ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wymarzony cud, maleńki cud nadziei ten dar szczególny nieba najmniejsze z wszystkich marzeń, miłości wielkiej trzeba by zegar tykać zaczął, jak wielki ból rozstania jak mroczny żal po stracie jak jęk, co serce rani a potem znów od nowa liczenie na łut szczęścia na nowy uśmiech losu że uda się utrzymać wbrew wszystkim przeciwnościom dopóki sił wystarczy wykrzyczeć w twarz ciemnościom tęsknotę aż do nieba i szeptać coraz ciszej, bo długo czekać trzeba aż dobry duch usłyszy i ześle ciemną nocą gdy ledwo śmiesz oddychać drobniutkie wnet paluszki twój rękaw będą chwytać i w sercu płynne złoto, bo nie jest wciąż za późno podziwiać cud stworzenia wśród niespokojnych szeptów i krzyków udręczenia, aż wreszcie w mych ramionach istotka kwili mała, o, chwilo upragniona, bodajbyś wiecznie trwała.

Dzień był upalny i bezwietrzny, a niebo błękitne i bezchmurne, gdy Diana Goode wraz z ojcem wysiadali z eleganckiego samochodu. Pod kremową mgiełką welonu łagodniały jej ostre rysy, a ciężka, atłasowa suknia szeleściła, gdy kierowca pomagał pannie młodej uporządkować fałdy. Diana obdarzyła promiennym uśmiechem ojca i na chwilę przymknęła oczy, aby zachować w pamięci najdrobniejsze szczegóły tego dnia. Jeszcze nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa. Wszystko udało się nad podziw.

– Wyglądasz cudownie! – pochwalił ojciec przed wejściem do kościoła pod wezwaniem Wszystkich Świętych w Pasadenie. Matka, siostry, ich mężowie i dzieci przyjechali wcześniej. Diana urodziła się jako średnia córka, a więc usilnie starała się osiągnąć więcej niż siostry. Kochała je nad życie, ale wciąż uważała, że musi je w czymś przewyższyć, choć wcale nie ustawiły poprzeczki zbyt wysoko.

Najstarsza siostra, Gayle, wybrała się na studia medyczne, ale już na kursie przygotowawczym poznała swego przyszłego męża. Wzięła z nim ślub w czerwcu i prawie natychmiast zaszła w ciążę. W wieku dwudziestu dziewięciu lat była już matką trzech uroczych córeczek. Starsza od Diany o dwa lata, zawsze w jakiś sposób z nią rywalizowała, choć obie różniły się diametralnie.

Gayle nigdy nie żałowała, że nie zrobiła kariery jako lekarka. Jej szczęśliwe małżeństwo i macierzyństwo w pełni ją satysfakcjonowało, a zajęcia domowe wręcz uwielbiała. Jako kobieta inteligentna i zawsze dobrze poinformowana, świetnie nadawała się na żonę lekarza ginekologa, gdyż z wyrozumiałością odnosiła się do jego nienormowanych godzin pracy. Kilka tygodni temu Gayle zwierzyła się Dianie, że planują przynajmniej jeszcze jedno dziecko, bo Jack marzył o chłopcu. Całe życie Gayle kręciło się wokół męża, dzieci i domu. Kariera zawodowa zupełnie jej nie pociągała, inaczej niż jej dwie siostry.

Dużo więcej łączyło Dianę z młodszą siostrą, Samantą. Sam zawsze odznaczała się ambicją, przebojowością i dążeniem do obracania się w wielkim świecie. W ciągu dwóch pierwszych lat małżeństwa usiłowała za wszelką cenę łączyć pracę zawodową z prowadzeniem domu, ale gdy w trzynaście miesięcy po pierwszym dziecku urodziło się drugie – uznała, że po prostu nie da rady. Zdecydowała się zrezygnować z pracy w galerii sztuki w Los Angeles, co bardzo ucieszyło jej męża. Jednak już po kilku miesiącach siedzenia w domu poczuła się sfrustrowana, tym bardziej że Seamus, jej mąż, zdobywał tymczasem coraz większy rozgłos jako artysta malarz.

Próbowała wykonywać projekty na zlecenie, ale przy dwójce tak małych dzieci i braku jakiejkolwiek pomocy nawet to okazało się niemożliwe. Właściwie była szczęśliwa w małżeństwie z Seamusem, a jej synek i córeczka – para rozkosznych, pucołowatych cherubinków – wzbudzali ogólny zachwyt, ale czasami zazdrościła Dianie jej pozycji zawodowej w „dorosłym” świecie, jak to nazywała.

Natomiast Dianie życie sióstr wydawało się bardzo ustabilizowane. W wieku dwudziestu pięciu i dwudziestu ośmiu lat osiągnęły chyba to, czego chciały. Samanta czuła się swobodnie w sferach artystycznych, Gayle realizowała się w pełni jako żona lekarza. Diana jednak zawsze pragnęła czegoś więcej. Studiowała w Stanfordzie, ale trzeci rok zaliczyła w Paryżu, na Sorbonie. Wróciła tam potem jeszcze raz, po dyplomie. Wynajęła urocze mieszkanko przy rue de Grenelle, na lewym brzegu Sekwany i przez jakiś czas myślała poważnie o pozostaniu we Francji. Przepracowała półtora roku w redakcji „Paris-Matcha”, ale dłużej nie wytrzymała, bo stęskniła się za domem, rodziną i – o dziwo – siostrami! Gayle urodziła akurat trzecie dziecko, a Samanta spodziewała się pierwszego, więc Diana chciała w takiej chwili być przy nich.

Po powrocie jednak czuła się rozdarta wewnętrznie i przez pierwsze miesiące cierpiała męki, bo nie mogła się zdecydować, czy lepiej zostać w Stanach, czy wrócić do Francji. Może nie po winna była w ogóle stamtąd wyjeżdżać?

Jednak, mimo niewątpliwych zalet Paryża, także w Los Angeles można było wieść ciekawe życie. Udało się jej od razu otrzymać posadę starszego redaktora w piśmie „Todays Home”, które dopiero co weszło na rynek czytelniczy, a więc roztaczały się przed nią wspaniałe perspektywy. Miała dobrą płacę, sympatycznych kolegów i luksusowo urządzony gabinet. Całymi miesiącami poszukiwała sensacji, angażowała fotoreporterów, redagowała artykuły lub opisywała ciekawie urządzone i usytuowane domy. Co jakiś czas zaglądała do Paryża lub Londynu, ale potrafiła także wydawać specjalne numery poświęcone, na przykład; południowej Francji lub Gstaad. Oczywiście częściej szukała materiałów w amerykańskich miastach, takich jak Nowy Jork, Palm Beach, Houston, Dallas czy San Francisco. Lubiła tę pracę, której zazdrościli jej wszyscy, z siostrami włącznie. Istotnie, komuś, kto nie zdawał sobie sprawy, jaki to ciężki kawałek chleba, takie zajęcie mogło wydawać się równie atrakcyjne jak sama Diana.

Diana poznała Andyego na koktajlu dla przedstawicieli prasy, niedługo po tym, jak rozpoczęła pracę w redakcji. Prosto z przyjęcia przeszli do małej włoskiej knajpki, gdzie przegadali bite sześć godzin. Wkrótce ani się obejrzała, jak Andy zaproponował jej, aby zamieszkali razem.

Upłynęło pół roku, zanim się zgodziła, bo obawiała się utraty niezależności. W końcu jednak uległa, bo szalała za nim, podobnie jak on za nią. Pasowali do siebie idealnie. Andy był wysokim, przystojnym blondynem, członkiem tenisowej reprezentacji uniwersytetu Yale. Pochodził z zasiedziałej nowojorskiej rodziny, a na uniwersytet w Los Angeles przeniósł się, aby studiować prawo. Po dyplomie podjął pracę jako radca prawny w sieci przedsiębiorstw zajmujących się organizacją imprez artystycznych. Pasjonowała go zarówno ta praca, jak ludzie, z którymi się spotykał; Dianie to imponowało. W oczach przełożonych cieszył się dobrą opinią ze względu na umiejętność obsługi prawnej skomplikowanych operacji. Diana chętnie chodziła z nim na przyjęcia, gdzie spotykały się gwiazdy show-biznesu, ich pełnomocnicy, reżyserzy i agenci. Obracanie się w takich sferach łatwo mogło przewrócić mu w głowie, ale Andy traktował to wszystko z odpowiednim dystansem. Miał mocny kręgosłup i nie imponował mu blichtr „światowego życia”, ale swoją pracę lubił i planował w przyszłości otwarcie kancelarii specjalizującej się w obsłudze prawnej przemysłu rozrywkowego. Na razie jednak chciał przede wszystkim nabrać doświadczenia. Wiedział, dokąd zmierza i czego pragnie od życia, a karierę zawodową zaplanował na długo naprzód.

Kiedy Diana stanęła na jego drodze, wiedział prawie od razu, że ta kobieta jest odpowiednią kandydatką na żonę i matkę.

Ich pragnienia okazały się zbieżne; gdyż oboje marzyli, by mieć czworo dzieci. Andy był jednym z czterech braci, pośród których znaleźli się także bliźniacy. Diana zastanawiała się już, czy to oznacza, że oni też mogą mieć bliźnięta. W ogóle tematowi dzieci poświęcali wiele rozmów. Ich niefrasobliwość w pożyciu intymnym, granicząca wręcz z kuszeniem losu, również wiązała się z pragnieniem posiadania potomstwa. Diana czuła, że wcale by się nie zmartwili, gdyby zaszła w ciążę, co wymusiło by wcześniejsze zawarcie ślubu. Przecież i tak coraz częściej rozmawiali o planach małżeńskich i zamiarach na dalszą przyszłość.

Zamieszkali razem w niewielkim, lecz eleganckim mieszkaniu w Beverly Hills. Okazało się, że reprezentują podobne upodobania artystyczne – kupili nawet dwa obrazy pędzla Seamusa. Za swoje połączone dochody mogli urządzić naprawdę gustowne gniazdko, a że zdecydowali się na współczesny wystrój – wszelkie nadprogramowe pieniądze przeznaczali na dzieła sztuki. Chcieli nawet zapoczątkować własną kolekcję, ale chwilowo nie mogli sobie jeszcze na to pozwolić, więc kupili tyle obrazów, ile mogli i bardzo się nimi cieszyli.

Najbardziej jednak ujęło Dianę to, że Andy utrzymywał przyjazne stosunki z jej rodzicami, siostrami i szwagrami. Mimo iż Jack i Seamus reprezentowali zgoła odmienne charaktery, Andy lubił obydwóch i często umawiał się z nimi na lunche, jeśli nie kolidowało to z jego sprawami służbowymi. W światku artystycznym poruszał się równie swobodnie jak Seamus, a z Jackiem potrafił rozmawiać zarówno o medycynie, jak o interesach.

Andrew Douglas był w ogóle sympatycznym, kontaktowym facetem dającym się lubić, to też Diana z radosnym podnieceniem myślała o przyszłym wspólnym życiu. Po pierwszym roku trwania w związku pojechali razem do Europy, gdzie najpierw pokazała mu swoje ulubione zakątki w Paryżu, a potem odbyli wycieczkę doliną Loary. Odwiedzili jeszcze młodszego brata Andyego, Nicka, mieszkającego w Szkocji, a po powrocie do kraju zaczęli snuć luźne plany na najbliższe lato. Zaręczyli się po półtora roku chodzenia ze sobą, a datę ślubu wyznaczyli na czerwiec. Zamierzali wybrać się w podróż poślubną po Europie – tym razem na południe Francji, do Włoch i Hiszpanii. Diana dostała w swojej redakcji trzy tygodnie urlopu. Andy wyprosił tyle samo u swoich szefów.

Rozglądali się za domem w Brentwood, Westwood i Santa Monica. Brali pod uwagę nawet możliwość dojeżdżania z Malibu, gdyby wypatrzyli tam coś naprawdę atrakcyjnego, w końcu jednak znaleźli dom swoich marzeń w Pacific Palisades.

