ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

W trzecią rocznicę ślubu Andy i Diana wybrali się na Hawaje i opalali się z dziećmi na plaży w Waikiki

Hilary miała już czternaście miesięcy i dreptała wszędzie za nimi, odkrywając świat. Wszystko ją zachwycało – i piasek, i morze, i rodzice, i jej braciszek William! Chłopczyk był już pięciomiesięcznym, tłustym blondaskiem, który umiał rozkosznie gruchać i gaworzyć, i często się śmiał. Diana miała z nimi pełne ręce roboty. Za dwa tygodnie kończył jej się urlop macierzyński. Zdecydowała, że wróci do pracy w „Todays Home” tylko na pół etatu.

Nie miała wielkiej ochoty odchodzić od dzieci, ale rozumiała, że musi wspomóc finansowo Andyego, bo przy dwojgu dzieciach znacznie wzrosły wydatki na utrzymanie. Zarobki za pracę w niepełnym wymiarze godzin nie wystarczą na luksusy, do jakich byli z Andym przyzwyczajeni, ale Diana chciała jak najwięcej czasu poświęcać dzieciom. Andy uszanował jej wybór, bo za długo czekała na spełnienie marzeń o macierzyństwie, aby teraz tracić czas poza domem. Nawet na te kilka godzin niechętnie oddalała się od dzieci, w końcu jednak zdecydowała się przyjąć do pomocy miłą niemiecką dziewczynę pracującą na zasadach „au pair”. Miała przychodzić w godzinach pracy Diany, była schludna i dość dobrze znała angielski, bo już wcześniej pracowała w tym charakterze.

Andy ostatnio dostał awans, więc w swojej agencji miał więcej roboty niż przedtem, ale chętnie wracał do domu i rodziny. Cieszyła go radość malująca się na twarzy Diany. Nie przejmował się nawet wtedy, gdy zepsuła się pralka i pieluszki walały się po całym domu lub Hilary wykonała szminką matki piękne graffiti na ścianie sypialni. Wiedział, że najbliższe lata będą wypełnione mniej więcej taką treścią, ale oboje nauczyli się to cenić.

– Jakie pani ma śliczne dzieci! – pochwaliła je kobieta z Ohio, spotkana po południu na plaży w Waikiki. – W jakim są wieku?

– Czternaście miesięcy i pięć miesięcy. – Diana zareagowała uśmiechem na zdumienie kobiety. A ta była zdumiona, bo różnica wieku między jej dziećmi wynosiła trzynaście miesięcy i miała z nimi wystarczające urwanie głowy!

– Pani to dobrze, tak łatwo pani rodzi! – powiedziała nieznajoma całkiem poważnie. – Cudowna z was rodzina. Szczęść wam Boże!

– Dziękuję. – Diana uśmiechnęła się porozumiewawczo do

Y”-”-

Któregoś czerwcowego popołudnia Charlie zabrał Beth i Annie do Rosemead. Celem ich wyprawy okazał się ponuro wyglądający gmach z cegły przy małej, bocznej uliczce. Charlie zaparkował tam samochód bez słowa komentarza, ale Beth wiedziała, od jak dawna czekał na ten dzień. Annie także zdawała się wyczuwać doniosłość chwili, choć Beth nie była pewna, czy dziewczynka do końca rozumiała, co się dzieje.

Zakonnice prowadzące ośrodek zaprosiły ich, aby usiedli. Formalności trwały już od sześciu miesięcy i zakończyły się pozytywnie. Charlie i Beth uczestniczyli w licznych spotkaniach i szkoleniach, więc zdążyli już poznać tę instytucję. Widok sióstr zakonnych i szmer ich modlitw przywoływały wspomnienia bolesne dla Charliego. Zdążył w życiu zaliczyć kilka podobnych sierocińców, więc odgłosy te kojarzyły mu się z nieprzespanymi nocami na twardym łóżku w zimnej sypialni, gdzie dręczyły go koszmary senne i lęki przed nawrotami astmy. Nawet i teraz miał wrażenie, że w tym miejscu gorzej mu się oddycha, więc od ruchowo ściskał ręce Beth i Annie.

