwości, partnerstwa i czułości.
– Chciałbym tylko uczynić cię szczęśliwszą niż ty mnie – wyznał, obejmując ją troskliwie ramieniem. Uśmiechnęła się, bo przy nim czuła się tak bezpiecznie i
– Już to zrobiłeś – wyszeptała, ale w tym momencie Annie zaczęła ich gwałtownie przywoływać.
– Chodźcie, zobaczcie, jakie muszle! – Wymachiwała rękami i starała się przekrzyczeć wiatr.
Młodzi małżonkowie roześmieli się i na wyścigi pobiegli do niej, a zimowe słońce opromieniało ich szczęście.
W domu Goodeów, jak co roku, podczas świąt panował wesoły rozgardiasz, tym razem może nawet większy niż zawsze. Gayle i Samanta gościły u rodziców wraz ze swymi mężami i dziećmi, ale do rodzinnego grona dołączyli także Diana i Andy. Diana była w dziewiątym miesiącu ciąży, ale nie mogła ani na chwilę spuścić z oka małej Hilary, która usiłowała stanąć na nóżki, chwytając się wszystkiego, co miała pod ręką i w ten sposób narażając się na liczne niebezpieczeństwa.
– Mój mały łobuziak! – zachwycała się matka. Oboje z Andym mieli sto pociech z tą śliczną, pogodną dziewczynką. A zaledwie rok temu o tej porze nie mieli nawet nastroju na świąteczną wizytę u rodziny. Ich małżeństwo było wtedy poważnie zagrożone i niewiele brakowało, a nie uratowałby go nawet wspólny wyjazd na Hawaje. Wtedy właśnie, co Diana któregoś dnia przypomniała Andyemu, w ich życie wkroczyła zastępcza matka Wanda. Na szczęście znikła równie szybko, jak się pojawiła, a separacja małżonków, którą spowodowała, w ostatecznym efekcie wyszła im tylko na dobre. Zyskali małą Hilary, a wkrótce spodziewali się następnego dziecka. Oczywiście, całe ich dotychczasowe życie zostało przewrócone do góry nogami, ale Diana nigdy nie czuła się szczęśliwsza, tym bardziej że ciąża przebiegała prawidłowo, bez żadnych dolegliwości, a redaktorka naczelna wyraziła zgodę na przedłużenie urlopu macierzyńskiego aż do czerwca.
– No i co tam u ciebie? – zagadnął przyjaźnie Jack, widząc, jak Diana pomaga nakrywać do stołu jego żonie, która jednocześnie usiłuje zażegnać spór między dwojgiem swoich starszych dzieci.
– Dziękuję, wszystko w porządku. – Diana uśmiechnęła się do niego. Pamiętała, jak zdiagnozował u niej ciążę, a ona myślała, że sobie z niej żartuje.
– Oj, coś mi się wydaje, że lada dzień pękniesz.
– Ależ mam jeszcze prawie trzy tygodnie! – zaprzeczyła z pewnością siebie.
Jack jednak kręcił głową i marszczył czoło, oglądając jej brzuch i obmacując go niczym dojrzały melon.
– Myślę, Di, że jesteś bliżej rozwiązania, niż ci się wydaje. Masz już dzieciaka prawie między nogami. Kiedy ostatni raz się badałaś?
– Na miłość boską, Jack, czy musisz nawet w święta zgrywać doktora Kildarea? – warknęła jego żona.
– Zwróciłem jej tylko uwagę, że urodzi prędzej, niż myśli. Dziecko wyraźnie pcha się na świat.
– Akurat, mnie mówiłeś to samo, a i tak czekałam jeszcze dwa i pół tygodnia.
– Dobra, niech będzie, że jestem przewrażliwiony! – Zamachał rękami w powietrzu, ale zaraz poważniejszym tonem zwrócił się do Diany. – Słuchaj, ja nie żartuję. Naprawdę powinnaś w najbliższych dniach się przebadać. Jeszcze nigdy nie widziałem tak nisko ułożonego płodu u kobiety, u której nie rozpoczęła się akcja porodowa.
– To może ja już rodzę, tylko jeszcze o tym nie wiem? – Diana zażartowała, ale musiała mu obiecać, że zaraz w poniedziałek uda się do swojego ginekologa na badanie kontrolne.
– Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy! – Roześmiał się, a że nie pełnił dziś dyżuru pod telefonem, mógł sobie pozwolić na większy luz, więc poszedł napić się z teściem.