Przez całe lata mieszkała tam wielka rodzina, utrzymująca dom w idealnym stanie, ale kiedy dzieci dorosły i wyfrunęły z rodzinnego gniazda, rodzice z bólem serca zdecydowali się sprzedać dom. Andy i Diana zakochali się w nim od pierwszego wejrzenia. Był przestronny, chaotycznie zaplanowany, ale przytulny i ciepły, otoczony drzewami, z dużym ogrodem, gdzie w przyszłości mogły się bawić dzieci. Na piętrze znajdował się apartament przeznaczony dla pana domu, oddzielne gabinety dla każdego z małżonków i gustownie urządzony pokój gościnny, a na facjacie – cztery sypialnie dla dzieci.

W maju dom był ostatecznie wykończony i Andy wprowadził się tam na trzy tygodnie przed datą ślubu. Jednak nie zdążył rozpakować wszystkiego, więc rodzice Diany zamówili kolację na jej panieński wieczór w restauracji „Bistro”. Diana zostawiła w holu swoje bagaże przygotowane na podróż poślubną. Nie chciała spędzać nocy przed ślubem z narzeczonym, lecz zdecydowała, że tę ostatnią panieńską noc prześpi w domu rodziców. Położyła się w swojej dawnej sypialni, a kiedy obudziła się wczesnym rankiem, długo leżała z otwartymi oczami, wpatrując się w wyblakłą tapetę w niebieskie i różowe kwiatki. Próbowała po godzić się z myślą, że za kilka godzin będzie już kimś zupełnie innym – czyjąś żoną!

Ciekawe, na czym to polega? Jaka jest różnica między małżeństwem a życiem w wolnym związku? Czy on lub ona się zmienią? Przez chwilę ta perspektywa wydała jej się przerażająca. Przecież jej siostry po wyjściu za mąż i wydaniu na świat dzieci też się zmieniały, początkowo niedostrzegalnie, ale z biegiem lat tworzyły ze swoimi mężami coraz większą jedność. Jej stosunki z nimi niby też nie uległy zmianie, ale jednak nie były takie same jak za ich panieńskich czasów. A pomyśleć, że mniej więcej za rok ona też będzie mogła mieć dziecko! Na samą myśl o tym poczuła mrowienie w podbrzuszu. Seks z Andym dostarczał zawsze niezapomnianych wrażeń, ale jeszcze bardziej podniecała ją perspektywa, że ich miłość kiedyś wyda owoce. Kochała Andyego, więc z radością myślała także o urodzeniu mu dzieci.

Nawet kiedy się już obudziła, nadal uśmiechała się na myśl o Andym i przyszłym wspólnym życiu. Zeszła do kuchni, żeby w samotności napić się kawy. Przewidywała bowiem, że niedługo wstaną wszyscy, najpierw matka, potem siostry i ich dzieci i przyjdą pomagać w przygotowaniach do ślubu. Ich mężowie, wyznaczeni na starszych drużbów, na razie zostali w domu. Trzy dziewczynki Gayle i córeczka Samanty miały sypać kwiatki, a młodszy, zaledwie dwuletni synek Samanty – podawać obrączki. W białym jedwabnym ubranku, które kupiła mu Diana, wyglądał tak uroczo, że i ona, i siostry miały łzy w oczach.

Matka Diany zawczasu wynajęła dziewczynę do opieki nad dziećmi, aby córki miały czas dla siebie.

– To było do przewidzenia! – rzuciła Gayle z ironicznym uśmiechem. Matka była zawsze świetnie zorganizowana i przy gotowana na wszelkie ewentualności. Planowała wszystko z takim wyprzedzeniem, że już w czerwcu wydzwaniała do córek, wypytując, jak mają zamiar spędzić Święto Dziękczynienia. Nie raz narzekały na tę jej nadopiekuńczość, ale teraz, w ferworze przygotowań do wesela, tak zapobiegliwa matka była dla Diany prawdziwym darem niebios. Sama, wciąż zajęta, z ledwością znajdowała czas na przymiarki.

Nie miała jednak wątpliwości, że wszystko pójdzie jak z płatka, bo matka panowała nad sytuacją. I rzeczywiście, jak dotąd, wszystko na to wskazywało. Siostry w sukniach z brzoskwiniowego jedwabiu, z dobranymi do nich bukietami brzoskwiniowych róż, prezentowały się nadzwyczaj wytwornie, podobnie jak ich małe córeczki, w białych sukienkach przepasanych brzoskwiniowymi szarfami, trzymające koszyczki z płatkami róż. Po jechały do kościoła razem z babcią i matkami, a Diana miała jeszcze kilka chwil, żeby pogadać z ojcem.

– Wyglądasz naprawdę cudownie, kochanie! – Aż piał z za chwytu. Zawsze był z niej dumny, a przy tym tak życzliwy, szczery i wyrozumiały! Nie, Diana nie miała powodów do narzekania na rodziców. Nawet z trudnego okresu dorastania nie pamiętała żadnych niedomówień, pretensji czy nadmiernych wymagań. Natomiast między Gayle a matką częściej dochodziło do ostrej wymiany zdań. Sama tłumaczyła to później tym, że jako najstarsza musiała najpierw „wychować sobie” rodziców. Z kolei Samanta w zasadzie podzielała pozytywną opinię Diany o „starych”, ale miała z nimi przeprawę, gdyż nie byli zachwyceni perspektywą jej ślubu z artystą. W końcu sami jednak zaczęli go darzyć podziwem i szacunkiem, bo Seamus był wprawdzie oryginałem, ale trudno było go nie lubić.

Natomiast w stosunku do osoby Andrew Douglasa rodzice nie zgłaszali żadnych obiekcji. Od razu uznali, że to uroczy człowiek i nie mieli wątpliwości, że Diana będzie z nim szczęśliwa.

– Masz tremę, co? – podpytywał dyskretnie ojciec, kiedy zaczęła nerwowo przechadzać się po salonie na chwilę przed wyjściem z domu. Zostało jeszcze trochę czasu, ale wolałaby, żeby już było po wszystkim. Chciała znaleźć się już w Bel Air albo na pokładzie samolotu lecącego do Paryża.

– Coś w tym rodzaju. – Uśmiechnęła się jak za dawnych, dziecięcych lat. Z rudawobrązowymi włosami upiętymi w kok i schowanymi pod welonem wyglądała inaczej, ale nadspodziewanie młodo. Równie młodo czuła się w obecności ojca, do którego zawsze mogła się zwrócić ze wszystkimi kłopotami i obawami. Tym razem jednak nie miała obaw, tylko kilka pytań, na które nie umiała odpowiedzieć.

– Zastanawiałam się, czy coś się zmieni w moim życiu, kiedy wyjdę za mąż. Wiesz, to nie to samo, co niezobowiązujące bycie z kimś… – Westchnęła i uśmiechnęła się do ojca. – Wszystko teraz zrobi się takie dorosłe, prawda?

W dwudziestym siódmym roku życia czuła się chwilami jak młoda dziewczyna, chwilami jak osoba zupełnie stara. Wiek ten wydawał się jej jednak całkiem odpowiedni do zamążpójścia, zwłaszcza gdy wychodziła za kogoś, kogo tak kochała.

– No, bo to jest zabawa dla dorosłych – wyjaśnił z uśmiechem ojciec, muskając wargami jej czoło. Był wysokim, eleganckim mężczyzną o zupełnie białych włosach i żywych, niebieskich oczach. Znał dobrze córkę i cieszył się, gdy na jego oczach przeobrażała się w kobietę. Podobał mu się również kandydat na zięcia, więc nie martwił się o przyszłość młodej pary. Był pewien, że zajdą daleko, czego im z całego serca życzył. – Ale jesteś przecież na to przygotowana i wiesz, co robisz. Myślę, że nie popełniasz błędu, bo wychodzisz za porządnego człowieka, a w razie czego zawsze możecie na nas liczyć. Mam nadzieję, że o tym wiecie.

– Tak, wiem. – Zamrugała, bo łzy napłynęły jej do oczu. Nagle poczuła żal, że musi opuścić zarówno ojca, jak ten dom, chociaż już od dawna tu nie mieszkała. Było jej trudniej zostawiać ojca niż matkę, która wyżywała się w bardziej przyziemnych sprawach, jak poprawianie welonu Diany czy upominanie dzieci, aby nie nadepnęły na tren sukni. Teraz, kiedy stali obok siebie w salonie i nie rozpraszały ich tego rodzaju problemy, ogarnęła ich burza uczuć, szczególnie miłości i nadziei.

– Chodźmy, młoda damo, jedziemy do ślubu! – zachęcił ją głosem schrypniętym z emocji. Podał jej ramię i wraz z kierowcą pomógł usadowić się na tylnym siedzeniu samochodu tak, by nie pogniotła długiego trenu ani obfitego welonu. Kiedy już siedziała w środku, z bukietem białych róż na kolanach, wypełniała suknią cały samochód. W ślad za ruszającym samochodem biegły dzieci, machając rękami i krzycząc: „O, patrzcie, panna młoda! „. Trochę ją to denerwowało, ale też śmieszyło, wszak istotnie była dziś panną młodą. Świadomość ta przyprawiała ją o zawrót głowy i przyspieszone bicie serca. Poprawiła więc czym prędzej welon, obciągnęła koronkowy stanik i bufiaste, atłasowe rękawy, po tylekroć dopasowywane w czasie niezliczonych przy miarek. Suknia była utrzymana w stylu wiktoriańskim.

Na przyjęcie weselne w Country Clubie zaproszono trzysta osób. Wśród nich mieli być jej koledzy i koleżanki z lat szkolnych, dalecy krewni, znajomi rodziców, koledzy z pracy jej i Andyego. Jego najlepszy przyjaciel, William Bennington, zamierzał przyjechać prosto do kościoła. Andy spodziewał się także kilku gwiazd estrady, z którymi zdążył się bliżej zapoznać, pracując nad ich kontraktami. Przyjechali także jego rodzice i trzej bracia.

Nick, który przedtem mieszkał w Szkocji, obecnie przeniósł się do Londynu. Bliźniacy Greg i Alex studiowali w Wyższej Szkole Biznesu w Harvardzie, ale nie darowaliby sobie, gdyby mieli opuścić wesele brata, który był od nich o sześć lat starszy i szalenie im imponował. Szaleli również za Dianą, a i ona chętnie przebywała w ich towarzystwie. Lubiła, gdy przyjeżdżali na wakacje, a nawet namawiała ich; aby przenieśli się do Kalifornii Jednak w przeciwieństwie do Andyego, młodsi bracia Douglas brali pod uwagę raczej wschodnie wybrzeże, na przykład Nowy Jork albo Boston, ewentualnie Londyn, gdzie osiedlił się Nick.

– My nie jesteśmy tak „wpatrzeni w gwiazdy” jak nasz brat – żartował Nick podczas kolacji w dniu poprzedzającym ślub. Nie dało się jednak ukryć, że imponował im zarówno jego sukces zawodowy, jak i wybór partnerki. Wszyscy trzej byli najwyraźniej dumni z najstarszego brata.

Na zewnątrz kościoła dała się słyszeć muzyka organowa. Diana poczuła lekki dreszczyk podniecenia i schwyciła ojca za ramię. Spojrzała na niego równie niebieskimi oczami, jakie on miał, i ścisnęła go za rękę, kiedy zaczęli pokonywać schody wiodące do głównego wejścia.

– Już wchodzimy, tatusiu! – wyszeptała.

– Wszystko będzie dobrze. – Uspokajał ją tak samo, jak wtedy, kiedy w wieku dziewięciu lat spadła z roweru i złamała rękę. Po drodze do szpitala opowiadał jej zabawne historyjki, by się odprężyła i trzymał mocno w objęciach podczas składania ręki. – Jesteś wspaniałą dziewczyną i materiałem na doskonałą żonę.

Szeptał jej w ucho te zapewnienia, kiedy zatrzymali się przed głównym wejściem, czekając na sygnał od mistrza ceremonii.

