ROZDZIAŁ SIÓDMY

Dni poprzedzające laparoskopię wlokły się niemiłosiernie. Wreszcie nadszedł piątek. Od czwartkowego wieczoru Diana nie mogła już ani jeść, ani pić, a wczesnym rankiem Andy odwiózł ją do szpitala.

Dostała zastrzyk znieczulający, który podziałał szybko, bo kiedy odjeżdżała wózkiem na salę operacyjną, machała jeszcze ręką do Andyego, ale już zamykały się jej oczy. Około południa przywieziono ją z powrotem do czekającego na nią męża. Była jeszcze oszołomiona. Doktor Johnston przyszedł wraz z nią, by oznajmić Andyemu złe wieści, zanim Diana się o nich dowie. Jednak nawet gdy doszła do siebie, Andy niczego jej nie powtórzył, dopóki doktor po południu nie odwiedził jej osobiście.

– No i jak to wygląda? – spytała nerwowo, siadając na łóżku. Lekarz nie odpowiedział od razu, spojrzał najpierw na Andyego, a na nią dopiero wtedy, gdy przy niej usiadł. Od razu poznała, że nie miał dla niej dobrych wiadomości.

– Źle, prawda?

– Rzeczywiście, nieciekawie – przyznał. – Obydwa jajowody są poważnie uszkodzone. Jeden jest całkowicie niedrożny, a drugi w znacznym stopniu. Ponadto w obu jajnikach występują liczne zrosty. Obawiam się, że komórka jajowa nie miałaby się którędy przedostać. Przykro mi, pani Diano, że nie mogę powiedzieć pani nic weselszego.

Diana patrzyła na niego z niedowierzaniem. Przecież nie mogło być aż tak źle! A może jednak mogło?

– A czy nie można coś na to poradzić? – spytała ochrypłym głosem.

– Niestety. – Pokręcił głową. – Miałem nadzieję, że z jednym jajowodem da się jeszcze coś zrobić, ale zrosty w obu jajnikach są zanadto rozległe. Wprawdzie przedostanie się jaja nie jest zupełnie niemożliwe, ale bardzo mało prawdopodobne, szansa jak mniej więcej jeden na dziesięć tysięcy. Z powodu tych zrostów próby pozyskania komórki jajowej groziłyby uszkodzeniem jelita, co automatycznie eliminuje możliwość zapłodnienia in vitro. Wydaje mi się, że stosunkowo największe szansę dałoby sztuczne zapłodnienie komórki jajowej innej kobiety nasieniem pani męża i przeniesienie jej do pani macicy. Oczywiście to także nie dałoby stuprocentowej gwarancji sukcesu, bo pani układ rozrodczy uległ poważnemu uszkodzeniu. Przypuszczalnie spowodowała je bezobjawowa mikroinfekcja wywołana przez spiralę. Tak więc nie ma pani większej szansy na zajście w ciążę niż na główną wygraną w totku. Pozostaje transplantacja zapłodnionej komórki jajowej albo adopcja.

Po twarzy Diany spływały łzy, a i Andy także płakał. Trzymał ją za rękę tak mocno, jak tylko mógł, ale nie był w stanie złagodzić jej bólu. Mógł najwyżej żałować, że życie nie ułożyło się inaczej.

– Ale jak to się mogło stać? Czy to możliwe, żebym niczego nie czuła i o niczym nie wiedziała? – Wydawało się jej niemożliwe, żeby coś takiego działo się z jej organizmem, a ona dowiedziała się o tym dopiero teraz.

– Na tym właśnie polegają mikroinfekcje! – wyjaśnił doktor Johnston. – Wywołują je przeważnie spirale i to, niestety, dosyć często. Taka infekcja nie daje żadnych wyczuwalnych objawów, wydzielin, bólu czy gorączki, a jednak jest na tyle poważna, że pozostawia po sobie zrosty w jajowodach, a w pani przypadku także w jajnikach. Miałem już wiele pacjentek z takimi przypadłościami. Przykro mi, że to spotkało akurat panią, ale ma pani jeszcze inne możliwości.

Chciał dać jej jakąś nadzieję, ale zamiast tego wprawił ją w jeszcze większą rozpacz. Wiedziała już, że nie spełnią się jej marzenia o własnym dziecku.

– Nie chcę żadnej komórki od innej kobiety! Wolę już wcale nie mieć dzieci! – Teraz pani tak mówi, ale może z czasem przemyśli pani to rozwiązanie.

– Nic nie przemyślę! Cudzego dziecka też nie chcę! Ja chcę urodzić własne! – krzyczała. Nie mogła pogodzić się z taką nie sprawiedliwością losu. Dlaczego jej siostry, i w ogóle inne kobiety, tak łatwo zachodziły w ciążę. Po co używała tej parszywej spirali? Najchętniej wyładowałaby na kimś swój gniew, ale pod ręką nie miała nikogo, kogo mogłaby obciążyć winą. Szlochała więc tylko w ramionach Andyego. Lekarz zostawił ich samych.

– Tak mi przykro, kochanie…Tak mi przykro… – powtarzał Andy raz po raz. Do domu wracali ze świadomością, że łono Diany jest nie tylko puste, ale jałowe jak ugór.

– Nie mogę w to uwierzyć! – mówiła, idąc do frontowych drzwi. Po wejściu do domu rozejrzała się wokół siebie z odrazą. – Sprzedajmy ten dom! – oświadczyła. – Po co nam tyle sypialni? Te pokoje na górze są dla mnie jak wyrzut sumienia. Nawet ich ściany krzyczą: „Jesteś bezpłodna! Nigdy nie będziesz mogła mieć dziecka!”. – Po diagnozie doktora Johnstona straciła chęć do życia.

– Może raczej powinniśmy pomyśleć o tych innych rozwiązaniach, o których mówił doktor? – podsunął Andy nieśmiało. Nie chciał dodatkowo martwić Diany, ale sam był również przygnębiony. Ten dzień dla obojga okazał się koszmarem, a jeszcze musieli teraz przeorientować wszystkie swoje życiowe plany. Ta perspektywa nie wydawała się ani prosta, ani zachęcająca. – Przecież ten pomysł z wszczepieniem jajeczka jest fantastyczny!

– Co w tym fantastycznego? – odwarknęła jakimś obcym, nie przyjaznym tonem. – To raczej odrażające! Fantastyczne byłoby, gdybym urodziła nasze dziecko, a tego właśnie zrobić nie mogę. Nie słyszałeś, co on powiedział?

Szlochała histerycznie, a Andy nie wiedział, jak ją uspokoić.

– Może porozmawiamy o tym kiedy indziej? – zaproponował dyskretnie, opuszczając niżej łóżko, aby łatwiej mogła się położyć. Przypuszczał, że ranka po nacięciu może być bolesna.

– Nie chcę już więcej o tym rozmawiać! Najlepiej będzie, jeśli się ze mną rozwiedziesz! – Nie przestając łkać, położyła się do łóżka. Wyglądała na kompletnie zdruzgotaną.