– Byłeś tu już kiedyś? – spytała Annie scenicznym szeptem. – Tu jest tak nieprzyjemnie!

– No właśnie – podchwycił. – Po to tu jesteśmy, żeby wyciągnąć przynajmniej jedno biedne dziecko z tego nieprzyjemnego miejsca.

Widzieli już wcześniej to dziecko i Charlie od razu je polubił. Chłopczyk miał cztery lata, ale był mały na swój wiek. Od urodzenia borykał się z trudnościami w oddychaniu i mało tego, cierpiał na astmę. Siostry od razu uprzedzały, że gdyby panu Winwood to nie odpowiadało – miały do zaoferowania jeszcze dziewczynkę… Zdziwiły się jednak, kiedy pan Winwood oświadczył, że bynajmniej mu to nie przeszkadza.

Pracownicy socjalni ośrodka przeprowadzili z Charliem i Beth dokładny wywiad. Rozmawiali nawet z Annie i zawyrokowali, że rodzina Winwoodów jest w stanie zagwarantować chłopcu odpowiedni dom. Pewne trudności mogło stwarzać jedynie to, że nie był już małym dzieckiem i niezbędny będzie okres adaptacji.

– Wiemy, wiemy – zapewnił ich Charlie z olimpijskim spokojem. Przekonał się na własnej skórze, jak wygląda taki okres adaptacyjny. U kolejnych rodziców zastępczych starał się jak mógł, aby zasłużyć na ich miłość – nawet sprzątał i gotował, ale i tak odsyłano go z powrotem do domu dziecka. Pamiętał dobrze te powroty do przeraźliwie zimnych sypialni z żelaznymi łóżkami o wygniecionych materacach.

W końcu otworzyły się drzwi i pojawiły się w nich dwie za konnice ze zgromadzenia sióstr dominikanek. Miały miłe twarze, a między sobą prowadziły małego chłopca, który ginął w fałdach ich habitów. Był drobny, blady, ubrany w sztruksowe spodnie, znoszony granatowy sweter i spłowiałe tenisówki. Włosy miał jaskraworude, a na przybyszów patrzył z niemym przerażeniem. Przez cały ranek ukrywał się w swoim pokoju, przekonany, że zapowiedziani goście nie przyjdą. Zbyt wiele razy w swym krótkim życiu został oszukany przez dorosłych! Wprawdzie siostry uprzedziły go, że państwo Winwood przyjadą po niego, ale nie wierzył ich zapewnieniom. Słyszał, że mają go dokądś zabrać, ale nie wiedział dokąd ani na jak długo.

– Popatrz, Bernie, państwo Winwood przyszli po ciebie! – zwróciła się do niego wyższa z sióstr. Wciąż nie wierzył swoim oczom, ale wyglądało na to, że naprawdę przyszli! Spojrzał na nich pytającym wzrokiem, ale Charlie już wyszedł mu naprzeciw. – Cześć, Bernie! – przywitała go Annie, a chłopczyk z przejęcia aż się zasapał. Nieraz już miewał ataki duszności i umierał ze strachu, że nowi kandydaci na jego opiekunów zrezygnują, gdy się o tym dowiedzą.

Charlie ze łzami w oczach wyciągnął do niego ręce.

– Zabieramy cię do domu – oznajmił, gdy chłopiec wolno zbliżył się do niego. – Zostaniesz z nami na zawsze. Teraz ja będę twoim tatusiem, to twoja nowa mamusia, a Annie będzie twoją siostrzyczką.