– Kocham cię, tatusiu – odszepnęła głosem drżącym ze zdenerwowania.

– I ja cię kocham, Diano. – Nachylił się i pocałował ją w pienisty welon, otoczony obłokiem zapachu róż.

Oboje wiedzieli, że będą do końca życia pamiętać tę chwilę.

– Niech cię Bóg błogosławi! – wyszeptał jeszcze, kiedy mistrz ceremonii dał sygnał, że czas wkraczać do środka.

Pochód otwierały trzy siostry Diany, za nimi szły jej trzy najstarsze przyjaciółki, w takich samych brzoskwiniowych sukniach i kapeluszach z przejrzystej organdyny. Towarzyszyły im dzieci podobne do aniołków. Muzyka zabrzmiała na bardziej dostojną nutę i przyszła kolej na pannę młodą, która kroczyła majestatycznie, a przy tym z wdziękiem, jak królowa zdążająca na spotkanie przeznaczonego sobie oblubieńca, w białej atłasowej sukni wciętej w talii i rozszywanej koronkowymi wstawkami w kolorze kości słoniowej. Welon otaczał ją jak mgiełka, a pod nim przyjaciele mogli dostrzec błyszczące, ciemne włosy, śmietankową cerę, roziskrzone błękitne oczy i lekko rozchylone w nieśmiałym półuśmiechu wargi. Gdy podniosła wzrok – ujrzała czekającego na nią wysokiego, przystojnego blondyna, z którym wiązała najlepsze nadzieje na wspólną przyszłość.

Andrew miał w oczach łzy, gdy spojrzał na nią. Jawiła mu się jak jakaś nieziemska wizja, sunąca wolno po białym chodniku wzdłuż nawy. Wreszcie stanęła przed nim, ściskając w drżących dłoniach bukiet.

Andy lekko ściskał jej dłoń, gdy pastor wygłaszał uroczystą przemowę do zgromadzonych wiernych. Przypomniał im, po co tutaj przyszli, i jak ogromna spoczywa na nich odpowiedzialność. Uważał bowiem, że rodzina i przyjaciele państwa młodych po winni ich wspierać w dochowywaniu przyrzeczeń małżeńskich, w zdrowiu i chorobie, w ubóstwie i w dostatku, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Przypomniał też narzeczonym, że ich droga życiowa nie musi być zawsze usłana różami, a los nie zawsze będzie się do nich uśmiechać, ale oni muszą, zgodnie ze złożonymi właśnie ślubami, wytrwać w miłości i wierności sobie i Bogu.

Oboje głośno i wyraźnie powtórzyli tekst przysięgi, przy czym Dianie już ani trochę nie trzęsły się ręce. Przestała się bać czegokolwiek, bo była zaślubiona Andyemu i należała do niego na wieki. Promieniała z radości, gdy pastor ogłosił ich mężem i żoną. Nigdy dotąd nie czuła się tak szczęśliwa. Kiedy Andy wsunął jej na palec obrączkę i schylił się, aby ją ucałować – patrzył na nią z taką czułością, że jej matka aż zapłakała. Ojciec płakał już dużo wcześniej, gdy tylko doprowadził ją do ołtarza i pozostawił u boku ukochanego mężczyzny – trochę ze szczęścia, a trochę dlatego, że miał świadomość końca pewnej epoki. Nic już nie miało być dla nich takie samo jak przedtem – córka od tej pory należała do kogoś innego.

Nowożeńcy z dumą i radością przedefilowali przez cały kościół. Promienieli też, kiedy wsiadali do samochodu mającego zawieźć ich do klubu. Tańce trwały do szóstej po południu i zjawili się tam chyba wszyscy znajomi Diany, nie licząc kilkuset osób, których nie znała. Tak się jej przynajmniej wydawało, gdy musiała wszystkich obtańczyć. Jej siostry wzięły sobie za punkt honoru, aby zatańczyć z wszystkimi braćmi Douglasami, ale ponieważ było ich czterech, a ich tylko trzy – bliźniacy po kolei asystowali Samancie. Podobało jej się to szalenie, a że była od nich tylko o rok młodsza – do końca przyjęcia zdążyli się zaprzyjaźnić. Dianie bardzo zaimponowało, że tylu kolegów Andyego z agencji zjawiło się na weselu. Nawet sam prezes z żoną wpadł na chwilę, co było miłym gestem z jego strony. Szef Diany – redaktor naczelny „Todays Home” – również przybył i zatańczył kilka razy z Dianą i z jej matką.

Tego dnia pogoda była piękna – wymarzony początek nowego życia. Jak na razie wszystko układało się idealnie. Andy objawił się we właściwym momencie, przez ostatnie dwa i pół roku żyli szczęśliwie, więc nie mogli lepiej wybrać czasu na zawarcie małżeństwa. Ufali sobie i znali swoje oczekiwania, zarówno względem siebie, jak i względem życia. Pragnęli być razem i założyć taką rodzinę, jakie obydwoje mieli. Przez chwilę Dianie wydawało się to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Nadszedł akurat moment, żeby zdjąć suknię ślubną, co uczyniła z najwyższą niechęcią. Wolałaby przedłużyć w nieskończoność miłe chwile, kiedy patrzyła w oczy nowo poślubionemu małżonkowi.

– Wyglądasz cudownie – szepnął, kiedy porwał ją na parkiet do ostatniego walca przed definitywnym rozpoczęciem życia we dwoje.

– Chciałabym, żeby ten dzień nigdy się nie skończył – mruknęła, przymykając oczy i przeżywając wszystko od początku. – Nie pozwolę, żeby się skończył – zapewnił Andy, przytulając ją mocniej. – Ja się nie zmienię, Diano… Nie zapominajmy o tym, gdyby kiedyś miało coś się popsuć między nami…

– Czy to ostrzeżenie? – To miał być żart? – Zamierzasz dać mi popalić?

– Jak jasna cholera! – Wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale Diana zrozumiała aluzję, bo zachichotała.

– A wstyd! – Parsknęła mu w nos przy którymś kolejnym obrocie walca.

– To niby ja mam się wstydzić? A kto zostawił mnie na lodzie i uciekł do mamusi, żeby udawać dziewicę?

– Andy, to była raptem jedna noc!

– Dla mnie to o wiele za długo. – Przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej, wtulając twarz w welon, a ona delikatnie muskała palcami jego policzek.

– Ale to naprawdę była tylko jedna noc…

– I tak będziesz musiała się z tego tłumaczyć przez całe tygodnie. A zaczniesz mniej więcej za pół godziny… – Spojrzał na zegarek. Muzyka zaczęła powoli cichnąć, więc spoglądał na Dianę ze wzrastającą czułością. – Gotowa do wyjazdu?

Przytaknęła. Niechętnie urywała się z własnego wesela, ale wiedziała, że już najwyższy czas. Minęła szósta wieczorem i oboje zdążyli się solidnie zmęczyć.

Razem z druhnami udał się z nią na górę, gdzie powoli zdjęła suknię i welon. Matka zaraz powiesiła te rzeczy na specjalnych, wyściełanych wieszakach. Z pobłażliwym uśmiechem przyglądała się ożywieniu młodych kobiet. Kochała nad życie swoje córki i cieszyła się, że udało jej się wszystkie szczęśliwie wydać za mąż.

Diana przebrała się w kostiumik z kremowego jedwabiu, przybrany granatowymi lamówkami i dużymi guzikami z masy perłowej. Matka pomogła jej wybrać ten kostium u Chanel, dopasowując do niego kremowy kapelusz i torebkę. Kiedy Diana z bukietem białych róż w ręku zeszła na spotkanie męża, wyglądała nadspodziewanie szykownie.

Z błyskiem w oku wkroczyła jeszcze raz do sali weselnej, gdzie rzuciła w tłum gości swój bukiet, a Andy dorzucił do tego jej podwiązkę. Pod gradem ryżu i płatków róż przebiegli do samochodu, wymieniając w biegu pożegnalne pocałunki z rodzicami i rodzeństwem. Obiecali, że zadzwonią do nich z drogi, a Diana podziękowała rodzicom za pomoc w organizacji wesela. Zaraz potem wyruszyli długim białym „krążownikiem szos” do hotelu „Bel Air”, gdzie mieli spędzić noc poślubną w specjalnie wynajętym apartamencie z widokiem na ogród.

Andy otoczył ją ramieniem i oboje odetchnęli z ulgą.

– Ach, cóż to był za dzień! – westchnął, opadając na oparcie siedzenia. – I co za wspaniała panna młoda! – dodał, omiatając Dianę zachwyconym wzrokiem.

– Z ciebie też niezły przystojniak! – Uśmiechnęła się do niego. – W ogóle udało się nam wesele.

– Razem z twoją mamą odwaliłyście ładny kawałek roboty. Moi kumple z agencji mówili, że czegoś takiego nie widzieli nawet na filmie. – Rzeczywiście, to wesele cechowała rodzinna atmosfera przesycona miłością, nic nie odbywało się na pokaz. – A twoje siostry przeszły same siebie. Czy wy zawsze tak rozrabiacie, kiedy jesteście razem?

Wiedziała, że ją podpuszczał, więc przyjęła wyzywającą postawę.

– My rozrabiamy? A wy to niby co? Wszyscy Douglasowie dostali dziś małpiego rozumu.

– Nie pleć głupstw. – Andy z udaną powagą usiłował odwrócić się do okna, ale nowo poślubiona małżonka dała mu takiego kuksańca, że zachichotał.

– Co udajesz Greka? Zapomniałeś już, jak we czterech wygłupialiście się z moją mamą?

– Jakoś sobie nie przypominam. – Zrobił niewinną minę, co oboje skwitowali śmiechem.

– Bo za dużo wypiłeś.

– Pewnie tak. – Odwrócił się i porwał ją w objęcia. Pocałunek trwał tak długo, jak długo Andy mógł wytrzymać bez zaczerpnięcia powietrza. Zrobił to w samą porę, bo obojgu zaczynało już braknąć tchu. – O rany, tego mi właśnie brakowało. Nie mogę się już doczekać, kiedy dojedziemy do hotelu i zedrę z ciebie te wszystkie szmatki.

– Mój nowy kostium? – Udała przerażenie.

– Owszem, razem z nowym kapeluszem, chociaż muszę przyznać, że bardzo ci w tym ładnie. – Dziękuję. – Tak sobie gawędzili, trzymając się za ręce, jak to zakochani. Bo też czuli się, jakby zaczynali od początku, chociaż zdążyli już zżyć się ze sobą.

W hotelu powitani zostali przez recepcjonistę, który podprowadził ich do głównego budynku. Po drodze minęli zaimprowizowany drogowskaz informujący, gdzie odbywa się aktualnie wesele panny Mason i pana Winwooda.

– Też przeżywają swój wielki dzień – szepnął Andy, a Diana się uśmiechnęła. Z aprobatą przyglądali się ogrodom i pływającym na stawie łabędziom, ale prawdziwy zachwyt wzbudził w nich apartament. Mieścił się na drugim piętrze, a w jego skład wchodził obszerny salon, mała kuchenka i romantyczna sypialnia wybita różowym atłasem i francuskim kretonem drukowanym w kwiatki. Całość tworzyła urocze gniazdko, jakby stworzone na noc poślubną, tym bardziej że w salonie znajdował się kominek. Andy miał nadzieję, że wieczór okaże się wystarczająco chłodny, by w nim napalić.

– Cóż to za piękne miejsce! – zauważyła Diana, gdy drzwi za mknęły się za portierem.

– Tak samo piękne jak ty. – Andy zdjął jej kapelusz i wyrzucił szerokim łukiem w powietrze, aż spadł na stół. Potem delikatnie rozwiązał włosy i tak długo przebierał w nich palcami, aż rozsypały się po ramionach. – Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. A ta kobieta należy teraz tylko do mnie, i to na zawsze, słyszysz?