Andy patrzył na nią smutno, bo widać było, że jest zupełnie załamana. Nie umniejszało to bynajmniej jego miłości do niej, a wręcz przeciwnie.

– A broń Boże, nie mam zamiaru się z tobą rozwodzić! Kocham cię. Di, i to wszystko. Będzie lepiej, jeśli się teraz prześpisz. Jutro oboje spojrzymy trzeźwiej na te sprawę.

– I co nam to da? – jęknęła żałośnie. – Czy dla nas w ogóle istnieje jakieś jutro, przyszły tydzień? Nie musimy już przeprowadzać testów ani mierzyć temperatury, w ogóle nic już nie musimy!

Andy pomyślał rozsądnie, że to jeszcze nie było najgorsze. Stracili wprawdzie wszelką nadzieję, ale tym samym oszczędzono im dalszych rozczarowań. Zasunął story i wyszedł z pokoju, licząc, że Diana zaśnie, a sen ukoi jej ból. Tymczasem przepłakała cały weekend, a w poniedziałek poszła do pracy w takim na stroju, jakby umarł jej ktoś z rodziny. Jedynym rozsądnym posunięciem z jej strony było to, że nie odbierała telefonów od swoich sióstr.

Przez cały następny tydzień wyglądała jak kupka nieszczęścia, a wysiłki Andyego, by ją pocieszyć, okazały się daremne. W pracy Eloise próbowała wyciągnąć ją na lunch, ale Diana odmówiła. Nie chciała ani się spotykać, ani rozmawiać z kimkolwiek, nie wyłączając Andyego.

Przed Świętem Pracy próbował namówić ją, aby pojechała z nim do Lakę Tahoe, na ślub Billa i Denise. Diana jednak zdecydowanie odmówiła, więc wreszcie ustąpił i pojechał sam. Jej zdawało się to nie robić różnicy, on natomiast nie bawił się dobrze. Cieszył się tylko, że mógł odpocząć od jej ataków złości i nieustannych problemów. Męczyli się z nimi oboje, ale Andy nie miał pojęcia, jak przekonać Dianę, że życie się na tym nie kończy.

– Przecież nikt z nas nie umarł ani nie zapadł na nieuleczalną chorobę! – wygarnął jej w końcu. – Faktem jest, że nie możemy spłodzić dziecka, ale nie mam zamiaru z tego powodu rozbijać naszego małżeństwa. Jasne, że chciałbym mieć dzieci, ale myślę, że kiedyś adoptujemy jakieś i też będzie dobrze. Na razie wystarczy, że mamy siebie, ale jeśli nie weźmiemy się w garść, zniszczymy się nawzajem.

Andy starał się za wszelką cenę przywrócić ich życiu normalność, ale Diana zapomniała już chyba, co to jest takiego. Ciągle się z nim kłóciła i z błahych powodów wpadała w złość albo nie odzywała się przez cały dzień. W pracy zachowywała się w miarę normalnie, ale kiedy wracała do domu – odreagowywała stresy na mężu. Andy chwilami zastanawiał się, czy nie doprowadzi to w efekcie do rozpadu ich małżeństwa. Diana nie była już bowiem pewna niczego – ani jego, ani samej siebie, pracy, przyjaciół, a już najmniej ich wspólnej przyszłości.

W sobotę przed Świętem Pracy Mark – stary kumpel Charliego – zaprosił go na kolację. Jego aktualna dziewczyna wyjechała na kilka dni do rodziców na Wschodnim Wybrzeżu, a jeszcze po przedniego dnia w pracy Mark się zorientował, że Charlie nie będzie miał z kim spędzić weekendu.

Przez całe popołudnie grali w kręgle, potem poszli do ulubionego baru Marka, gdzie przy piwie oglądali mecz baseballowy. Były to ich ulubione rozrywki. Niestety, rzadko mogli sobie na nie pozwolić, gdyż obaj ciężko pracowali, a większość weekendów Charlie spędzał według upodobania Barbie. Oznaczało to przeważnie zakupy lub odwiedziny u przyjaciół, gdyż Barbie na de wszystko nie znosiła gry w kręgle.

– Co u ciebie słychać, młody? – zagadnął konfidencjonalnie Mark, kiedy drużyna Metropolitans osiągnęła ostatnią bazę. Lubił towarzystwo Charliego i szczerze interesował się jego życiowymi sukcesami bądź porażkami. Miał dwie córki, niestety, nie doczekał się syna, więc nieraz przyłapywał się na tym, że traktował Charliego, jakby ten był jego synem. – Barbie pewnie pojechała do rodziny w Salt Lakę City?

Wiedział, że pochodziła stamtąd, ale nie przypuszczał, że prędzej by umarła, niż pokazała się w swoim rodzinnym mieście. Charlie nie zdradzał jej tajemnic nawet najbliższemu przyjacielowi, za jakiego uważał Marka i którego bardzo lubił, gdyż szef traktował go jak równego sobie.

– Nie, wyskoczyła do Las Vegas z koleżanką – odpowiedział rzeczowo na jego pytanie.

– Chyba żartujesz? – zdziwił się Mark. – Cóż to za koleżanka?

– Taka Judi, z którą dawniej mieszkały razem w Vegas. Pojechały tam odwiedzić starych kumpli.

– I puściłeś ją samą?

– Przecież mówię, że pojechała z Judi! – powtórzył Charlie cierpliwie, rozbawiony jego troską.

– Chyba całkiem ci odbiło! Nie minie dziesięć sekund, jak Judi ulotni się z jakimś facetem i zgadnij, co wtedy zrobi Barbie?

– Nic nie zrobi, bo jest dorosła i rozsądna. Wie, że gdyby miała z czymś problem, zawsze może zadzwonić do mnie.

Wierzył, że Barbie w podróży zachowa się, jak należy, a zresztą tak cieszyła się na ten wyjazd! Nie była w Las Vegas od dwóch lat i szybko zdążyła zapomnieć o ciemnych stronach tamtejszej egzystencji. Pamiętała tylko „światowe życie, szum i gwar”.

– A dlaczego z nią nie pojechałeś? – drążył dalej Mark, kiedy zamówili pizzę pepperoni. Charlie wzruszył ramionami.

– To nie jest w moim guście. Nie znoszę hałasu, gry hazardowe mnie nie interesują, a upić się mogę w domu, jeśli tylko zechcę (co się rzadko zdarzało). Co miałbym do roboty w takim Vegas? Dziewczyny będą tam sobie piszczeć, chichotać i paplać o chłopakach i kosmetykach, ja bym im tylko przeszkadzał.

– Jeszcze jej te głupstwa nie wywietrzały z głowy? – Mark wyraźnie się zgorszył.

Charlie uśmiechnął się, wzruszony troską przyjaciela.