– Na zawsze? Jak w prawdziwej rodzinie? – Chłopiec upewnił się, patrząc na nich niedowierzająco rozszerzonymi ze strachu oczami. Słyszał to już wcześniej, ale czterolatek nie rozumiał dokładnego znaczenia tych słów. Wystarczyła mu świadomość, że gdzieś z nimi pójdzie. Cieszył się nawet i na to.

– Właśnie – potwierdził Charlie, czując przyspieszone bicie serca. Pamiętał, jak to wyglądało w jego przypadku, tylko że wtedy nikt niczego mu nie obiecywał. Informowano go po prostu, że zostanie w nowym domu przez jakiś czas, a potem wróci, skąd przyszedł. Nic więc dziwnego, że mały Bernie też nie od razu mógł uwierzyć w swoje szczęście.

– Ale ja przecież nie mam rodziny! – sprostował. – Jestem sierotą.

– Już nie. – Charlie wyprowadził go z błędu. Tak on, jak Beth, byli gotowi stworzyć temu chłopcu prawdziwy dom. Siostry zawczasu poinformowały ich, że Bernie jest inteligentnym i niekłopotliwym dzieckiem, bardzo spragnionym miłości. Matka zrzekła się go zaraz po urodzeniu, a potem umieszczano go w różnych rodzinach zastępczych. Nikt jednak nie zdecydował się na jego adopcję, gdyż kandydaci na rodziców obawiali się przyjęcia pod swój dach dziecka z astmą. Po prostu nie chcieli brać sobie na głowę kłopotu!

– A mogę zabrać mojego misia? – spytał ostrożnie Bernie, spoglądając spod oka na Annie, która próbowała ośmielić go uśmiechem.

– Oczywiście, możesz wziąć ze sobą wszystkie swoje rzeczy – zapewnił go łagodnie Charlie.

– Zobaczysz, jakie mamy fajne zabawki – zachęcała go Annie, aż w końcu rudy chłopczyk powoli, krok po kroku, przysunął się do Charliego, jakby coś go do niego przyciągało. Najwidoczniej wyczuł, że z tym panem będzie bezpieczny, bo wiele ich łączyło.

– Chcę pójść z tobą! – oświadczył, na co Charlie porwał go na ręce. Pragnął powiedzieć mu, że będzie go bardzo kochał, ale tylko przycisnął chłopca do serca. Bernie przylgnął do niego kurczowo i wyszeptał mu w ucho to słowo, które Charlie przez całe życie najbardziej pragnął usłyszeć: – Tatusiu!

Oczy Charliego wypełniły się łzami, ale przez te łzy uśmiechał się do chłopca, który wtulił buzię w klapy jego marynarki. Beth i Annie patrzyły na to bez słowa.

Pilar i Brad spędzili trzecią rocznicę ślubu w zaciszu domowym, gdyż tego dnia chcieli być razem ze swoim synkiem. Christian wyrósł na rozkosznego, siedmiomiesięcznego bobasa, uwielbianego i rozpieszczanego przez wszystkich.

Pilar po czterech miesiącach zatrudniła do niego opiekunkę i wróciła do pracy. Pracowała tylko w godzinach przedpołudniowych. Czasami dumnie paradowała z wózeczkiem po korytarzach sądu. Brad też chwalił się synkiem przed wszystkimi znajomymi, którzy nareszcie przestali zadawać nietaktowne pytania.

Wiele przeszli, zanim doczekali się tego dziecka. Brad nieraz powtarzał, że jest szczęśliwy z obecności synka w ich życiu, ale nie chciałby drugi raz przebywać tej drogi, choć Pilar droczyła się z nim, że stęskniła się już za świńskimi filmami u pani dok tor Ward. Po urodzeniu się bliźniaków napisali do niej, informując ją o tym, jak również o śmierci jednego z dzieci. W rewanżu pani doktor przysłała im miły list, którego treść Pilar dobrze za pamiętała.