Brzmiało to, jakby opowiadał piękną bajkę, ale przecież to właśnie sobie ślubowali. A w bajkach mąż i żona zawsze żyli potem długo i szczęśliwie…

– Tak, a ty należysz do mnie! – przypomniała, choć świetnie o tym pamiętał i nie miał nic przeciwko temu. Wśród pocałunków rozpinał żakiet od kostiumu Chanel i ani się obejrzała, jak ten wytworny ciuszek znalazł się na podłodze, a niedługo dołączyły do niego także części garderoby Andyego. Młodzi małżonkowie natomiast spletli się w uścisku na kanapie, odkrywając na nowo swoje ciała, tym razem jako mąż i żona. Zapomnieli o całym świecie, pogrążając się w otchłani namiętności, a Diana przylgnęła do Andyego tak, jakby już nigdy nie chciała wypuścić go z objęć nawet na chwilę. Drżąc z rozkoszy wspięli się na szczyty uniesienia, a potem leżeli odprężeni obok siebie. Akurat zachodziło słońce, do pokoju wdzierały się jego różowe i pomarańczowe promienie, a Diana i Andy snuli marzenia o przyszłym, wspólnym życiu.

– Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się taki szczęśliwy – wyszeptał.

– Mam nadzieję, że zawsze tak będzie – odpowiedziała. – Pragnę uczynić cię szczęśliwym.

– Myślę, że będziemy się uszczęśliwiać nawzajem – sprecyzował, wyplątując długie nogi z jej uścisku. Wstał i podszedł do okna, z którego widać było białe i czarne łabędzie pływające po stawie oraz starannie utrzymane trawniki. Krążyli tam młodzi ludzie w jaskrawych koktajlowych strojach, spiesząc do miejsca, które znajdowało się poza obrębem jego pola widzenia. Dochodziły stamtąd urywane nuty rewiowych piosenek.

– To musi być wesele tej Mason z tym Winwoodem – skomentowała Diana, nie ruszając się z kanapy. Właśnie przyszło jej na myśl, że mogli przed chwilą począć dziecko. Nie stosowali przecież żadnych środków zapobiegawczych, jak postanowili przed ślubem. Obie siostry Diany zaszły w ciążę podczas miodowego miesiąca, więc całkiem poważnie rozważała taką możliwość, co wcale by jej nie zmartwiło.

Po chwili wstała i podeszła do Andyego. Z okna zobaczyła, jak po ścieżce biegła młoda kobieta w krótkiej ślubnej sukni, kurczowo trzymając krótki biały welon i mały bukiecik. Towarzyszyła jej dziewczyna w czerwonej sukience, prawdopodobnie druhna. Panna młoda mogła być mniej więcej w wieku Diany, asystująca blondynka robiła wrażenie seksownej, a ślubna sukienka wyglądała na wypracowaną, choć niezbyt kosztowną. Przypadkowych widzów uderzyła jednak charakterystyczna nerwowość ruchów panny młodej i to „coś” w wyglądzie, co sami dobrze znali. Życzyli więc jej wiele szczęścia na nowej drodze życia, na którą się tak spieszyła.

– Chodź, chodź, Barbie! – poganiała Judi, bo takie imię nosiła dziewczyna w czerwonej sukience. Barbara jednak nie była w stanie biec szybciej w białych atłasowych czółenkach na szpilkach, które w ostatniej chwili kupiła z przeceny. – No już, kochana, tylko spokojnie.

Wyciągnęła do niej rękę, więc Barbara zatrzymała się, żeby zaczerpnąć tchu, a przy tym nie rzucać się w oczy gościom. Judi dyskretnie kiwnęła na starszego drużbę.

– Czy już czas? – szepnęła.

Pokręcił przecząco głową i pokazał jej pięć palców, co dziewczyna zrozumiała.

Te dwie młode kobiety nie znały się długo, ale już zdążyły się zaprzyjaźnić. Obie były aktorkami, które przed rokiem przybyły do Los Angeles z Las Vegas, gdzie pracowały jako tancerki. Wynajęły wspólne mieszkanie, aby nie uszczuplać zbytnio swoich skromnych oszczędności.

Od czasu przyjazdu do Kalifornii Judi zdążyła zagrać dwie epizodyczne rólki, dostała kilka propozycji pracy w charakterze modelki i statystki w filmie reklamowym. Barbie śpiewała w chórze wznowionej wersji musicalu Oklahoma, a kiedy zszedł z afisza – bezskutecznie starała się o rolę w emitowanych przed południem „mydlanych operach”. W oczekiwaniu na angaż obie z Judi pracowały jako kelnerki. Barbie dostała lukratywną posadę w „Hard Rock Cafe” i załatwiła tam pracę także i dla Judi. Właśnie w tej kawiarni dziewczęta poznały Charliego.

Judi pierwsza zaczęła z nim chodzić, lecz rozstali się, bo nie mieli sobie właściwie nic do powiedzenia. Potem zagadywał Barbie, kiedy codziennie przychodził na lunch, ale dopiero po pewnym czasie odważył się zaproponować jej randkę. Z Judi szło mu łatwiej, bo była dziewczyną bardziej bezpośrednią i kontaktową, ale Barbie miała w sobie szczególny urok.

Umówił się z nią jeszcze kilka razy, a po czwartej randce był już zakochany po uszy. Na próbę przestał się z nią widywać, ale nie mógł wytrzymać. Zadzwonił wtedy do Judi, bo chciał poprosić ją o radę, ale także wybadać, co Barbie o nim myśli.

– Ona szaleje za tobą, idioto! – Judi nie rozumiała, jak dwudziestodziewięcioletni mężczyzna może być tak naiwny i niedoświadczony w stosunkach z kobietami. Ani ona, ani Barbie nie spotkały w życiu kogoś podobnego. Nie grzeszył urodą, ale miał chłopięcy wdzięk, i szło to u niego w parze z uczciwością i niewinnością.

– Na jakiej podstawie sądzisz, że mnie lubi? Powiedziała ci to? – podpytywał podejrzliwie, na co parsknęła śmiechem.

– Bo znam ją lepiej niż ty!

Wiedziała, że Barbie podobała się jego serdeczność i hojność. Liczyła, że będzie zabierał ją w miłe miejsca, gdyż jako przedstawiciel handlowy poważnej firmy w branży tekstylnej otrzymywał wysokie prowizje. Jak na kawalera prowadził życie na dość wysokim poziomie i starał się uprzyjemniać je i sobie, i innym – na przykład zapraszał dziewczęta do dobrych restauracji. Cenił sobie takie rozrywki, gdyż wychował się w ciężkich warunkach, a tego, do czego doszedł, dorobił się własną, ciężką pracą.

– Ona uważa, że jesteś facet super! – dodała jeszcze, zastanawiając się, czy nie powinna była dołożyć więcej starań, aby za trzymać go przy sobie. Cóż, nie był jej typie. Lubiła facetów z ikrą, dostarczających jej mocnych wrażeń, czego nie mógł za gwarantować sympatyczny, lecz trzeźwo myślący Charlie. Ją nudził, natomiast z Barbarą sprawa przedstawiała się inaczej.

Pochodziła z małego miasteczka, w którym jeszcze jako uczennica szkoły średniej wygrywała konkursy piękności. W którymś momencie pokłóciła się z rodziną i uciekła z domu. Myślała, aby szukać szczęścia w Nowym Jorku, skończyło się jednak na Las Vegas, bo z Salt Lakę City miała tam bliżej. Zdążyła już zaliczyć niejedną przygodę z mężczyznami, lecz jej wrodzona uczciwość nie poddawała się zepsuciu i to właśnie podobało się w niej Charliemu. Ona też go polubiła, gdyż jego prowincjonalna naiwność i brak doświadczenia przypominały chłopców z rodzinnego miasteczka. Stanowił interesującą odmianę wobec mężczyzn z Las Vegas i Los Angeles, którzy oczekiwali od kobiet wszystkiego, od pieniędzy po seks.

Tymczasem Charlie nie wymagał od niej niczego poza tym, by z nim była i pozwalała się rozpieszczać. Jak miała nie lubić kogoś takiego, kto wprawdzie nie był filmowym przystojniakiem, ale nie wyglądał źle. Rudzielec z niebieskimi oczami i ciałem po krytym mnóstwem piegów, co nadawało mu wygląd „chłopaka z sąsiedztwa”. Potrafił rozczulać kobiety, nie wyłączając Barbie, która liczyła, że związek z nim rozwiąże wiele jej problemów.

– Dlaczego sam nie powiesz, co o niej myślisz? – Judi próbowała go ośmielić. Chyba skutecznie, gdyż po trzech tygodniach chodzenia ze sobą zdążyli się zaręczyć. Minęło następne pół roku, i oto Barbara stała za żywopłotem hotelu „Bel Air”, czekając na znak, kiedy zacznie się ceremonia ślubna.

– Dobrze się czujesz? – Judi przyglądała się jej badawczo, gdyż Barbie nerwowo przestępowała z nogi na nogę niczym koń przed wyścigiem.

– Chyba zaraz się porzygam.

– Tylko spróbuj! Po to męczyłam się przez dwie godziny, że by ułożyć ci włosy? Chybabym cię udusiła!

– Dobra, Judi, ale ja już jestem za stara na takie cyrki.

Miała trzydzieści lat, była starsza od Charliego tylko o rok, ale miała wrażenie, że różnica między nimi wynosi całe wieki. Bez makijażu i z włosami splecionymi w warkocz wyglądała dużo młodziej, ale w porównaniu z nim miała znacznie bogatszą przeszłość. Jeden Charlie pod pozorami zblazowania umiał wyczuć w niej prawdziwą czystość i słodycz, toteż tylko on miał dostęp do tej części jej osobowości, którą uważała już za bezpowrotnie straconą. Zapraszał ją do swego mieszkania, gdzie pichcił domowe posiłki, zabierał na długie spacery i domagał się, aby przedstawiła go swojej rodzinie.

Tej prośby Barbie nie mogła spełnić, nie lubiła nawet poruszać tego tematu, choć nie chciała wyjawić dlaczego. Któregoś dnia odwiedziło ją dwóch mormońskich misjonarzy, aby namówić ją do powrotu na łono ich Kościoła i do Salt Lakę City. Ze złością wypędziła ich z mieszkania i zatrzasnęła za nimi drzwi, krzycząc, aby nie ważyli się wracać. Odżegnywała się od wszystkiego, co mogło mieć związek z jej życiem w Salt Lakę City. Charlie zdołał się dowiedzieć jedynie, że miała ośmioro rodzeństwa i około dwadzieściorga kuzynów, ale na pewno coś więcej niż nuda wypłoszyło ją z rodzinnych stron. Nie chciała się jednak przyznać, co to było.

Charlie natomiast nie ukrywał przed nią swojej przeszłości. W jego dokumentach zanotowano, że jako noworodek został podrzucony na stacji kolejowej. Poznał chyba wszystkie domy dziecka w New Jersey, przebywał także w kilku rodzinach zastępczych, był nawet dwa razy przewidziany do adopcji, ale nic z tego nie wyszło, gdyż cierpiał na nerwice, alergie i liczne schorzenia skórne. W wieku pięciu lat zapadł również na astmę, a za nim wyrósł z większości tych chorób, stał się już „za stary” na adopcję. Opuścił więc dom dziecka dopiero wtedy, gdy doszedł do pełnoletności. Wsiadł w autobus do Los Angeles i przez najbliższe jedenaście lat nie ruszał się z tego miasta. Skończył tam studia wieczorowe, a teraz marzył o podyplomowym studium biznesu, co dałoby mu możliwość otrzymania lepszej posady, z czym wiązały się wyższe zarobki, a co za tym idzie, lepsze życie dla rodziny, którą pragnął założyć. Liczył, że u boku Barbie jego marzenia się spełnią. Chciał się z nią ożenić, stworzyć jej kochający dom i wypełnić go mnóstwem dzieci podobnych do niej. Ale gdy kiedyś spróbował podzielić się z nią tym marzeniem – roześmiała mu się w nos.