– Chłopaki i kosmetyki to głupstwa? – zażartował, co świadczyło, że bezgranicznie ufał Barbie. – Po prostu ona lubi posmakować trochę wielkiego świata, bo wtedy czuje się, jakby wciąż była aktorką. Nasze życie jest dla niej za ciche i za spokojne.

– To źle, że ciche i spokojne? – obruszył się Mark.

– Gdybym miał ojca, pewnie powiedziałby to samo. – Charlie się roześmiał. Nie krył jednak, że cieszy go zainteresowanie Marka. Nikt nigdy nie dbał o niego, oczywiście z wyjątkiem Barbie.

– Nie powinieneś był pozwolić jej na ten wyjazd! – Mark nie ustępował. – Kobiety zamężne nie szlajają się Bóg wie gdzie, tylko siedzą w domu i pilnują swoich mężów. Ty nie wiesz, jak ma być, bo nigdy nie miałeś prawdziwej matki, ale gdyby moja żona wycięła mi taki numer, rozwiódłbym się z nią z mety!

– I tak to zrobiłeś! – przypomniał mu Charlie, na co Mark lekko się speszył.

– To co innego. Rozwiodłem się z żoną, bo miała kochanka. Charlie znał tę historię i wiedział, że żona Marka zdradziła go z jego najlepszym przyjacielem. Mało tego, zabrała mu dzieci i przeniosła się z New Jersey do Los Angeles. To dlatego Mark przyjechał do Kalifornii, żeby być bliżej córek.

– Nie musisz się tak o nas martwić. – Charlie uspokoił kolegę. – Między nami jest wszystko w porządku. Ona po prostu potrzebuje rozrywki, a ja to rozumiem.

– Pozwól mi powiedzieć, że masz za dobre serce! – Mark znacząco pokiwał palcem, kiedy na stół wjechała duża pizza. – Ja też kiedyś taki byłem, ale dostałem nauczkę i od tego czasu trzymam baby krótko!

Zrobił groźną minę, ale obaj wiedzieli doskonale, że w rzeczywistości każda kobieta mogła go sobie owinąć dookoła palca. Wymagał od nich wyłącznie wierności, bo nie mógł znieść, kiedy rozglądały się za innymi mężczyznami. Na pewno też nie pozwoliłby żadnej ze swoich kolejnych sympatii wyjechać bez niego na weekend do Las Vegas.

– A co nowego u ciebie? – Charlie zmienił temat. – Co porabiają Marjorie i Helen?

Tak brzmiały imiona córek Marka, z których był bardzo dumny. Jedna wyszła już za mąż, druga jeszcze się uczyła, a Mark miał świra na punkcie obydwóch. Ktokolwiek wątpiłby w ich nadzwyczajne walory, nie miał u niego na dłuższą metę szans.

– Och, świetnie im leci. Nie mówiłem ci, że Marjorie w marcu spodziewa się dziecka? Trudno mi uwierzyć, że będę miał wnuka. Ale widzisz, jak się czasy zmieniły? Oni już wiedzą, że to będzie chłopiec! – Przerwał, bo zastanowiło go, czy Charlie rozwinie ten temat. Może tego właśnie było mu trzeba, żeby zatrzymać Barbie w domu? – A jak u ciebie z tymi sprawami? Nie szykuje się wam coś małego? Chyba już najwyższy czas, jesteście przecież prawie półtora roku po ślubie. Wtedy twoja pani przestałaby nareszcie szaleć!

– Tego się właśnie obawia! – wyznał ze smutkiem Charlie. Naczytał się dość najnowszych opracowań na ten temat i starał się tak celować, aby współżyć z Barbie w tych dniach miesiąca, które dawały największą gwarancję poczęcia dziecka. Stosował ten schemat już od czterech miesięcy, ale nic z tego nie wychodziło, toteż zaczynał się już niepokoić.

– A co, nie chce mieć dzieci?

– Tak przynajmniej mówi, ale mam nadzieję, że zmieni zdanie. Widzisz, ona ciągle liczy, że dostanie rolę w filmie, a gdyby zaszła w ciążę, okazja mogłaby jej przejść koło nosa.

– A jeśli taka okazja się nigdy nie nadarzy? To nie jest powód, aby rezygnować z dziecka! – oświadczył stanowczo Mark. Nie wykazywał zrozumienia dla kaprysów Barbie, gdyż uważał, że Charlie rozpuścił ją jak dziadowski bicz. – Powinieneś zrobić jej dziecko, czy tego chce, czy nie.

– Ba, żeby wszystko było takie proste! – westchnął Charlie.

– A co, bierze pigułki?

– Nie przypuszczam. – Charlie nie zastanawiał się dotąd nad takimi sprawami, ale nie brał nawet pod uwagę ewentualności, że Barbie mogłaby go oszukiwać. Może po prostu na razie nie chciała mieć dziecka i kiedy nie była zbyt leniwa, aby wyjść z łóżka, co na szczęście nie zdarzało się zbyt często, używała krążka. Taka „kontrola urodzin” siłą rzeczy nie mogła być skuteczna, więc Charlie coraz bardziej niepokoił się brakiem zauważalnych wyników. Sama się zresztą kiedyś zdziwiła, że po tak długim czasie współżycia, często bez środków zabezpieczających, dotąd nie zaszła w ciążę! – Nie wiem dlaczego, ale jakoś nam nie wychodzi.

Robił wrażenie zniechęconego, więc Mark zapragnął okazać mu troskę i współczucie. Wiedział, jak bardzo Charlie pragnął dziecka i nie miał wątpliwości, że byłoby to najlepsze rozwiązanie tak dla niego, jak i dla Barbie.

– Może nie robicie tego we właściwym czasie? Spytaj swojego lekarza.

Sam nie orientował się zbyt dobrze w tych sprawach, czego najlepszym dowodem było, że jego pierwsza córka została poczęta na tylnym siedzeniu samochodu, kiedy miał ledwie dziewiętnaście lat. Druga urodziła się dziesięć miesięcy później. Po jej przyjściu na świat żona poddała się zabiegowi podwiązania jajowodów, a obecna przyjaciółka Marka brała pigułki antykoncepcyjne. Mark słyszał o istnieniu dni płodnych i niepłodnych, ale nie był pewien, czy Charlie o tym wie.

– Robimy to według kalendarzyka, jaki widziałem w książce – zapewnił Charlie. – W takim razie może powinieneś po prostu odpocząć? Oboje jesteście młodzi i zdrowi, więc prędzej czy później, co ma przyjść, to przyjdzie.

– Może i tak… – mruknął Charlie, ale poglądy wygłaszane przez przyjaciela wprawiały go w coraz większe przygnębienie.

– A co, myślisz, że z tobą jest coś nie w porządku? – zaniepokoił się Mark.

– Nie wiem.

– Smutek w spojrzeniu Charliego poruszył Marka do głębi. Na pocieszenie poklepał go po ramieniu i zamówił następne dwa piwa. Starał się, aby ten wieczór przebiegł w przyjaznej atmosferze.