Diana i jej siostry pomagały matce, a kiedy indyk już się upiekł – mężczyźni pomogli go pokroić. Wkrótce na stół wjechały pełne półmiski. Wszystkim stołownikom w tym roku dopisywały humory. Dzieci, oczywiście, rozrabiały, ale nie przekraczały granic dobrego wychowania, ustały rodzinne spory i dawno już krewni wybaczyli Dianie jej wybuch podczas zeszłorocznego Święta Dziękczynienia, bo wiedzieli, co wtedy się z nią działo. Nawet Gayle zdawała się okazywać siostrze więcej zrozumienia i życzliwości. Teraz też zwróciła się do niej z troską:
– Przecież ty nic nie jesz!
– Nic już nie zmieszczę! – Diana kątem oka obserwowała Andyego, zatopionego w zajmującej rozmowie z Seamusem. Jego irlandzki szwagier umiał opowiadać niestworzone historie. Zazwyczaj nie miały one wiele wspólnego z prawdą, ale były zabawne.
Czuła bóle w kręgosłupie, więc uznała, że lepiej będzie, jeśli wstanie i porusza się trochę. Zaoferowała się z pomocą matce, kiedy ta udała się do kuchni przygotować drugie danie, ale Andy zwrócił uwagę na jej dziwne zachowanie i zauważył, że Jack też ją obserwuje. Odbyła bowiem kilka kursów do kuchni i z powrotem, rozcierając przy tym krzyż. Nawet Samanta szepnęła do Jacka:
– Ona jest dziwnie niespokojna!
Przytaknął, ale nie przerywał konsumpcji ani towarzyskiej pogawędki. Zresztą Diana po chwili jakby się uspokoiła, śmiała się, brała udział w rozmowie. W którymś momencie umilkła i popatrzyła na męża. On jednak nie zwrócił na to uwagi, więc przeprosiła sąsiadów przy stole i wyszła. Po kilku minutach wróciła, nic nikomu nie wyjaśniając.
Po deserze szepnęła Samancie, że nie najlepiej się czuje i pójdzie się położyć, ale prosiła siostrę, aby nikomu o tym nie mówiła. Przypuszczała, że to niestrawność. Mniej więcej po godzinie Andy zainteresował się, gdzie znikła żona i zaczął wypytywać:
– Hej, czy ktoś widział, gdzie jest Di?
– Poszła na górę i rzyga! – oświeciła go najstarsza siostrzenica, toteż Andy zerwał się i pobiegł na piętro. – Może ty też powinieneś tam pójść? – Gayle pytająco spojrzała na Jacka.
– A zdawało mi się, że przedtem kazałaś mi pilnować swego nosa!
– Chyba się jednak myliłam.
– Eee, pewnie się przejadła. Zresztą, gdybym był potrzebny, wiedzą, gdzie mnie szukać. A nawet, gdyby się coś zaczęło, to przy pierwszym dziecku zdąży piechotą dojść do szpitala.
– Bardzo śmieszne! – skarciła go żona. – Nie pamiętasz, jak było ze mną?
Rzeczywiście, przy pierwszych dwojgu dzieciach Jack ledwo zdążył dowieźć Gayle do szpitala, a ostatnie odebrał w kuchni ich domu.
– Każda kobieta jest inna – mruknął.
Najlepszym dowodem na potwierdzenie tej tezy była sama Diana, którą autorytety medyczne uznały za bezpłodną, a na zajście w ciążę potrzebowała dwóch lat.
Jednak Andy zszedł na dół wyraźnie zaniepokojony.
– Mówi, że ją brzuch boli – relacjonował szeptem Jackowi. – Kilka razy wymiotowała i ma straszne kurcze. Chciałem zabrać ją do domu, ale boi się ruszyć. Może nadwerężyła sobie kręgosłup, kiedy pomagała mamie…
Jack nie czekał już, aż szwagier dokończy, tylko sadząc po dwa stopnie, popędził na górę. Andy czym prędzej podążył za nim.
– Co z tobą? – wołał Jack już od progu. – Podobno dziki indyk dziobnął cię w brzuch?
– Czuję się fatalnie – przyznała Diana i drgnęła, chwytając się za brzuch.
– Fatalnie to znaczy jak? – wypytywał spokojnie, ale już wiedział, co się dzieje. Zatkało go, kiedy dotknął jej brzucha – po włoki były napięte jak skóra na bębnie i właśnie wstrząsał nimi silny skurcz.