Rzeczywiście była ładna, szczególnie figurę miała zachwycającą, chociaż nie poświęcała nigdy zbyt wiele uwagi własnemu wyglądowi, dopóki nie poznała Charliego. Okazał się wobec niej tak miły i opiekuńczy jak nikt dotąd, choć nieraz wolałaby, żeby ją bardziej podniecał. Przyjeżdżając do Los Angeles, marzyła, że będzie chodzić z aktorem, może nawet z jakimś sławnym, a tu trafił jej się taki Charlie. Czasami zadawała sobie pytanie, czy nie powinna była poczekać na wyśnionego księcia z bajki lub gwiazdora filmowego. Zabierała Charliego na zakupy i namawiała, aby sprawił sobie coś modnego, ale sama w końcu musiała przyznać, że w zbyt ekstrawaganckich ciuchach prezentował się po prostu głupio. Znacznie lepiej wyglądał w prostych, niewyszukanych ubraniach, a że włosy sterczały mu na wszystkie strony, kiedy próbował je zapuścić, musiał strzyc się krótko. Nie mógł się też opalać, bo na słońcu natychmiast czerwieniał i dostawał pęcherzy

– Widzisz, nie jestem typem filmowego przystojniaka – tłumaczył się jej kiedyś przy kolacji, którą sam ugotował. Zaserwował wtedy swoją specjalność – kotlety cielęce z kluseczkami cannelloni i zieloną sałatą. Nauczył się przyrządzania tych potraw w jednej z rodzin zastępczych, czym chwycił ją za serce. Chwilami czuła, że naprawdę go kocha, ale często zastanawiała się, czy jest dla niej odpowiednim partnerem, czy tylko miłym i wygodnym kompanem. Wiedziała, że na pewno jej nie skrzywdzi, ale trudno było spodziewać się po nim zmysłowych przeżyć. W jej dotychczasowym życiu nic nie było należycie poukładane. Zawsze borykała się z dylematami trudnych wyborów, zbyt wysokiej ceny czy zbyt dużego ryzyka. U boku Charliego czekała ją raczej ustabilizowana przyszłość. Miałaby wszystko, o czym marzyła kiedyś, a powinna marzyć teraz – troskliwego męża, wygodne mieszkanie i pewność, że nie musi się martwić, skąd wziąć pieniądze na komorne ani szukać dodatkowej pracy jako tancerka rewiowa.

Naprawdę jednak marzyła o karierze aktorskiej, tym bardziej że agenci zapewniali ją, iż ma talent. Potrzebowała wielkiego przełomu w życiu, a nie miała pewności, czy Charlie też tego pragnie. Czy po ślubie zgodziłby się na jej karierę artystyczną? Wprawdzie obiecywał, że tak, ale równocześnie wspominał coś o dzieciach, a tego z kolei ona nie brała pod uwagę. Przynajmniej jeszcze nie teraz, nie z nim i nie wiadomo, czy w ogóle… Oczywiście, nie powiedziała mu tego, ale co by się stało, gdyby nagle otrzymała wielką, życiową szansę? Gdyby, na przykład, dostała propozycję jednej z głównych ról w musicalu albo nawet w filmie? Jaki model życia mogłaby temu przeciwstawić?

Zakładając jednak, że ten wielki przełom nie miałby nigdy na stąpić, to przynajmniej nie musiałaby pracować jako kelnerka. Zresztą, może w ogóle prezentowała błędne podejście do życia? Miewała nieraz z tego powodu wyrzuty sumienia, ale musiała przecież myśleć o sobie. Nauczyła się tego jeszcze na łonie rodziny. Pobierała wtedy więcej nauk, niż chciało się jej pamiętać.

Trudno było nie ulec wobec tak niewątpliwych zalet Charliego jak stałość, uczciwość, zdolność do poświęceń i uwielbienie dla niej. Toteż Barbie doszła do wniosku, że chyba jednak go kocha. Ale w ostatnich minutach przed ślubem znów opadły ją wątpliwości. A jeśli popełnia błąd? Co się stanie, gdy znienawidzą się po dwóch latach małżeństwa albo wręcz nie wytrzymają nawet tyle?

– Co wtedy zrobię? – szepnęła do Judi.

– Nie uważasz, że już trochę za późno się nad tym zastanawiać? – odpowiedziała Judi, przygładzając czerwoną koronkową sukienkę. Jej nogi zdawały się nie mieć końca, a piersi, powiększone silikonowymi implantami, wprost wylewały się z dekoltu. Operację plastyczną wykonał chirurg z Las Vegas i wszyscy zachwycali się jej wynikiem. Wszyscy, oprócz Barbie, która uważała fundowanie sobie sztucznego biustu za idiotyzm. Mogła się wymądrzać, bo jej własne piersi były wystarczająco duże. A z daleka i tak nikt nie zauważał różnicy!

Barbie miała w ogóle cudowną figurę. Obfity biust kontrastował z tak smukłą talią, że Charlie mógł ją prawie objąć złączonymi dłońmi. Nie była wysoka, za to szczyciła się nadzwyczaj zgrabnymi nogami. Z jej typem urody wyglądałaby seksownie, cokolwiek by włożyła, nawet worek. W krótkiej, obcisłej sukni ślubnej z białego atłasu stanowiła podniecający konglomerat niewinności i zmysłowości.

– Nie uważasz, że ta sukienka jest za obcisła? – upewniła się, spoglądając nerwowo na Judi. Czuła się, jakby czekała tu już od niepamiętnych czasów. Wolałaby, żeby poszli zwyczajnie do urzędu stanu cywilnego w ratuszu, ale Charlie upierał się przy prawdziwym ślubie.

Wiedziała, że ma to dla niego duże znaczenie, więc ustąpiła, chociaż większą przyjemność sprawiłby jej weekend w Reno. Charlie jednak z góry wszystko zaplanował i zaprosił znajomych, tak że razem zebrało się około sześćdziesięciu gości. Wiedziała, że to najszykowniejszy hotel w Los Angeles – może oprócz hotelu „Beverly Hills” – i powiedziała o tym Charliemu, ale uparł się, że ten będzie lepszy. Wybrali najtańsze menu i najskromniejszy program uroczystości weselnych, choć i tak miało to pochłonąć większość jego oszczędności. Jednak oświadczył Barbie:

– Zasługujesz na to.

– Twoja sukienka jest urocza – zapewniła ją Judi, bo musiała szczerze przyznać, że koleżanka wygląda wspaniale, choć robiła wrażenie wystraszonej. – Wyluzuj się, mała, wszystko będzie OK.

Niepokoiła się już opóźnieniem, ale zjawił się wreszcie drużba pana młodego i muzyka zaczęła grać. Charlie zamówił kapelę składającą się z kontrabasisty, skrzypka i grającego na syntetyzatorze.

Muzykanci zagrali marsz Mendelssohna, na zaimprowizowaną ambonę wdrapał się sprowadzony przez Charliego pastor. Nie zadawał Barbie niepotrzebnych pytań na temat jej wyznania mormońskiego, więc zgodziła się, aby udzielił im ślubu. Starszy drużba, Mark, podał jej ramię i uśmiechnął się do niej po ojcowsku. Był potężnie zbudowanym mężczyzną, dużo starszym od Charliego, a w pracy jego przełożonym, stąd miał do młodych taki ojcowski stosunek. Mimo tuszy i siwizny na skroniach prezentował się całkiem elegancko, jeśli nie liczyć strużek potu ściekających zza uszu.

Z poważną miną ukłonił się Barbie, zanim poprowadził ją w stronę prowizorycznego podwyższenia.

– Trzymaj się, Barbaro, wszystko będzie dobrze. – Poklepał ją po ręku, a Barbie usiłowała nie myśleć w tym momencie o swoim ojcu.

– Dziękuję, Marku. – Miała mu za co dziękować, gdyż zgodził się nie tylko świadkować Charliemu, lecz poprowadzić do ołtarza narzeczoną w zastępstwie ojca. Załatwił też szampana za pośrednictwem swego szwagra, który miał dostęp do taniej hurtowni napojów alkoholowych. Widać było, że chciał dla młodych jak najlepiej; może dlatego, że sam był rozwodnikiem, ojcem dwóch córek. Jedna już wyszła za mąż, druga jeszcze studiowała.

Podczas gdy majestatycznie zmierzali w stronę ołtarza, Barbara starała się nie myśleć o przyszłości. Wiadomo przecież, że najpierw jest ślub, później wesele, a potem wiele lat wspólnego życia. Nagle jak spod ziemi wyrósł przy nich Charlie ze swoim ujmującym uśmiechem, rudymi włosami i niebieskimi oczami. W kremowym smokingu, z białym goździkiem wpiętym w klapę, wyglądał jak chłopczyk od pierwszej komunii – wcielenie niewinności! Taki człowiek nie wzbudzał obaw przed związaniem się z nim aż do końca dni. Kiedy jeszcze Mark zachęcająco ścisnął ją za rękę – sama zrozumiała, że jej opory były nieuzasadnione. Na pewno nie wyjdzie źle na małżeństwie z Charliem. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że postępuje słusznie.

– Kocham cię! – wyszeptał tymczasem Charlie, stojąc u jej boku.

Patrząc na niego, uświadomiła sobie, że i ona go kocha. Zrobił przecież dla niej coś nadzwyczajnego – zaofiarował jej nowe, wspaniałe życie i wolność od wszelkich trosk. Nikt dotąd nie okazał jej tyle serca. Mogła być pewna, że nie zawiedzie się na nim. Zawstydziła się swoich uprzednich wątpliwości i obaw, że mogła dokonać lepszego wyboru. Najważniejsze, że znalazła przyjaciela i porządnego człowieka, który zapowiadał się na dobrego męża. Byłaby głupia, gdyby żądała czegoś więcej. Wszak stuknęła jej już trzydziestka, a książę z bajki najwyraźniej przebywał akurat na innej planecie. Zresztą nie potrzebowała lepszego księcia niż Charlie Winwood, nie potrzebowała niczego po nad to, co jej oferował.

– Kocham cię, Charlie – odwzajemniła mu się, kiedy wkładał jej na palec obrączkę. Całując ją, miał łzy w oczach, więc przytuliła się do niego mocniej, jakby chciała mu wynagrodzić dotychczasowe smutne i samotne życie.

– Tak bardzo cię kocham, Barb… – Nie miał słów, aby wyrazić siłę swej miłości.

– Będę dla ciebie dobrą żoną, obiecuję… Naprawdę się postaram.

– Wierzę ci, kochanie. – Uśmiechnął się. Potem, już w trakcie wesela, wzniósł toast za jej zdrowie szampanem Marka, a jeszcze później zaprosił ją do tańca na zaimprowizowanym parkiecie. Urządzono go na trawniku, nieopodal bufetu i orkiestry.

Impreza rozkręciła się na cały regulator i wszyscy świetnie się bawili, szczególnie państwo młodzi, którzy nie żałowali sobie szampana Marka. On sam tańczył z Judi i wyglądał na zadowolonego. Innym też dopisywały humory, a kapela grała utwory w stylu Oto nadchodzą wszyscy święci czy Hava Nagila.

Wreszcie muzykanci zagrali utwór w wolniejszym tempie, aby biesiadnicy ochłonęli. Podczas wykonania Moon River Charlie tańczył z Judi, a Mark poprosił pannę młodą.

– Wyglądasz naprawdę zachwycająco, Barb – komplementował ją. Nad parkietem lśniły miliony gwiazd, a wieczór był nad zwyczaj ciepły. – Na pewno będziecie żyli szczęśliwie, otoczeni wianuszkiem wspaniałych dzieci.

– Skąd ta pewność? – Uśmiechnęła się, bo traktowała go już jak dobrego przyjaciela.

– Jestem już stary i wiele w życiu widziałem. Wiem też, jak bardzo Charlie pragnie dzieci.