– Przechodziłeś może w dzieciństwie świnkę albo w młodości trynia? – zagadnął, ale Charlie zaprzeczył. Mark był wyraźnie zatroskany o swego młodego przyjaciela.

– Posłuchaj, moja siostra i szwagier też mieli takie kłopoty. Byli od siedmiu lat małżeństwem i nie mogli doczekać się dzieci. Na szczęście w San Diego, gdzie mieszkają, trafili na świetnego doktora. Siostrze zapisał chyba jakieś pigułki czy zastrzyki hormonalne, a co szwagrowi nie wiem, wiem za to na pewno, że przez jakiś czas musiał nosić kostki lodu w majtkach. Niezłe, co? A potem ani się obejrzeli, jak dorobili się trójki dzieci, dwóch chłopaków i dziewczynki. Pogadam z siostrą i kiedy się znów spotkamy, podam ci nazwisko tego doktora. Zdarł z nich jak Cygan za matkę, ale warto było.

Charlie się uśmiechnął, gdy wyobraził sobie szwagra Marka z kostkami lodu w kalesonach. Zanim przyniesiono im zamówione piwo, obaj już śmiali się serdecznie. Życie czasem wydawało się całkiem sympatyczne, zwłaszcza gdy od czasu do czasu można było spędzić taki miły wieczór z przyjacielem. Charlie kochał żonę, ale wiedział, że nie może rozmawiać z nią o tym, co było ważne dla niego. Ona miała zupełnie inne zainteresowania, natomiast z Markiem wiele go łączyło i wysoko cenił sobie jego przyjaźń.

– Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy chciałbym nosić lód w gaciach!

– No, wiesz, jeśli tylko to ma pomóc…

– Szkoda, że nie ożeniłem się z tobą! – zaśmiał się Charlie. – Podobają mi się twoje poglądy na posiadanie dzieci.

– No, bo one są w życiu najważniejsze. Dowiem się o nazwisko tego lekarza – powtórzył z uporem.

– Kiedy ja wcale nie wiem, czy coś ze mną nie w porządku, czy może nie próbowaliśmy dostatecznie długo? Naprawdę po ważnie zacząłem się martwić mniej więcej od czerwca, bo wszyscy mówią, że w normalnych małżeństwach w ciągu roku powinno dojść do ciąży.

– To co ci szkodzi sprawdzić? A nuż facet powie, że jesteś w życiowej formie i dopiero wtedy poczujesz się jak prawdziwy ogier? Przyjedziesz do domu, obalisz babę na dywan i bingo! Od ręki zrobisz jej dzieciaka. Właściwie taki doktor potrzebny ci jest po to, żeby cię trochę podbudować.

– Ach, ty wariacie! – Charlie był bardziej wzruszony troską przyjaciela, niż umiał to okazać.

– Niby ja mam być wariatem? Ciekawe! Chyba nie ja puszczam swoją żonę samą do Las Vegas!

– Może i tak… – Charlie się uśmiechnął. Już od dawna nie czuł się tak dobrze, tym bardziej że gdy dopijali piwo – Metropolitans akurat wygrywali.

Mark odwiózł go do domu około dziesiątej wieczór. Po drodze Charlie się zastanawiał, czy nie za wcześnie na konsultację z lekarzem. Nie przypuszczał, aby coś mu brakowało, ale na wszelki wypadek wolał się upewnić. Najśmieszniejsze było to, że Barbie nie miała bladego pojęcia o jego zamiarach. Prawdę mówiąc, tej nocy myślała o wszystkim, tylko nie o nim. Balowała w Las Vegas ze starymi kumplami, z którymi nie widziała się od lat.

Podczas weekendu poprzedzającego Święto Pracy Pilar po raz trzeci w ciągu trzech miesięcy przekonała się, że nie jest w ciąży. Jasne, że się zmartwiła, lecz tym razem postanowiła podejść do sprawy filozoficznie. Umówili się z Bradem, że jeśli i tym razem nic nie wyjdzie – zasięgną konsultacji lekarskiej. Zdążyła już dyskretnie się wypytać i Marina poleciła jej wybitną specjalistkę z dziedziny położnictwa, która praktykowała w Beverly Hills. W końcu to tylko dwie godziny drogi, a wszyscy lekarze, których Pilar o nią pytała, wyrażali się o swej koleżance w samych superlatywach. Zaraz po Święcie Pracy Pilar zapisała się na wizytę. Każda inna pacjentka musiałaby czekać w kolejce przez długie miesiące, ale dzięki wstawiennictwu przyjaciółki Mariny Pilar miała być przyjęta w następnym tygodniu. Brad zdecydował się, że będzie towarzyszyć żonie. Nie był co prawda zachwycony perspektywą konsultacji u ginekologa kobiety, ale widział, że Pilar ma do niej zaufanie i to uważał za najważniejsze.

– Ciekawe, co ona będzie ze mną wyczyniać? – denerwował się podczas jazdy. Odreagowywał w ten sposób stres wywołany koniecznością odroczenia sprawy, którą w tym dniu miał mieć na wokandzie. Takie sytuacje zdarzały mu się dotychczas niezmiernie rzadko.

– Och, pewnie tylko utnie ci jaja, zajrzy, co jest w środku i przyszyje z powrotem! – podśmiewała się Pilar. – To nic takiego, poważniej weźmie się za ciebie przy następnej wizycie!

– Aleś mi pomogła! – burknął, na co Pilar szczerze się roześmiała. Sama też czuła tremę przed tą wizytą, bo nie wiedziała, czego ma się spodziewać. Wystarczyło jednak, że przywitali się z panią doktor Helen Ward – drobną, schludnie wyglądającą kobietą o żywych niebieskich oczach i przetykanych siwizną włosach – a już wiedzieli, że trafili pod właściwy adres.

Pani doktor zrobiła na nich wrażenie osoby inteligentnej i spokojnej, skoncentrowanej i wyrażającej się jasno. Początkowo Brad posądzał ją o zbytni chłód i zawodową oschłość, ale po krótkiej rozmowie przekonał się, że lekarka promieniuje ciepłem i życzliwością, a także ma wspaniałe poczucie humoru. Traktowała medycynę podobnie jak Pilar prawo – z pasją i zaangażowaniem, a przy tym z profesjonalną biegłością. Zaufanie do niej potęgował fakt, że ukończyła studia w Harvardzie, no i przekroczyła już pięćdziesiątkę. Tak Pilar, jak i Brad nie chcieli bowiem oddać się w ręce młodego zapaleńca, który eksperymentowałby na nich niczym na królikach doświadczalnych. Woleli kogoś po ważnego, kto skłaniałby się raczej ku metodom tradycyjnym, ale swoim zachowaniem gwarantował, że zrobi wszystko, aby im pomóc.