– Niedobrze mi, mam skurcze i boli mnie w krzyżu… – Przekręciła się na bok i mocno uchwyciła ramy łóżka, bo znowu złapał ją atak bólu. – Pewnie mi coś zaszkodziło, ale nie mów mamie, dobrze…
Odwróciła ku niemu pobladłą twarz, ale zauważyła na jego wargach uśmiech.
– Chyba to jednak co innego. Wydaje mi się, że rodzisz.
– Już? – Spojrzała na niego zdumiona i przerażona. – Przecież to jeszcze za wcześnie!
– Obawiam się, że nie. – jak na zawołanie w tym momencie chwycił ją długi i silny skurcz. Jack mierzył czas jego trwania. Chciał także zbadać częstotliwość i zrobił to, bo następny atak pojawił się już po dwóch minutach. Wodził skupionym wzrokiem od niej do Andyego i z powrotem, wreszcie spytał: – Od jak dawna masz te skurcze?
– Czy ja wiem… – bąknęła niepewnie. – Właściwie od rana tak mnie jakoś kręciło po brzuchu, ale myślałam, że może zjadłam coś niedobrego… – Poczuła się głupio, bo okazało się, że akcja porodowa już trwała, a ona nie wiedziała o tym.
– A nie odeszły ci przypadkiem wody? Jack stwierdził, że poród wszedł w bardziej zaawansowaną fazę, niż myślał. Najchętniej zbadałby Dianę, ale nie był pewien, czy mu na to pozwoli.
– Nie – zaprzeczyła stanowczo. – Tylko od wczoraj rana mam taki mały wyciek, ale nic więcej.
Nagle obleciał ją strach, bo przypomniała sobie, jakie męki cierpiała Jane, wydając na świat Hilary. Wolałaby więc, aby Jack się mylił.
Jack znowu powiódł spojrzeniem od niej do Andyego i uśmiechnął się pobłażliwie.
– Dziewczyno kochana, to były właśnie twoje wody. One nie zawsze muszą tryskać jak z fontanny. Chyba będzie lepiej, jeśli zaraz pojedziesz do szpitala.
Diana rozpaczliwie odsuwała od siebie tę perspektywę. Uchwyciła się kurczowo ręki Jacka i prawie krzyczała:
– Nie!… Jeszcze nie teraz!…
Tym razem jednak ból był tak silny, że słowa uwięzły jej w gardle. Ciężko dyszała, usiłowała złapać oddech, a po minucie wiła się w kleszczach następnego bólu.
– Andy… Jack… co to jest?… O Boże… zróbcie coś! – jęczała. Jack popędził do łazienki, błyskawicznie umył ręce i przy niósł tyle ręczników, ile udało mu się złapać. Podłożył je pod nią i delikatnie ją zbadał, czego nawet nie zauważyła, bo już tylko krzyczała i konwulsyjnie trzymała się ręki Andyego. Nagle poczuła palący ból, połączony z parciem tak silnym, jakby pociąg ekspresowy przebijał sobie tunel w jej ciele. – O Boże!… Ono już idzie… już idzie!
Wystraszonym wzrokiem wodziła od męża do szwagra, więc Jack potwierdził jej obawy.
– Tak, Di, to jest właśnie to. – Teraz już nie miał wątpliwości, że dziecko jest blisko, więc spokojnie udzielił instrukcji Andyemu: – Zadzwoń na pogotowie. Niech przyślą karetkę, bo kobieta rodzi w domu, ale jest przy niej lekarz i wszystko przebiega prawidłowo. Akcja musiała się rozwijać już od wczoraj, tylko ona tego nie zauważyła.
– Nie odchodź! – wołała Diana za Andym, ale Jack stanowczym ruchem głowy nakazał mu, aby nie zwracał uwagi na jej prośby.
Ledwo Andy pobiegł do telefonu, gdy ciałem Diany szarpnął dojmujący ból. Jack rozsunął szeroko jej nogi i między nimi zobaczył czubek główki noworodka.
– No, dawaj. Di!… Przyj porządnie!… Musisz wypchnąć tego zucha!
– Nie mogę… to tak strasznie boli… o Jezu!… Czy to się nigdy nie skończy?
Jasne jednak było, że taki ból nie może ustać, dopóki nie do kona się to, co się zaczęło. Dobrze, że wrócił Andy i poinformował, że karetka jest w drodze. Tymczasem goście zgromadzeni na dole bawili się, nieświadomi, co się dzieje. Po prostu nikt nie miał czasu, aby im o tym powiedzieć.