Ona też o tym wiedziała, ale uprzedziła Charliego, że będzie musiał poczekać z tym parę lat, dopóki ona nie zrealizuje się jako aktorka. Nie był zbytnio zachwycony tą perspektywą, ale oboje zgodzili się odłożyć poważną rozmowę na później. Biedak nie wiedział jeszcze, że właśnie wizja rodzenia dzieci najbardziej odstręczała Barbie od małżeństwa. Wystarczyło, że Mark o tym wspomniał, a na samą myśl zrobiło się jej słabo.

– Odbijany! – zarządził Charlie, przekazując Judi w ręce Marka. Jasne było, że ostatnie tańce tego wieczoru chciał przetańczyć ze świeżo poślubioną żoną. Oboje wypili dosyć dużo, ale na Barbie podziałało to tylko tak, że czuła się jak we śnie, a wszyscy otaczający ludzie wydawali się jej bardzo szczęśliwi.

– Dobrze się bawiłaś? – wydyszał jej w szyję, czując przyjemny nacisk jej piersi. Każde jej dotknięcie rozpalało go do szaleństwa, a i ona też nie była od tego. Nigdy niczego mu nie odmawiała, bo lubiła dobrą zabawę i seks. Wirując z nią po parkiecie, czuł się najszczęśliwszym mężczyzną na kuli ziemskiej.

– Wspaniale, a ty? – Uśmiechnęła się promiennie.

– To najlepsze wesele, jakie w życiu widziałem. – Spojrzał jej w oczy z miną człowieka mającego cały świat u stóp.

– Z tego nic nie wynika… – Udawała nadąsaną, on przytulił ją jeszcze mocniej.

– Żebyś wiedziała, Barb, jaki jestem szczęśliwy… Spełniło się marzenie mojego życia.

Rzeczywiście, ten dzień oznaczał dla niego początek zupełnie nowej ery. Miał otrzymać to, czego nigdy nie miał, a tak rozpaczliwie pragnął – miłość, własny dom i ciepło rodzinne.

– Wiem – wyszeptała, a od jego pocałunków zakręciło jej się w głowie. Wyobrażała już sobie, jak leżą razem na plaży w Waikiki. Nazajutrz rano mieli bowiem wyjechać na Hawaje, gdyż wykupili okazyjną wycieczkę. Noc poślubną natomiast zaplanowali w mieszkaniu Charliego, gdyż w hotelu „Bel Air” kosztowałaby za drogo. Barbie zresztą wcale na tym nie zależało, bo i tak wiedziała, że ten wieczór utrwali się na zawsze w jej pamięci.

O tej samej porze w Santa Barbara niebo pokrywały miriady gwiazd. Dwadzieścioro pięcioro gości stało kręgiem i przyglądało się, jak Bradford Coleman całuje Pilar Graham w świetle księżyca. Trwało to dosyć długo, a kiedy wreszcie obrócili rozradowane oczy na swoich przyjaciół – ci nagrodzili ich brawami i wesołymi okrzykami. Gdy tylko sędzia pokoju, Marina Goletti, która udzieliła im ślubu, ogłosiła nowożeńców mężem i żoną – znajomi rzucili się do nich z gratulacjami.

– Dlaczego to tak długo trwało? – podpuszczał ich kolega Brada.

– Musieliśmy dojść do wprawy – oznajmiła Pilar z godnością. Biała jedwabna tunika w stylu greckim dobrze układała się na jej smukłej figurze, o którą Pilar dbała – codziennie ćwiczyła i pływała. Bradford często chwalił jej sylwetkę jak u młodej dziewczyny. W ogóle była atrakcyjną kobietą, nawet proste, srebrne włosy zwisające do ramion dodawały jej urody. Nie tylko nie ukrywała tej wczesnej siwizny, lecz przeciwnie – szczyciła się nią, choć posiwiała już w wieku dwudziestu kilku lat, a teraz przekroczyła czterdziestkę.

– W ciągu trzynastu lat mieliście na to chyba dość czasu! Alicja Jackson, jej współpracowniczka z zespołu adwokackiego, szepnęła Pilar na ucho:

– Dobrze, że w końcu zdecydowałaś się wyjść za Brada.

– Aha – dodał inny kolega po fachu, Bruce Hemmings. – Przypuszczam, że nie chcieliście wywoływać skandalu po tym, jak Brad dostał nominację na sędziego.

– Dobrze ci się wydaje! – zareplikował Brad swoim dźwięcznym głosem tuż nad uchem Pilar, obejmując ją ramieniem. – Nie chcę, by ktokolwiek zarzucał jej, że ma specjalne względy u sędziego, bo z nim żyje.

– Myślałby kto, że mam jakieś względy! – odparowała Pilar. Przytuliła się do niego, demonstrując tym poufałym gestem długotrwałą zażyłość.

Najśmieszniejsze, że przez pierwsze trzy lata ich znajomości byli przeciwnikami na niwie zawodowej. Pilar po ukończeniu studiów prawniczych podjęła pracę jako adwokat w Santa Barbara, gdzie Brad pracował jako prokurator. Tak się składało, że w każdej poważniejszej sprawie karnej stawali przeciwko sobie. Pilar nie tolerowała ani jego poglądów politycznych, ani stylu wygłaszania mów oskarżycielskich, którymi tak długo zamęczał skład sędziowski, dopóki nie wygrał. Nieraz ich temperamenty rozpalały się do tego stopnia, że toczyli zawzięte spory jeszcze w kuluarach sądu. Często sędzia musiał ich przywoływać do porządku, a raz nawet Pilar o mało nie spędziła nocy w areszcie za obrazę sądu, bo na sali rozpraw nawymyślała Bradowi od skurwysynów. Jego jednak ten atak rozbawił do tego stopnia, że odstąpił od wniesienia oskarżenia, i mało tego – zaprosił ją na kolację, gdy tylko sędzia ogłosił przerwę.

– Pan chyba zwariował? Nie słyszał pan, co powiedziałam? – Kiedy wychodzili z sali rozpraw, trzęsła się ze złości, bo jego sposób prowadzenia sprawy o gwałt wyprowadził ją z równowagi.

– Tak czy owak, jeść trzeba. A pani klient jest winny i pani doskonale o tym wie.

No cóż, wiedziała, ale ktoś przecież musiał bronić tego człowieka najlepiej jak umiał, czy to się Bradowi Colemanowi podobało, czy nie. W końcu to był jej fach.

– Nie mam zamiaru omawiać problemu winy czy niewinności mojego klienta z panem, panie prokuratorze! Pewnie po to pan chce zaprosić mnie na kolację, żeby wyciągnąć ode mnie coś, co potem użyje pan przeciwko mnie?

Była tak wściekła, że nie zwracała uwagi na jego fizyczną atrakcyjność. W prokuraturze nazywano go Cary Graniem, bo przypominał tego aktora srebrnosiwymi włosami, choć dopiero niedawno przekroczył czterdziestkę. Kobiety z jego biura rozpływały się w zachwytach, że taki przystojny i seksowny. A ona patrzyła na niego wyłącznie jak na prokuratora.

– Dobrze pani wie, że nie zniżam się do takich działań – sprostował łagodnie. – Szkoda, że pani nie pracuje w prokuraturze, zamiast w tym zespole adwokackim. Wolałbym znajdować się z panią po jednej stronie barykady. Razem moglibyśmy napsuć więcej krwi przeciwnikom.

Musiała się uśmiechnąć, słysząc takie pochlebstwa. Nie poszła jednak z nim na kolację, choć słyszała, że był wdowcem z dwojgiem dzieci, powszechnie lubianym. Dla niej uosabiał jednak tylko przeciwnika na sali sądowej. Nie próbowała nawet zobaczyć go w innym świetle, dopóki znów nie stanęli naprzeciw siebie w sprawie o głośne przestępstwo, o którym szeroko rozpisywały się wszystkie media. Chodziło o morderstwo, więc żądni sensacji dziennikarze eksploatowali tę sprawę bez umiaru, posuwając się nawet do chwytów poniżej pasa.

Młoda dziewczyna została oskarżona o zabójstwo kochanka swojej matki. W śledztwie utrzymywała, że usiłował ją zgwałcić, lecz nie miała na to dowodów, a matka zeznawała przeciwko niej. Przesłuchania świadków ciągnęły się w nieskończoność, choć adwokaci zadawali im podchwytliwe pytania, ale gdzieś w połowie postępowania procesowego prokurator Bradford Coleman dyskretnie podszedł do mecenas Graham i poinformował ją, że w świetle nowo ujawnionego dowodu doszedł do przekonania, iż jej klientka może być niewinna. Poprosił o odroczenie rozprawy i wznowienie postępowania, czym doprowadził do uwolnienia dziewczyny. Pilar musiała przyznać, że to on się do tego przyczynił, gdyż jej mowy obrończe nie wywarły żadnego skutku. Dopiero wtedy, po trzech latach daremnych zabiegów, zgodziła się zjeść z nim kolację. Nic nigdy nie przychodziło im szybko ani łatwo.

Dzieci Bradforda, trzynastoletnia Nancy i dziesięcioletni Todd, od początku ustosunkowały się negatywnie do jego znajomości z Pilar. Ich matka nie żyła od pięciu lat i od tamtego czasu miały ojca tylko dla siebie, więc nie chciały dzielić się nim z żadną kobietą. Utrudniały obojgu życie, jak mogły, choć Brad i Pilar początkowo byli tylko przyjaciółmi. Dzieci jednak wyczuły, że z tej przyjaźni może rozwinąć się coś więcej i próbowały temu zapobiec. Ich zachowanie smuciło Brada, ale Pilar tylko mu współczuła. Wiedziała przecież, że dorosłemu mężczyźnie nie może wystarczyć do końca życia tylko praca i dzieci. Im lepiej poznawała Brada, tym więcej zyskiwał w jej oczach. Imponował jej jego umysł, charakter i kwalifikacje zawodowe, prawość i wrodzone poczucie przyzwoitości. Przekonała się, że pozytywne opinie o nim nie były bynajmniej przesadzone.

Tym sposobem, zanim się zorientowała, zdążyła zakochać się w nim po uszy, podobnie jak on w niej. Nie wiedzieli tylko, jak mają postąpić z dziećmi.

– Mniejsza o dzieci, ale co z moją pracą? Nie wypada mi przecież teraz stawać w sądzie przeciwko tobie! – dowodziła Pilar. – To nawet niedopuszczalne, bo powstałby konflikt interesów!

Brad się z nią zgodził, więc wycofywali się ze spraw, w których znajdowaliby się po przeciwnych stronach. W ciągu roku Pilar przestawiła się całkowicie na prowadzenie prywatnej kancelarii, co dawało jej pełną satysfakcję zawodową. Po niedługim czasie to samo zrobił też Brad. Oboje prowadzili bardzo czynne i urozmaicone życie, a dzieci stopniowo przyzwyczajały się do jego znajomości z Pilar. Z czasem zaakceptowały ją, a potem polubiły, choć musiała stoczyć ciężką walkę o zdobycie ich przychylności. Po trzech latach trwania romansu z Bradem, kiedy Nancy miała szesnaście lat, a Todd trzynaście, Pilar Graham wprowadziła się do jego domu.

Razem kupili nowy dom w Montecito. Potem Nancy poszła na studia, Todd do szkoły z internatem, a znajomi Pilar i Brada stopniowo przestali ich pytać, kiedy się wreszcie pobiorą. Obydwoje nie widzieli potrzeby zawierania ślubu, bo Brad miał własne dzieci, a Pilar nie myślała o powiększeniu rodziny. Przy ciskana do muru wykręcała się, że prawdziwa miłość nie wymaga potwierdzenia na papierze. Wystarczyło, że ślubowała Bradowi wierność w sercu i tylko to się liczyło.

W tym nieformalnym związku przeżyli bez burz trzynaście lat, dopóki Brad nie otrzymał nominacji na sędziego sądu wyższej instancji z siedzibą w Santa Barbara. Miał sześćdziesiąt jeden lat, a Pilar czterdzieści dwa. Wtedy to uświadomili sobie, że sytuacja stała się krępująca. Mężczyzna na tak eksponowanym stanowisku żyjący bez ślubu z kobietą mógł łatwo paść ofiarą niewybrednej nagonki prasowej. Podobno pojawiły się już pierwsze komentarze.