Po wstępnej rozmowie pani doktor założyła obojgu karty chorobowe i przeprowadziła dokładny wywiad na temat ich stanu zdrowia teraz i w przeszłości. Brad cieszył się, że Pilar rozmawia z lekarką swobodnie i bez skrępowania. Przyznała się jej nawet do usunięcia ciąży w wieku dziewiętnastu lat. Zazwyczaj mówiła o tym niechętnie, a Bradowi zwierzyła się ze swojej tajemnicy dopiero któregoś wieczoru po sporej dawce wina. Wyznała mu wtedy, że do dziś odczuwa z tego powodu wyrzuty sumienia, ale wszelkie okoliczności przemawiały wówczas za tym, aby nie urodziła tego dziecka. Jako studentka pierwszego roku nie miała środków na jego utrzymanie, a ojciec dziecka – jej pierwszy partner seksualny – odmówił jakiejkolwiek pomocy. Po rodzicach mogła się najwyżej spodziewać, że ją wydziedziczą. Była więc na tyle wystraszona i zdesperowana, że zdecydowała się na nielegalną aborcję w Spanish Harlem. Teraz zaś coraz częściej dręczyły ją obawy, czy ten zabieg nie spowodował u niej trwałej niepłodności. Jednak doktor Ward twierdziła, że to mało prawdopodobne.

– Większość kobiet nawet po kilku zabiegach usunięcia ciąży rodzi zdrowe dzieci – przekonywała. – Nie ma żadnych dowodów przemawiających za tym, by aborcja negatywnie wpływała na szansę zapłodnienia. Co innego, gdyby w następstwie zabiegu wdał się stan zapalny, ale z pani relacji wynika, że nic takiego nie miało miejsca.

Uspokoiła tym Pilar, więc dalsza rozmowa toczyła się wokół dzieci Brada i stosowanych przez nie metod kontroli urodzin. Po przeprowadzeniu wywiadu zbadała Pilar, ale nie znalazła u niej istotnych nieprawidłowości. Jak zawsze, gdy w grę wchodziła niepłodność, szczególną uwagę zwracała na przebyte stany za palne.

– Czy państwo zgłosili się do mnie z jakiegoś szczególnego powodu? – zagadnęła. – W waszej przeszłości nie zaszły zdarzenia, które wskazywałyby na niebezpieczeństwo komplikacji, a trzy miesiące oczekiwania na zapłodnienie to stanowczo za wcześnie, aby wpadać w panikę.

Mówiła tonem ciepłym i życzliwym, przez cały czas zachęcająco się uśmiechając. Pilar czuła do niej coraz większą sympatię.

– Owszem, pani doktor, gdybym miała szesnaście lat – odpowiedziała uprzejmie, lecz stanowczo. – Ale mam już czterdzieści trzy, więc chyba nie mam zbyt dużo czasu.

– Oczywiście, więc od razu sprawdzimy kilka rzeczy. Zaczniemy od oznaczenia poziomu hormonu pęcherzykowego i progesteronu, a także tyroksyny i prolaktyny. Chodzi o to, aby upewnić się, że produkuje pani dostateczną ilość progesteronu, żeby zajść w ciążę. Będzie pani musiała codziennie rano mierzyć temperaturę, a odczyty nanosić na wykres. Podam pani także chlomifen, to jest hormon, który pobudzi pani organizm do wzmożonej produkcji progesteronu. U kobiet po czterdziestce to nie zawsze działa, ale uważam, że warto spróbować.

– A nie wyrośnie mi od tego broda?

– Jak dotąd, nie słyszałam o takim przypadku. Przez całą pięciodniową kurację, ewentualnie zaraz po niej, może pani odczuwać wzmożone napięcie nerwowe. U osób wrażliwych zdarzają się też sporadycznie niewielkie zaburzenia wzroku, słabe bóle głowy, mdłości, częste zmiany nastroju, a czasem cysty na jajnikach, ale to nic poważnego.

– Myślę, że zaryzykuję – postanowiła Pilar. – A nie można by spróbować silniejszych środków? Na przykład jakichś zastrzyków hormonalnych?

– Na razie nie widzę takiej potrzeby. Nie jestem zwolenniczką zbytnich ingerencji w naturę.

Doktor Ward na razie nie znalazła u Pilar poważniejszych problemów zdrowotnych, więc nie chciała stosować zbyt radykalnej terapii. Przypuszczała, że gdyby coś wykryła, Pilar zdecydowałaby się na zapłodnienie in vitro. Większość klinik odmawiała jednak wykonywania zabiegów zapłodnienia in vitro u kobiet po czterdziestce. Postępowanie było skomplikowane, wymagało wysokich dawek hormonów, dużej precyzji i doświadczenia w pozyskiwaniu jajeczek, a i tak tylko dziesięć do dwudziestu procent zabiegów kończyło się sukcesem. Jednak dla tych nie licznych kobiet, które w wyniku sztucznego zapłodnienia zostawały matkami, wynalazek był darem niebios.

Doktor Ward wykonała Pilar podstawowe badania krwi, wypisała receptę na chlomifen, zleciła codzienne mierzenie temperatury i prowadzenie wykresu. Dała jej też zestaw do samodzielnego oznaczania poziomu hormonu luteinizującego (LH), aby mogła rozpoznać moment, w którym nastąpi owulacja.

– Czuję się, jakbym wstąpiła do komandosów! – wyznała Pilar mężowi, kiedy opuszczali gabinet doktor Ward, zaopatrzeni w recepty i szczegółowe instrukcje, kiedy i jak często mają współżyć ze sobą, a kiedy powstrzymać się od tego.

– Mam nadzieję, że przesadzasz, ale ją polubiłem, a ty? – Bradowi zaimponowała inteligencja lekarki i trafiły mu do przekonania jej stosunkowo konserwatywne poglądy. Nie zachłystywała się bowiem bezkrytycznie nowinkami, o których Pilar tyle się naczytała.

– Ja też – zgodziła się, choć była nieco rozczarowana, że lekarka nie obiecywała jej cudów. Odpowiadało im jednak, że skłaniała się ku metodom tradycyjnym, bo ze względu na wiek Pilar mieli ograniczoną możliwość wyboru.

– Taka niby zwyczajna rzecz, a jaka skomplikowana! – zauważył Brad, oszołomiony mnogością testów, leków i technicznych metod wspomagających zapłodnienie.

– W moim wieku nic już nie jest takie proste jak kiedyś! Teraz nawet maluję się dłużej!

Brad nachylił się, aby ją pocałować.

– Czy jesteś pewna, że chcesz przejść tę kurację? – zapytał z troską. – Przecież to świństwo może mieć cholerne skutki uboczne. Mało ci stresów w pracy, chcesz sobie jeszcze dokładać tymi pieprzonymi pigułami?

– Rzeczywiście, myślałam już o tym – przyznała. – Chciała bym jednak wykorzystać wszystkie szansę.