W tym liście przypomniała im, że w życiu nie ma nic pewnego, a dotyczy to również płodności i bezpłodności. To właśnie przydarzyło się Pilar i Bradowi, choć w ostatnich miesiącach szalę zdecydowanie przeważyły elementy pozytywne. Christian był dla nich źródłem nieustającej radości i Pilar dziękowała Bogu, że zdecydowała się założyć rodzinę, dopóki jeszcze miała szansę.

Matka przyjechała do niej, aby zobaczyć dziecko i od razu oszalała na jego punkcie. Po raz pierwszy w życiu Pilar cieszyła się z wizyty matki, bo obu im sprawiła przyjemność.

Nancy spodziewała się drugiego dziecka i liczyła, że tym razem będzie to dziewczynka. Pilar w końcu zdecydowała się po wiedzieć jej o drastycznej kuracji, jaką przeszła i pasierbica nie szczędziła pochwał dla jej determinacji, odwagi i wytrwałości.

– Trzeba było też trochę szaleństwa! – wspominała Pilar. – Wpadliśmy już w obsesję, jak hazardzista, który tak długo gra w ruletkę, aż straci wszystko albo wygra majątek.

– Ale ty wygrałaś! – rzekła Nancy, choć obie wiedziały, jaką cenę Pilar zapłaciła za to zwycięstwo. Po stracie Grace przez dłuższy czas nie umiała poświęcić wszystkich swoich myśli Christianowi. Potrzebowała czasu, aby móc szczerze się nim cieszyć.

Czasem wydaje mi się, jakby jego pierwsze miesiące przeszły mi koło nosa – powiedziała kiedyś do Brada. – To dlatego, że byłam wtedy tak bardzo obolała na duszy.

Wtedy też spakowała do wielkiego pudła wszystkie ubranka i zabawki przeznaczone pierwotnie dla dziewczynki. Oznaczyła je napisem „Grace” i Brad wyniósł skrzynię na strych. Nie miała na razie serca, by oddać je innemu dziecku, nie chciała wyrzucić z pamięci obrazu tej, która miała ich używać. Dopiero tuż przed rocznicą ślubu odzyskała dawną równowagę i zdobyła się, aby zajrzeć do tych pamiątek.

– Rok temu przynajmniej się nie nudziliśmy! – rzekła z uśmiechem. Rzeczywiście, był to przecież rok, kiedy zaszła w ciążę i urodziła bliźnięta!

– Za to teraz przynajmniej nie jesteś w ciąży! – przekomarzał się z nią Brad.

Ponieważ Pilar nie miała ochoty na żadne wyjście, uczcili rocznicę ślubu w domu. Pilar uskarżała się na zmęczenie, tym bardziej że w ostatnich tygodniach prowadziła dosyć trudną sprawę, Brad podśmiewał się z niej, że straciła dawną energię.

– Przedtem w sądzie nie pozostawiałaś na mnie suchej nitki, a potem szliśmy razem na tańce! – wspominał.

– Na to jestem już za stara! – wykręcała się ze śmiechem.

– W takim razie co ja mam powiedzieć? – zażartował, co przy jęła wybuchem śmiechu. Miała czterdzieści pięć lat, on sześćdziesiąt cztery, ale nie wyglądał na tyle, a pracował więcej niż kiedykolwiek. Tymczasem ona ostatnio czuła się trochę gorzej, ale przyczynę tego upatrywała w karmieniu Christiana piersią przy równoczesnej pracy. Tak długo czekała na to dziecko, że chciała nacieszyć się nim, ile tylko mogła.

Od rocznicy ślubu upłynęły dwa tygodnie, a Pilar nadal czuła się zmęczona. Podjęła się bowiem prowadzenia trzech trudnych spraw. Jeden przypadek dotyczył adopcji, więc interesował ją ten temat. Drugi obejmował sesję wyjazdową w restauracji, a trzeci – spór o majątek ziemski w Montecito. Wszystkie trzy sprawy obfitowały w kruczki prawne, a klienci byli wyjątkowo kapryśni i wymagający.