Któregoś ranka rozmawiali o tym przy śniadaniu. Pilar wyraźnie posmutniała.

– Nie uważasz, że powinnam się wyprowadzić? Brad podniósł oczy znad „New York Timesa” i spojrzał na nią z rozbawieniem. W wieku czterdziestu dwóch lat wyglądała tak samo ponętnie, jak wtedy, gdy miała dwadzieścia sześć i stawali przeciwko sobie w sądzie.

– Chyba przesadzasz.

– Nie chciałabym, abyś miał przeze mnie kłopoty. – Nalała sobie i jemu drugą filiżankę kawy.

– To pani mecenas nie widzi innego wyjścia? Bo ja widzę.

– Jakie? – Spojrzała na niego szklanym wzrokiem, bo na prawdę nie miała lepszego pomysłu.

– No, to masz szczęście, że nie jesteś moją aplikantką! Nie przyszło ci nigdy do głowy, że moglibyśmy się pobrać? A w razie, gdybyś nie dała się przekonać do tego rozwiązania, nie widzę nic zdrożnego w tym, abyśmy dalej żyli tak, jak żyjemy. W końcu sędziowie to tacy sami ludzie jak wszyscy inni.

– Nie wiem, czy ci to jednak nie zaszkodzi. – Uważała, że nie rozsądne byłoby szargać jego nieskazitelną reputację.

– W takim razie wyjdź za mnie!

Pilar przez dłuższy czas kontemplowała w milczeniu widok z okna, zanim odpowiedziała:

– Czy ja wiem? Nie pomyślałam dotąd o tym. A ty?

– Prawdę mówiąc, nie, bo ty tego nie chciałaś. Mógłbym jednak wziąć pod uwagę taką ewentualność.

W gruncie rzeczy zawsze chciał się z nią ożenić. To tylko ona z uporem broniła swojej wolności, aby nie dać się „wchłonąć”. Nie mieli też powodu, by obawiać się sprzeciwu dzieci, jak to było na początku. Nancy miała już dwadzieścia sześć lat i przed rokiem sama wyszła za mąż, a Todd – dorosły, dwudziestotrzyletni mężczyzna – pracował w Chicago.

– A co, czy małżeństwo to coś strasznego? – podpytywał nie śmiało, ale Pilar i tak zwlekała z odpowiedzią.

– W naszym wieku? – Spojrzała na niego z takim zdziwieniem, jakby zaproponował coś kompletnie nierealnego, na przykład, żeby oboje wyskoczyli z samolotu ze spadochronem.

– Czyżby wprowadzono jakieś granice wieku przy zawieraniu małżeństw? Nie wiedziałem… – zażartował, co wywołało uśmiech na jej twarzy.

– Dobrze, już dobrze – westchnęła, opadając na oparcie krzesła. – Po prostu mnie zaskoczyłeś. Tak nam się cudownie żyło razem, że nie chciałabym tego zmieniać. A co, jeśli wszystko po psujemy?

– Ciągle to powtarzasz, ale właściwie dlaczego mielibyśmy coś popsuć? Czy małżeństwo zmieni coś w tobie albo we mnie?

– Nie wiem, może… – Powiedziała to całkiem poważnie.

– Niby dlaczego miałbym się zmienić? Kocham cię, Pilar, i o niczym nie marzę bardziej niż o wzięciu z tobą ślubu. Może potrzebowaliśmy pretekstu, który właśnie się nadarzył?

– I tym pretekstem ma być twoja nominacja? Właściwie dla czego? Kogo to obchodzi?

– Nikogo oprócz nas, ale ja chcę, abyś została moją żoną. – Ujął jej ręce i pocałował ją. – Kocham cię, Pilar Graham, i będę kochał do końca moich dni. Chcę cię poślubić bez względu na to, czy będę sędzią, czy nie. Jak się na to zapatrujesz?

– Myślę, że zwariowałeś – mruknęła z uśmiechem, ale zaraz zamknęła mu usta pocałunkiem. – Pewnie to przez tę stresującą pracę. Widzisz, ja zawsze lubiłam płynąć pod prąd. Miałam dwadzieścia pięć lat, a już byłam siwa jak gołąb. Nie przeszkadzało mi, że nie mam dzieci, choć inne kobiety paradowały z nosidełkami i wózkami. Lubię swoją pracę, więc nie miałam kompleksów z powodu staropanieństwa.

– I nie wstydzisz się żyć w grzechu? Gdzie twoje sumienie?

– Dawno się go wyzbyłam, odkąd mam do czynienia z sądami.

– Tak przypuszczałem, ale przynajmniej to przemyśl – rzucił luźno.

Nadeszły święta Bożego Narodzenia, a przez następne sześć miesięcy oboje tak zawzięcie wałkowali ten temat, że Brad miał już dość i dał sobie słowo, że nie ożeni się z Pilar, choćby go sama o to prosiła. Jednak w maju to właśnie ona go zadziwiła.

– Przemyślałam tę sprawę – oświadczyła, zaparzając kawę w ekspresie.

– Jaką sprawę? – Nie zorientował się od razu.

– No, naszą. – Przestraszył się, przygotowany na najgorsze. Tak nieprzewidywalną kobietę stać było na wszystko, nawet na podjęcie najdzikszych decyzji… – Sądzę, że powinniśmy się pobrać.

Powiedziała to bardzo rzeczowym tonem, podając mu kawę. Brad był tak zdumiony, że wybałuszył na nią oczy.

– Że co? Po tym wszystkim, co mi nagadałaś przez całe święta, nagle zmieniłaś zdanie? Co ci się stało?

– Nic, tylko doszłam do wniosku, że możesz mieć rację i że to rzeczywiście najwyższy czas.

Istotnie, dużo myślała na ten temat, ale trudno jej przychodziło wyznanie, że w głębi duszy pragnęła połączyć się z nim na zawsze.

– A dlaczegóż to doszłaś do takiego wniosku?

– Nie wiem – odpowiedziała wymijająco, na co się roześmiał.

– Słowo daję, ty naprawdę masz nierówno pod sufitem! Ale i tak cię kocham. – Przeszedł na drugą stronę lady kuchennej, porwał Pilar w ramiona i zaczął całować. – Kocham cię i będę kochał, czy wyjdziesz za mnie, czy nie. Może potrzebujesz jeszcze trochę czasu do namysłu?

– Lepiej nie dawaj mi za dużo czasu, bo jeszcze zmienię zdanie! – Roześmiała się. – Zróbmy szybko, co trzeba, żeby mieć to z głowy.

Zabrzmiało to tak, jakby oczekiwała czegoś przykrego. Natomiast Brad był w siódmym niebie.

– Nie bój się, tak to załatwię, że wszystko pójdzie jak z płatka – obiecał.

Wyznaczyli datę ślubu na czerwiec i zawiadomili o tym dzieci, które zadeklarowały, że chętnie przyjadą, mało tego – sprawiały wrażenie, że szczerze cieszą się z tej decyzji. Wśród zaproszonych gości znalazło się dziesięć małżeństw, kilkoro nieżonatych kolegów i niezamężnych koleżanek z pracy – w tym Marina Goleni, najlepsza przyjaciółka Pilar, która miała udzielić im ślubu – no i, oczywiście, matka Pilar, wdowa (oboje rodzice Brada już nie żyli). Matka Pilar mieszkała w Nowym Jorku, ale obiecała, że przyjedzie na ślub „jeśli w ogóle do niego dojdzie”, jak z niedowierzaniem dodała, czym nie na żarty zdenerwowała córkę.

Brad dotrzymał słowa i zajął się stroną organizacyjną ceremonii. Jego sekretarka rozesłała zaproszenia, Pilar musiała tylko sprawić sobie odpowiednią kreację. Razem z córką Brada, Nancy, i z Mariną Goletti wybrała się po zakupy, ale bez przekonania – mało brakowało, a jej towarzyszki musiałyby za nią przymierzać suknie. W końcu jednak zdecydowała się na tunikę z kremowego jedwabiu od Mary McFadden, układaną od góry do dołu w drobne fałdki, jak na posągach greckich bogiń. W dniu uroczystości uczesała się w wysoko upięty kok, z pojedynczymi pasemkami zwisającymi miękko przy twarzy. We włosy powplatała drobne białe kwiatki, z którymi wyglądała wystrzałowo. Kiedy po zakończeniu ceremonii odwróciła się ku gościom – na jej twarzy malowała się euforia.

– Widzisz, to wcale nie było straszne! – szepnął jej do ucha Brad. Jak zawsze, rozumieli się bez słów, nawet gdy stali na uboczu, bacznie obserwując, czy przyjaciele dobrze się bawią. W ciągu trzynastu lat wytworzyła się między nimi więź, która przetrwała wszystkie próby czasu. Połączyła ich miłość, która teraz przywiodła obydwoje do bezpiecznej przystani. – Przyznaj się, zrobiłaś to dla mnie, czy dla nich?

– Zabawne, ale chyba w końcu zrobiłam to dla siebie – odszepnęła. Nie chciała mu tego mówić, ale tak jakoś wyszło. – Po prostu nagle zrozumiałam, że chcę być twoją żoną, bo cię potrzebuję.

– Miło mi to słyszeć. – Przysunął się do niej bliżej. – A ja potrzebowałem ciebie, i to już od dawna, tylko nie chciałem ci się narzucać.

– Tak, zawsze to u ciebie ceniłam. Po prostu potrzebowałam więcej czasu. – Uśmiechnęła się nieśmiało, a on roześmiał się głośno. Dobrze, że nigdy nie chciała mieć dzieci, bo gdyby musieli czekać na jej decyzję przez następne trzynaście lat – mogli by się nie doczekać.

– I ten czas właśnie nadszedł. Widocznie tak miało być. Grunt, że cię kocham – oświadczył, ale w którymś momencie spojrzał na nią zaciekawionym wzrokiem. – Zaraz, a jak się teraz będziesz przedstawiać? Pani Coleman czy panna Graham?

– Prawdę mówiąc, jeszcze o tym nie myślałam. Nie jestem pewna, czy w moim wieku wypada zmieniać nazwisko. Jeśli przez czterdzieści dwa lata występowałam jako Pilar Graham, to jedno popołudnie tego nie zmieni… – Urwała, bo w jego oczach dostrzegła cień smutku i rezygnacji, więc dokończyła innym tonem: – Chociaż właściwie… może przez następne trzynaście lat… co szkodzi iść na całość?

– Więc Coleman? – upewnił się, zaskoczony i wzruszony. Ten dzień rzeczywiście okazał się wyjątkowy pod każdym względem.

– Tak, niech będzie pani Coleman. Pilar Coleman. Kiedy teraz uśmiechnęła się do niego – wyglądała jak młoda dziewczyna. Brad pocałował ją i podprowadził do grona rozbawionych przyjaciół.

– Gratuluję, Pilar – powiedziała jej matka znad kieliszka szampana. Elizabeth Graham w wieku lat sześćdziesięciu siedmiu nadal świetnie się trzymała i pracowała w Nowym Jorku jako lekarka – specjalistka z zakresu neurologii, z czterdziestoletnią praktyką. Innych dzieci poza Pilar nie miała. Jej mąż, sędzia Sądu Apelacyjnego, zginął w katastrofie lotniczej, kiedy Pilar studiowała prawo. – Zrobiłaś niespodziankę nam wszystkim.

Pilar się uśmiechnęła, lata doświadczenia nauczyły ją trzymać nerwy na wodzy i nie dać się matce rozdrażnić.