– Dobra, w tych sprawach ty jesteś szefową – zgodził się dobrodusznie.

– Wprawdzie nie jestem, ale cię kocham.

Pocałowali się i ruszyli w drogę powrotną do Santa Barbara. Uprzednio zjedli kolację w Los Angeles i spędzili tam miłe chwile, gdyż zaświtała im nadzieja. W domu Pilar zaniosła do łazienki swoje nowe skarby – termometr, wykres temperatur i zestaw wskaźników do oznaczania hormonów w moczu, a wcześniej zrealizowali receptę na chlomifen. Miała zacząć go przyjmować dopiero za trzy tygodnie, jeśli w najbliższym cyklu nie zajdzie w ciążę w sposób naturalny. Od razu jednak musiała mierzyć temperaturę i badać mocz, a w nadchodzącym tygodniu podjąć z Bradem próbę zapłodnienia.

– Ten cały arsenał jest chyba po to, żeby dać nam nadzieję! – Uśmiechnęła się do Brada przy myciu zębów, wskazując na akcesoria rozłożone na swojej toaletce. – W porządku, jeśli musimy to robić. W końcu nigdzie nie jest powiedziane, że to ma być szybkie, łatwe i przyjemne. Najważniejszy jest wynik. – Przy tych słowach trochę spoważniał i pocałował Pilar. – Tylko pamiętaj, wyjdzie nam, to dobrze, nie wyjdzie – drugie dobrze. Nawet jeśli zawsze będziemy tylko ty i ja, to i tak cudownie, że mamy siebie, a przy sobie tylu przyjaciół. Nie musimy mieć tego dziecka.

– Nie musimy, ale ja chcę! – Spoglądała przy tym na niego z takim smutkiem, że troskliwie otoczył ją ramieniem.

– Ja też, ale nie kosztem związanego z tym ryzyka. Wiedział bowiem z opowiadań innych, że kuracja bywa tak absorbująca, że może doprowadzić do rozpadu małżeństwa. To zaś było ostatnią rzeczą, jakiej pragnął.

Pilar myślała o tym jeszcze następnego ranka w pracy. Zaraz po przebudzeniu posłusznie zmierzyła temperaturę, a wynik na niosła na wykres. Przed wyjściem do pracy rozłożyła także ze staw do oznaczania poziomu LH, składający się ze zlewki na próbkę moczu i sześciu buteleczek z odczynnikami. Pomiar wykazał jednak, że nie nastąpiła jeszcze zwiększona sekrecja LH, co oznaczało, że organizm nie jest gotowy do owulacji. Brad słusznie zauważył, że tym sposobem komplikuje się coś, co z natury swojej jest proste.

– Czym się tak smucisz? – zagadnęła ją Alicja Jackson, kiedy wpadła do jej gabinetu.

– Och, nic takiego… tak sobie tylko myślałam… – Pilar usilnie próbowała wyrzucić z pamięci dręczące ją problemy, ale nie było to takie proste, gdyż w tych dniach myśli jej zaprzątał wyłącznie temat ciąży.

– Nie musiały to być zbyt wesołe myśli! – zauważyła Alicja, przystając na chwilę z plikiem akt pod pachą. Zbierała materiały do sprawy, którą prowadził jej mąż.

– Smutne też nie, ale na pewno niełatwe! – westchnęła Pilar. – A jak tam posuwa się wasza sprawa?

– Dzięki Bogu, jesteśmy już właściwie przygotowani do rozpoczęcia procesu. I dobrze, bo nie wiem, czy wytrzymałabym następne pół roku!

Obie jednak wiedziały, że w razie konieczności Alicja wytrzymałaby nie takie sprawy. Uwielbiała współpracować z Bruceem i zbierać dla niego materiały. Pilar nieraz się zastanawiała, czy mogłaby w podobny sposób współpracować z Bradem, ale nie bardzo to sobie wyobrażała, choć ceniła jego rady. Oboje stanowili jednak zbyt silne indywidualności, o jasno sprecyzowanych poglądach, i choć świetnie się sprawdzali jako małżeństwo, podejrzewała, że nie byliby równie dobrymi wspólnikami. Pilar wkładała więcej serca w swoją pracę i lubiła podejmować sprawy trudne, prawie niemożliwe do wygrania. Dużą satysfakcję dawało jej wtedy wygranie sprawy z korzyścią dla strony pokrzywdzonej, bo wciąż miała w sobie wiele cech dawnego obrońcy z urzędu. Brad z kolei nigdy nie wyzbył się starych, prokuratorskich nawyków, co nieraz mu wypominała, kiedy spierali się na tematy zawodowe. Trzeba jednak przyznać, że ich sprzeczki przebiegały na ogół łagodnie.

Nie mogła dłużej rozmawiać z Alicją; bo akurat zadzwonił telefon. Równocześnie połączyła się z nią recepcjonistka, zawiadamiając, że dzwoni jej matka.

– O Boże! – westchnęła i przez chwilę nie była pewna, czy ma odebrać telefon. Alicja tymczasem pomachała jej ręką i oddaliła się, dźwigając całe naręcze teczek z aktami. – Dobrze, odbiorę! – rzuciła w słuchawkę wewnętrznego telefonu i nacisnęła podświetlony przycisk w swoim aparacie. W Nowym Jorku dochodziło akurat południe i Pilar wiedziała, że jej matka ma już za sobą pięć godzin pracy w szpitalu. Pewnie teraz szykowała się do przełknięcia szybkiego lunchu, a potem czekało ją dalsze pięć lub sześć godzin przyjmowania pacjentów. Mimo wieku narzucała sobie mordercze tempo i wydawała się niezniszczalna. Brad wyraził się kiedyś, że to dobrze wróży Pilar, ale ta nie wierzyła we wróżby. Sama osądzała matkę surowiej, wyrokując, że jest za bardzo nakręcona, żeby zwolnić tempo, a zanadto skąpa, żeby przestać pracować.

– Cześć, mamo! – przywitała ją obojętnym tonem, zastanawiając się, jaki jest prawdziwy powód telefonu matki. Zwykle bowiem czekała, aż Pilar pierwsza do niej zadzwoni, choćby to trwało miesiąc lub dłużej. Może znów wybierała się na jakiś kongres? – Jak się miewasz?

– Dobrze, tylko akurat przez Nowy Jork przeszła dziś fala upałów. Chwała Bogu, że chociaż klimatyzacja na razie działa. A co u ciebie i Brada? – To co zawsze, harujemy jak dzikie osły. – W duchu dodała „i próbujemy zrobić dziecko”. Wyobraziła sobie, jaką minę zrobiłaby matka, gdyby to usłyszała. – Ostatnio byliśmy szalenie za jęci, bo Brad prowadził skomplikowaną sprawę, a przez moją kancelarię przewinęło się chyba pół Kalifornii.