– Przyj, Di! – naglił Jack przy kolejnym skurczu. Nastąpiła po nim chwila przerwy, aż nagle Diana krzyknęła głośniej. Jack przytrzymał ją za nogi, Andy za ramiona i oto dziecko wyskoczyło wprost na ręce Jacka. Okazało się, że to chłopczyk, z gęstą ja sną czupryną, dziwnie podobny do swojej przybranej siostry. Diana spojrzała na niego z podziwem, a maluch odwzajemnił jej spojrzenie. Andy parsknął śmiechem, bo widok był jedyny w swoim rodzaju.
Diana opadła na posłanie, ale uśmiechała się do męża i koniecznie chciała dać mu do zrozumienia, jak bardzo go kocha. Rozpływała się w zachwytach nad dzidziusiem:
– Jaki on śliczny! I jaki podobny do ciebie!
Drżącymi wargami uśmiechnęła się także do Jacka.
– Teraz widzę, że chyba miałeś rację…
Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem, a mały na rękach wujka wydał radosny krzyk. Równocześnie z nim rozległ się sygnał karetki pogotowia.
– Idź i wytłumacz im wszystko – polecił Jack Andyemu, który wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku. Przyszli przecież do rodziny na świąteczny obiad, a tymczasem wrócą do domu z dzieckiem. Nic nigdy nie układało się tak, jak planowali.
Andy zdążył tylko zbiec na dół i pochwalić się wszystkim, że ma syna, bo jego teść już otwierał drzwi sanitariuszom.
– Ona jest na górze! – krzyknął do nich, a goście podnieśli na niego zdziwiony wzrok.
– Dobrze się czuje? – zapytał ojciec Diany, a jej matka i siostry już pędziły po schodach na górę. Seamus klepnął Andyego po plecach.
– Ty to, chłopie, zawsze musisz iść na całość, co?
– Chyba tak.
Tymczasem Jack obmył Dianę i przeciął pępowinę przy użyciu narzędzi, które przywieźli ze sobą sanitariusze pogotowia. Nie minęła chwila, a już znosili matkę z dzieckiem, ciepło okrytą, na noszach do karetki. Wszyscy zebrani na przyjęciu asystowali jej do drzwi, życząc powodzenia. Diana machała do nich ręką. Andy podziękował Jackowi i też wsiadł do karetki, aby towarzyszyć żonie. Samanta obiecała, że do powrotu Diany za opiekuje się Hilary.
Dla Diany poród okazał się wielkim przeżyciem. Dobrze, że wszystko odbyło się tak szybko, ale nie przypuszczała, że będą to doznania o takiej sile.
– Wy to zawsze musicie narozrabiać! – mruczał pod nosem ojciec Diany, zamykając drzwi. Jednak po odjeździe karetki otworzył szampana i nalał wszystkim, nawet po trochu dzieciom.
– Zdrowie Andyego, Diany i ich dzieci!
W oczach jego żony zalśniły łzy, bo wiedziała, ile cierpień i wysiłków kosztowało córkę i zięcia, zanim doczekali się dwojga tak wspaniałych dzieci. – To najsłodszy dzidziuś, jakiego widziałam! – szeptała Diana do Andyego w karetce. Bobas z zainteresowaniem rozglądał się dookoła dużymi błękitnymi oczkami.
– Poczekaj, niech Hilary go zobaczy! – żartował Andy. Trudno mu było uwierzyć, że w ciągu dziewięciu miesięcy dochowali się dwójki dzieci, prawie z dnia na dzień przechodząc od nie dostatku do obfitości w tym względzie.
Dianę z noworodkiem zatrzymano w szpitalu tylko przez noc, a nazajutrz wróciła już z synkiem do domu, gdzie czekała Hilary. Razem z Andym wybrali dla chłopca imię William, po ojcu Diany.
– Hillie i Billy, jak to fajnie brzmi! – Diana rozkoszowała się brzmieniem tych imion, podczas gdy mały Billy spał spokojnie w łóżeczku ustawionym w kącie ich sypialni. W domu były dzieci, których pragnęli od tak dawna – spłynął na nich deszcz łask bożych.
– Jesteś wspaniała! – szepnął jej w ucho Andy, wzmacniając pocałunkiem wymowę słów.
– Ty też! – Odwzajemniła pocałunek. Zdążyła już zapomnieć o wszystkich swoich dotychczasowych cierpieniach, ale wiedziała, że dzięki nim może bardziej cenić szczęście, jakiego teraz do znała.