Pilar omawiała z Bradem te sprawy do późnej nocy, a on na serio zaczął się o nią niepokoić. Wyglądała bowiem na wyczerpaną, a w trakcie rozmowy musiała jeszcze nakarmić dziecko.

– Nie sądzisz, że się przepracowujesz? – zagadnął, siadając przy niej w pokoju dziecinnym. – Może powinnaś trochę spauzować albo odstawić go od piersi? – Rzadko zdarzało mu się widywać Pilar w takim stanie!

– Traktuję karmienie jako środek antykoncepcyjny – zbyła go, chociaż nie powiedziała całej prawdy. Prawda zaś wyglądała tak, że karmienie piersią sprawiało jej przyjemność, a i małemu służyło nadzwyczajnie. – Prędzej zrezygnowałabym z pracy niż z tego!

Brad lubił obserwować, jak karmiła malucha, bo między matką a synkiem wytwarzała się widoczna więź, co wzruszało go do łez.

– No więc może zrezygnowałabyś z pracy na jakiś czas, przy najmniej dopóki on nie podrośnie?

– Nie mogę. – Potrząsnęła przecząco głową. – To nie byłoby w porządku wobec moich współpracowników. Wystarczy, że przez rok siedziałam w domu, a teraz też nie pracuję w pełnym wymiarze godzin.

Ale wcale tak nie było, bo Pilar często brała do domu akta i zajmowała się kilkoma sprawami równocześnie.

– W każdym razie wyglądasz na przemęczoną. Może powinnaś skonsultować się z lekarzem?

W lipcu Pilar rzeczywiście zdecydowała się na wizytę u lekarza. Opisała mu swoje objawy, zaznaczając przy tym, w jakim wieku jest Christian i że ciągle karmi go piersią. Wykluczyła możliwość ponownego zajścia w ciążę, gdyż zdecydowali z Bradem, że nie będą podejmować żadnych działań w tym kierunku. Zresztą doktor Ward uprzedziła ją, że w wieku czterdziestu pięciu lat ciąża jest prawie niemożliwa. Wprawdzie od urodzenia dziecka nie miała ani razu okresu, ale tak ona, jak lekarze, przy pisywali to przedłużającemu się karmieniu piersią. Zastanawiała się nawet, czy nie weszła od razu w okres przekwitania, co byłoby zjawiskiem nietypowym, ale zdarzały się już rzeczy dziwniejsze.

Lekarz wykonał kilka podstawowych badań, a wyniki przekazał telefonicznie do pracy. Zdiagnozował anemię i przepisał żelazo w tabletkach, które zmieniły smak mleka, co spowodowało, że Christian niechętnie ssał. Odstawiła więc lek i zapomniała o nim. Ponieważ lekarz nie wykrył u niej niczego poważnego – wybrała się z Bradem oglądać regaty. W którymś momencie Brada zaniepokoił dziwny wyraz jej twarzy, a po chwili zemdlała.

Przerażony Brad skłonił ją do powtórnej wizyty u tego samego lekarza, który tym razem przeprowadził bardziej szczegółowe badania.

Wyniki poraziły Pilar, gdyż nawet nie marzyła o poczęciu drugiego dziecka, a tymczasem okazało się, że jest w ciąży! Doktor przekazał jej tę wiadomość telefonicznie akurat wtedy, gdy korzystając z przerwy na lunch, wybierała się do domu, aby nakarmić syna. Nie omieszkał przy tym postraszyć ją ryzykiem poronienia i innymi niebezpieczeństwami czyhającymi na kobiety ciężarne w jej wieku, jak możliwość urodzenia dziecka martwego, z zespołem Downa bądź innymi wadami wrodzonymi. Pilar w pełni zdawała sobie sprawę, że szansa urodzenia zdrowego dziecka jest niewiele większa niż wygranej na loterii, ale w końcu wszystko to było kwestią przeznaczenia.