– Życie jest pełne cudownych niespodzianek – oświadczyła dyplomatycznie. Uśmiechnęła się do Brada, a nad jego ramieniem do Mariny, która matkowała jej od początku, odkąd Pilar przybyła do Santa Barbara. Zależało jej, żeby to właśnie Marina dała im ślub, bo zaprzyjaźniła się z nią na długo przedtem, za nim starsza koleżanka zasiadła na ławie sędziowskiej wspólnie z Bradem. Najpierw pracowały razem w zespole adwokackim, a dopiero potem Marina zrobiła aplikację sędziowską. Przez cały czas zastępowała Pilar prawdziwą matkę, z którą ta nie żyła w najlepszych stosunkach.

Pilar nigdy nie ukrywała, że prawie nie widywała swoich rodziców. Byli zanadto pochłonięci pracą zawodową, a ją wysłali do szkoły z internatem już jako siedmioletnią dziewczynkę. Do domu przyjeżdżała tylko na wakacje i świąteczne ferie, a wtedy rodzice głównie wypytywali, czego się ostatnio nauczyła, jak duże postępy poczyniła we francuskim i dlaczego ma takie słabe stop nie z matematyki. Wydawali się jej właściwie obcymi ludźmi, choć ojciec czasem podejmował pewne wysiłki, aby się do niej zbliżyć. Nie miał z nią jednak o czym rozmawiać, gdyż, podobnie jak matka, interesował się głównie pracą. Matka zaś wcześnie dała Pilar do zrozumienia, że sprawy jej pacjentów są dla niej nie porównywalnie ważniejsze niż problemy jedynej córki.

– Nigdy nie mogłam zrozumieć, po co oni w ogóle zdecydowali się na dziecko – zwierzyła się Bradowi już na samym początku. – Podejrzewałam nieraz, że przyszłam na świat wskutek pomyłki lub nieudanego eksperymentu medycznego. Nie spełniałam też ich oczekiwań. Ojciec ucieszył się dopiero wtedy, gdy poszłam na prawo. Pewnie po raz pierwszy uwierzył, że nie po pełnili z matką błędu, przywołując mnie na świat. Ale na uroczystość rozdania dyplomów matka i tak nie przyszła, bo nie mogła mi darować, że nie studiowałam medycyny, chociaż własnym przykładem raczej nie zachęcała mnie do tego.

W efekcie Pilar prawie całe dzieciństwo spędziła poza domem. W żartach ze swymi kolegami po fachu określała się nawet jako wychowanka instytucji publicznych, na równi z tymi jej klientami, którzy wychowali się w więzieniach. Właściwie trudno było by określić, co w większym stopniu wpłynęło na jej negatywny stosunek do instytucji małżeństwa i rodzenia dzieci – chłód uczuciowy panujący w jej rodzinie, czy też warunki, w jakich wyrosła. Nie miała bowiem pojęcia, jak powinno się wychowywać dziecko, ani nie chciała skazywać nikogo na takie dzieciństwo, jakie było jej udziałem. Kiedy poznała Brada, zaskoczył ją jego stosunek do własnych dzieci, oparty na wzajemnej szczerości, naturalności i wylewności uczuciowej. Pilar nie potrafiłaby odnosić się w taki sposób do nikogo, a zwłaszcza do dziecka. Z czasem zmniejszył się dystans między nią a dziećmi Brada, ale nadal nie chciała mieć własnych. Obecność matki na weselu przypomniała jej tylko, jak dalece rodzice ją zawiedli.

– Wyglądasz dziś uroczo, Pilar – wykrztusiła niezręcznie matka takim tonem, jakby mówiła do znajomej albo wręcz obcej osoby. Nigdy nie pozwoliła sobie na odrobinę uczuciowości, zakładając, że w ogóle miała jakieś uczucia… – Szkoda, że oboje z Bradem jesteście za starzy, żeby mieć dzieci.

Pilar spojrzała na nią ze zdziwieniem, nie wierząc własnym uszom, że takie słowa mogły wyjść z ust matki.

– I ty to mówisz? – wycedziła tak cicho, że nawet Brad tego nie słyszał. – Jakim prawem wkraczasz do naszego życia i ośmielasz się wyrokować na temat naszej przyszłości?

Marina, która przyglądała się im z daleka, nawet z tej odległości dostrzegła płomień gniewu w jej oczach.

– Wiesz równie dobrze jak ja, że z medycznego punktu widzenia nie jesteś już w wieku odpowiednim do prokreacji. – Matka mówiła chłodno, tonem zawodowej biegłości, natomiast Pilar dała się ponieść nerwom.

– Każdego dnia kobiety w moim wieku rodzą dzieci! – wybuchnęła, wściekła na siebie, że po raz kolejny dała się sprowokować. Posiadanie dziecka było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła w życiu, ale jakie prawo miała jej matka, aby z góry zakładać, że nie może, a na wet nie powinna mieć dziecka? Po tym, jak mało zrobiła dla niej przez wszystkie minione lata, mogłaby przynajmniej odczepić się od jej życia prywatnego i uszanować prawo do własnych wyborów!

– W Kalifornii może i rodzą. – Matka nie ustępowała. – Ale te dzieci trafiają potem do mnie, opóźnione w rozwoju, z zespołem Downa lub innymi deformacjami. Nie przypuszczam, abyś tego chciała.

– Tak, oczywiście, masz zupełną rację! – Pilar spojrzała jej wyzywająco w oczy. – Już ty i tato postaraliście się, żebym nigdy nie chciała mieć dzieci!

Czym prędzej wmieszała się w tłum gości, roztrzęsiona. Rozglądała się za Bradem, ale akurat odszedł z kimś na bok, sądząc pewnie, że Pilar mile gawędzi sobie z mamą.

– Dobrze się czujesz? – zagadnęła szeptem Marina, której siwe włosy ułożone były w niesforną, pełną loków fryzurę. Ta starsza dama była dla Pilar i matką, i serdeczną przyjaciółką. Chętnie dzieliła się z nią swoim doświadczeniem życiowym, bo dokonywała podobnych wyborów jak Pilar, tylko z innych powodów. Po przedwczesnej śmierci własnej matki sama wychowała dziesięcioro młodszego rodzeństwa, ale pozostała starą panną i nie dochowała się potomstwa. Ciekawym wyjaśniała, że poświęciła się karierze zawodowej, ale zawsze chętnie wysłuchiwała skarg Pilar na obojętność rodziców.

W ostatnich latach młoda kobieta miała mniej powodów do narzekań, bo Pani Doktor, jak nazywała matkę, odwiedzała ją najwyżej raz na dwa-trzy lata. Pilar niespecjalnie za nią tęskniła, bo odwiedziny mamuśki miały charakter formalny. Pod tym względem nic się nie zmieniło od czasów jej dzieciństwa. Nie były to wizyty, ale wizytacje.

– Oj, chyba Pani Doktor palnęła ci kazanie! – Marina mrugnęła porozumiewawczo.

Pilar mogła już zdobyć się na uśmiech, bo w towarzystwie Mariny nabierała lepszego mniemania o gatunku ludzkim.

– Nie, chciała się tylko upewnić, czy Brad i ja zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy już za starzy na dzieci! – parsknęła z gorzką ironią. Nie tyle martwił ją brak potomstwa, ile raczej brak ciepłych uczuć u własnej matki.

– Myślałby kto! – zaperzyła się sędzina Goletti. – Moja mama urodziła ostatnie dziecko, kiedy miała pięćdziesiąt dwa lata.

– Chcesz mi powiedzieć, że mam równać do tego poziomu? – Pilar się roześmiała. – Tylko mi nie mów, że i mnie może to spotkać, bo chyba się zastrzelę! – W dniu własnego ślubu? Z byka spadłaś? – Marina spróbowała obrócić tę wypowiedź w żart, ale zaskoczyła Pilar kolejnym pytaniem: – A co, chcielibyście mieć dzieci?

Znała wiele małżeństw starszych niż Brad i Pilar, które dopiero niedawno doczekały się potomstwa, ale pytała z prostej ciekawości, bo była dostatecznie blisko zaprzyjaźniona z Pilar. Zaskoczyło ją jej małżeństwo po tylu zdecydowanych deklaracjach po zostawania w stanie wolnym, może wobec tego i inne jej postanowienia uległy zmianie. Pilar jednak roześmiała się jej w nos.

– No, nie, o to nie musisz się martwić. Na mojej liście życzeń dzieci figurują na ostatnim miejscu i na razie nie planuję tego zmienić.

– Czego nie planujesz? – wtrącił się Brad, który akurat do nich dołączył i z zadowoloną miną otoczył ramieniem talię żony.

– Rezygnacji z pracy zawodowej. – Pilar na poczekaniu wymyśliła odpowiedź. Zdążyła już ochłonąć po wymianie zdań z matką, a obecność Brada działała na nią uspokajająco.

– A któż się tego po tobie spodziewał? – Brad potoczył dookoła zdziwionym wzrokiem. Nie przypuszczał, że ktokolwiek może w ogóle o coś takiego zapytać. Pilar cieszyła się opinią wyśmienitej prawniczki, w pełni oddanej swemu zawodowi. Nie wyobrażał sobie nawet, aby mogła rzucić pracę.

– Myślałam, że mogłaby dołączyć do grona sędziów – wywinęła się sprytnie Marina Goleni. Zresztą myślała o tym całkiem poważnie. Ktoś ją akurat odwołał, więc Pilar i Brad zostali przez chwilę sami, patrząc sobie w oczy.

– Kocham cię, moja pani Coleman – oświadczył. – Chciałbym móc ci powiedzieć, jak bardzo…

– Jeszcze zdążysz, całe życie przed nami. I ja cię kocham, Brad – wyszeptała.

– Gdybym musiał, poczekałbym jeszcze pięćdziesiąt lat, byle tylko cię dostać.

– Oj, wtedy moja mama naprawdę by się zmartwiła! – Pilar się roześmiała, a ten łobuzerski uśmiech jeszcze ujął jej lat.

– Czyżby twoja mama uważała, że jestem dla ciebie za stary? – Rzeczywiście, był tylko o kilka lat młodszy od swojej teściowej.

– Nie ty, tylko ja. Mama obawia się, że przyjdzie nam do głowy napłodzić niedorozwiniętych dzieci i przysporzyć jej pacjentów.

– Jakie to miłe z jej strony! To ci właśnie powiedziała? – Wydawał się lekko podenerwowany, ale nie chciał, by cokolwiek zakłóciło ten długo oczekiwany dzień w jego życiu.

– Tak. Pani Doktor uznała, że powinna mnie ostrzec.

– No, to nie wiem, czy zaprosimy ją na srebrne wesele! – za groził żartobliwie, całując żonę.

Tańczyli trochę ze sobą, a trochę z gośćmi. O północy dyskretnie opuścili towarzystwo, bo czekał na nich apartament w Biltmore.

– Szczęśliwa? – zagadnął, kiedy spoczęła przy nim na tylnym siedzeniu wynajętej limuzyny.

– Jeszcze jak! – Uśmiechnęła się promiennie. Ziewając, oparła głowę na ramieniu Brada, a stopy w białych atłasowych czółenkach na oparciu przedniego siedzenia. Nagle jakby coś sobie przypomniała. – O rany, nie pożegnałam się z mamą, a ona jutro z samego rana wyjeżdża!

Pani Doktor wybierała się do Los Angeles na kongres lekarzy. Pod tym względem ślub Pilar przypadł w dogodnym dla niej momencie.

– Tym razem akurat nie musiałaś. To twoje wesele i raczej ona powinna była przyjść do ciebie, pocałować cię na dobranoc i życzyć szczęścia.

Pilar wzruszyła ramionami. Dawno już przestała przykładać wagę do tego rodzaju gestów ze strony matki.

– Ja w każdym razie życzę ci szczęścia – dodał Brad, a ona po całowała go, czując, że ta chwila wystarczy jej za całe życie. Jego pragnęła ponad wszystko i – o dziwo – pożałowała nawet, że nie wyszła za niego wcześniej.

Nie myślała już o przeszłości ani o tym, jak skrzywdzili ją rodzice. Teraz liczył się tylko Brad i ich wspólna przyszłość. Przy najmniej ta najbliższa przyszłość, jaką ucieleśniała noc spędzona w Biltmore.

Загрузка...