– W twoim wieku powinnaś za wszelką cenę starać się o aplikację sędziowską, jak twój ojciec i Brad. Nie musiałabyś wtedy bronić wszystkich szumowin Kalifornii. – To była typowa odzywka pani doktor Graham. Rozmowa z nią składała się z samych wyrzutów, oskarżeń, inkwizytorskich pytań i wyczuwalnej dezaprobaty. – Twój ojciec był młodszy od ciebie, kiedy został sędzią, a w twoim wieku powołano go już w skład Sądu Apelacyjnego.

– Wiem o tym, mamo, ale lubię swoją pracę, a nie wydaje mi się, żeby w naszym domu starczyło miejsca dla dwojga sędziów. Poza tym większość moich klientów to nie żadne szumowiny! – Była zła na samą siebie, że próbowała się tłumaczyć, ale matka zawsze prowokowała ją do przyjęcia postawy zaczepno-odpornej.

– Jeśli dobrze cię rozumiem, nadal bronisz tych samych ludzi, w których imieniu stawałaś jako obrońca z urzędu?

– Nie, ci mają więcej pieniędzy. A co tam u ciebie? Nadal tyle pracujesz?

– O tak. Ostatnio nawet dwa razy musiałam stawać w sądzie jako biegły. Obie sprawy były bardzo ciekawe i obie wygraliśmy!

Elizabeth Graham nigdy nie grzeszyła zbytnią skromnością, ale przynajmniej łatwo można było przewidzieć jej reakcje.

– Ach, tak! – rzuciła luźno Pilar. – Przepraszam cię, mamo, ale naprawdę mam pilną robotę. Zadzwonię do ciebie niedługo, na razie uważaj na siebie!

Czym prędzej odłożyła słuchawkę z poczuciem klęski osobistej, które zawsze towarzyszyło jej rozmowom z matką. Nigdy nie wychodziła z nich zwycięsko i po tylu latach nawet do tego przywykła. Matka była niereformowalna, to raczej Pilar musiała rewidować swoje oczekiwania. Przeważnie tak właśnie było, ale czasem trafiały się chwile, choćby takie jak teraz, kiedy spodziewała się po niej czegoś więcej. Na pewno jednak starsza pani nie przeistoczy się już w ciepłą, życzliwą i wyrozumiałą matkę, jaką Pilar zawsze chciała mieć. Na ojca pod tym względem też nigdy nie mogła liczyć, ale teraz jej potrzeby w tym zakresie zaspokajał Brad. Czułą matkę, zawsze gotową do pomocy, zastępowała jej Marina i w tej roli nigdy dotąd nie zawiodła.

Korzystając z przerwy w obradach sądu, zadzwoniła do Mariny; by podziękować jej za protekcję u doktor Ward. Marina się ucieszyła, że polecona przez nią lekarka zaspokoiła oczekiwania koleżanki.

– I co ci powiedziała? Dawała jakąś nadzieję?

– Nawet dużą. Przynajmniej nie straszyła, tak jak moja matka, że w moim wieku urodzę z pewnością upośledzone dziecko. Zapowiedziała tylko, że to wymaga więcej czasu i wysiłku.

– Jestem pewna, że Brad chętnie dołoży starań w tym kierunku!

– Owszem, sam to zaproponował! – zaśmiała się Pilar. – Do stałam jeszcze jakieś pigułki, które albo pomogą, albo nie. W najgorszym razie dają mi przynajmniej nadzieję, bo przecież nie jestem już taka młoda.

– W każdym razie młodsza niż moja mama, która urodziła ostatnie dziecko w pięćdziesiątym drugim roku życia.

– Daj spokój, nie strasz mnie. Obiecaj, że u mnie to się stanie przed pięćdziesiątką!

– Tego w żadnym razie nie mogę ci obiecać! – Marina roześmiała się dobrodusznie. – Jeśli Bóg chce, żebyś zaszła w ciążę w wieku lat dziewięćdziesięciu, to zajdziesz. Poczytaj tylko „Enquirera”!

– Aleś mnie pocieszyła! Tu idzie o moje życie, pani sędzino, nie o muzeum osobliwości. Wystarczającej rozrywki dostarczył mi telefon od mojej ukochanej mamuśki.

– A czym znów cię pocieszyła?

– Falą upałów w Nowym Jorku i przypomnieniem, że mój ojciec w moim wieku był już sędzią Sądu Apelacyjnego.

– Jak to ładnie z jej strony, że ci o tym przypomniała! Nie miałam pojęcia, że z ciebie taki nieudacznik.

– Nawiasem mówiąc, ona uważa, że powinnam zajmować się tym, co ty.

– Też tak uważam, ale to temat na oddzielne opowiadanie. Na razie wrobiono mnie w sprawę o spowodowanie wypadku drogowego pod wpływem alkoholu. Potrzebne mi to było jak drzazga w tyłku! Oskarżony wyszedł bez szwanku z rozbitego samochodu, ale wcześniej zdążył przejechać trzydziestoletnią kobietę w ciąży, matkę trojga dzieci! Na szczęście, decyzja będzie należała do ławy przysięgłych.

– Rzeczywiście, ponura sprawa – przyznała ze współczuciem Pilar. Lubiła rozmawiać z Mariną i ceniła jej przyjaźń, bo jeszcze nigdy się na niej nie zawiodła.

– I zapowiada się na jeszcze bardziej ponurą. Trzymaj się na razie, pogadamy kiedy indziej. Może zjemy razem lunch, jeżeli znajdziesz trochę czasu?

– Zadzwonię do ciebie.

– Dzięki. Cześć na razie!

Jednak ani w tym, ani w następnym tygodniu przyjaciółki nie mogły wykroić wolnej chwili na lunch, gdyż były zanadto zajęte. Dopiero Brad oderwał Pilar od pracy, proponując wspólny wyjazd na kilka dni do Carmel Valley, gdzie znał przytulny, romantyczny hotelik. Zapowiadał się bowiem, według jego słów, „błękitny tydzień”, gdyż wskaźnik do mierzenia poziomu LH zabarwił się na niebiesko, co oznaczało gwałtowny wzrost wydzielania tego hormonu, czyli zbliżającą się owulację. Brad uważał, że korzystniejsze dla planowanego poczęcia byłoby takie miłe otoczenie niż ustawiczne stresy, na jakie oboje byli narażeni w pracy.

Ostatnie dni przed wyjazdem cechowały się wyjątkowym na wałem zajęć, toteż do hotelu przyjechali przemęczeni. Bardzo potrzebny był im pobyt we dwoje w luksusowych warunkach, z dala od telefonów, akt i pism urzędowych.

W Carmel mile spędzali czas, buszując po urokliwych sklepikach ze starociami. Brad wyszperał dla Pilar mały obrazek w stylu impresjonistów, przedstawiający matkę z dzieckiem na plaży o zmierzchu. Wiedziała, że gdyby teraz zaszła w ciążę, ten prezent zawsze miałby dla niej specjalne znaczenie.