Brad postukał właśnie młoteczkiem w stół sędziowski, ogłaszając przerwę w rozprawie. Zakończył akurat wysłuchiwanie wyjaśnień oskarżonego, który był przestępcą kryminalnym doprowadzonym z aresztu. Ze zdziwieniem spostrzegł, że jego wystąpieniu przysłuchiwała się z końca sali Pilar.

– Proszę oskarżoną o podejście do stołu – wyrecytował z udaną powagą, ponieważ sala sądowa już opustoszała. Przypomniało to Pilar dawne czasy, kiedy spotykali się na tej sali jako przeciwnicy. Odkąd poznali się przed dziewiętnastu laty, przeżyli wspólnie wiele tragicznych, podniosłych lub po prostu ciekawych wydarzeń.

– Co oskarżona ma na swoją obronę? – żartował nadal w tym samym duchu. Rozśmieszyło to ją i od razu poczuła się młodziej.

– A choćby to, że do twarzy ci w todze! – Przeszła na lekki ton, co wywołało na jego twarzy łobuzerski uśmiech.

– Czyżbyś przyszła odwiedzić mnie w moich apartamentach?

– Może i tak, ale najpierw powiem ci coś takiego, że w życiu w to nie uwierzysz.

– Cóż takiego? Chcesz się przyznać do winy czy udzielić wyjaśnień?

– Jedno i drugie. Chcę ci wyznać coś szokującego, ale w sumie to dobra wiadomość.

– Niech zgadnę. Rozbiłaś samochód i usiłujesz mi wmówić, że właściwie dobrze się stało, bo to był już stary gruchot?

– Tym razem akurat nie, ale to świetny pomysł. Wykorzystam go, kiedy będę potrzebowała nowego wozu.

– No więc, co takiego zmalowałaś? – Ponieważ na sali rozpraw nie było nikogo oprócz nich, Brad poczuł nieprzepartą ochotę, aby właśnie w tej chwili przyciągnąć Pilar do siebie i po całować.

– Obawiam się, że nie zmalowałam tego sama, tylko przy twojej wydatnej pomocy.

Brad zmarszczył czoło, bo nie rozszyfrował tak zawoalowanej aluzji.

– Pewnie znowu oglądałeś świńskie filmy! – podpowiedziała mu, więc mógł już tylko się roześmiać.

– Co to właściwie ma znaczyć?

– To znaczy, panie sędzio, że bez żadnych nadzwyczajnych środków ani cudownych leków, bez niczyjej pomocy poza twoją… zaszłam w ciążę!

– Że co? – Spojrzał na nią, kompletnie oszołomiony. – To co słyszałeś.

Brad wyszedł zza stołu i wolnym krokiem podszedł do Pilar, niepewny, czy chciałby jeszcze raz przeżywać to samo, a równocześnie dziwnie szczęśliwy.

– Myślałem, że nie chcemy już więcej się w to pakować… – zaczął, spoglądając na nią z czułością.

– Ja też tak myślałam, ale widać tam na górze mieli wobec nas inne plany.

– A czy ty naprawdę tego chcesz? – spytał ostrożnie, bo za nic nie chciałby skazywać jej na ponowne cierpienia, gdyby sama sobie tego nie życzyła. Ona jednak patrzyła na niego zdecydowanym wzrokiem, bo po drodze zdążyła to wszystko przemyśleć.

– Pamiętasz, co powiedziała doktor Ward? Życie składa się z mieszanych uczuć. Tak, chcę tego!

Przymknęła oczy, nastawiając usta do pocałunku, który tym razem przeciągnął się ponad miarę. Przecież już dziewiętnaście lat temu Brad marzył, aby pocałować ją tak namiętnie tu, na tej sali sądowej, więc w końcu dopiął swego.

Загрузка...