Po dwóch dniach, szczęśliwi i odprężeni, wrócili do Santa Barbara z przekonaniem, że zrobili to, co trzeba. Pilar była tego prawie pewna tak długo, dopóki nie dostała kolejnego okresu. Zaczęła więc przyjmować chlomifen, którego skutki uboczne okazały się dokładnie takie, przed jakimi przestrzegała lekarka.

Czuła się bezustannie podminowana, drażniło ją każde słowo Brada, a swoją sekretarkę miała ochotę udusić przynajmniej sześć razy dziennie. Musiała całą siłą woli panować nad sobą, aby nie obrażać klientów, a na sali rozpraw wdała się w zajadły spór z sędzią. Żyła więc w stałym napięciu, co powodowało stan wiecznego zmęczenia.

– Ale jestem miła, prawda? Musisz być tym zachwycony! – podpuszczała Brada. W tych dniach słabo tolerowała samą siebie, więc tym bardziej współczuła jemu. Wyglądało to gorzej, niż przewidywała, ale warto było przecierpieć, jeśli miałoby to do prowadzić do poczęcia dziecka.

– Mniejsza z tym, byle coś to dało! – Brad usiłował podtrzymać ją na duchu.

Okazało się jednak, że nie pomagało. Minęło już pięć miesięcy ich bezowocnych prób, więc doktor Ward wyznaczyła termin sztucznej inseminacji na tydzień przed Świętem Dziękczynienia.

Przed podjęciem ostatecznej decyzji oboje obszernie przedyskutowali ten problem z lekarką, która zapewniła ich, że wierzy w skuteczność wybranej metody. Pilar musiała przyjmować podwójną dawkę chlomifenu, i wcale nie była tym zachwycona. I bez tego trwała w ustawicznym napięciu nerwowym. Doktor Ward przekonała ją jednak, że efekt może być wart tego. Zarezerwowali więc pokój w hotelu Bel Air w terminie przewidzianym na podstawie spektrum działania leku i zmian w jej wykresie temperatury. Doktor Ward uprzedziła ich, aby na trzy dni przed zabiegiem powstrzymali się od współżycia, gdyż mogłoby to nadmiernie rozrzedzić nasienie Brada.

– Czuje się jak koń wyścigowy na treningu! – żartował Brad w drodze do Los Angeles.

Pilar w tym czasie czuła się prawie normalnie, gdyż ostatnią dawkę chlomifenu zażyła pięć dni temu. Każdy dzień, w którym nie pękała jej głowa i nie kłóciła się z Bradem, wydawał się darem niebios.

Od razu po przyjeździe skierowali się do gabinetu doktor Ward, która zrobiła Pilar USG i była zadowolona z wyniku. Zrobiła jej zastrzyk z HCG i poleciła powtórnie zjawić się około południa następnego dnia. Oznaczało to, że mieli do dyspozycji całe popołudnie i noc. Mogli robić wszystko, co chcieli, z wyjątkiem seksu. Świadomość tego wywołała u nich niepokój połączony z podnieceniem.

– Może już jutro o tej porze będę w ciąży? – szeptała niespokojnie, więc Brad na pocieszenie kupił jej na Rodeo Drive antyczną spinkę z brylancikiem w kształcie serduszka. Resztę popołudnia spędzili na zakupach u Freda Haymana, co było pewną ekstrawagancją, ale postanowili podarować sobie odrobinę luksusu, bo nie wiedzieli, czy wkrótce nie pogorszą im się humory.

Wstąpili więc na drinka do hotelu Beverly Hills, kolację zjedli w Spago, a wieczorem długo przechadzali się po ogrodach hotelu Bel Air, podziwiając łabędzie. Z trudem zasnęli, nękani myślami o czekającym ich dniu.

Następnego dnia zdenerwowani wsiadali do windy w budynku, gdzie mieścił się gabinet doktor Ward.

– Czuję się jak panienka, która ma stracić wianek! – szepnęła Pilar do Brada.

On zaś nie bardzo mógł sobie wyobrazić pobieranie nasienia w gabinecie lekarskim. Pani doktor zapewniła go, że nie musi się z tym spieszyć, a Pilar będzie mogła mu pomóc, ale sytuacja wydawała się krępująca dla obojga. Okazało się jednak, że poszło im łatwiej, niż przypuszczali.

Oddzielnym wejściem wpuszczono ich do pomieszczenia, które wyglądało na dobrze wyposażony pokój hotelowy. Znajdowało się tam łóżko, telewizor i magnetowid z zapasem pornokaset, stos „świerszczyków” i odpowiednio dobrane akcesoria pobudzające. Na stole zaś pozostawiono zlewkę, do której w odpowiednim momencie pacjent mógł oddać nasienie.

Pielęgniarka nie udzieliła przybyłym żadnych instrukcji, kiedy mają zabrać się do rzeczy ani ile mają na to czasu. Spytała tylko, czy napiją się kawy, herbaty, czy może czegoś zimnego. Po jej wyjściu Pilar parsknęła śmiechem na widok miny Brada, skupionego i starannie ubranego.

– Zupełnie, jakbyśmy wynajęli pokój na godziny! – zachichotała, zarażając i jego wesołością.

– A skąd wiesz, jak wyglądają takie pokoje?

– Czytałam o nich w pismach… – Nie przestawała się śmiać, dopóki nie pociągnął jej na łóżko obok siebie.

– Chryste, jak mogłem dać się w coś takiego wrobić! – jęknął.

– Też się nad tym zastanawiałam. Wiedz tylko, że nie będę miała pretensji, gdybyś teraz chciał się wycofać. I tak zrobiłeś dla mnie aż za wiele. Może rzeczywiście posunęłam się za daleko?

Prawdę mówiąc, czuła się winna, że zmuszała Brada do poddania się takiej, chyba upokarzającej, procedurze. W końcu to jej ciało, nie jego, odmawiało posłuszeństwa, a gdyby wcześniej zgodziła się urodzić mu dziecko – nie mieliby tych wszystkich kłopotów.

– Czy ty nadal pragniesz mieć dziecko, Pilar? – zapytał oględnie, a kiedy ze smutkiem przytaknęła, dodał: – No więc nie masz się czym martwić i możemy fajnie się zabawić.

Wstał i włożył do magnetowidu kasetę z filmem erotycznym. Pilar na początku czuła się skrępowana, ale potem również doszła do wniosku, że to świetna zabawa. Pomogła Bradowi się rozebrać i sama też to zrobiła. Wspomagając pieszczotami bodźce odbierane z ekranu doprowadziła go do szybkiego podniecenia, a kiedy już był gotów do spełnienia – podstawiła zlewkę. Wkrótce osiągnęli zamierzony cel i Brad mógł spokojnie odpocząć w jej objęciach. Oboje zetknęli się dziś z czymś dla nich zupełnie nowym, co nie znaczy, że nieprzyjemnym.

Wzięli szybko prysznic, ubrali się i zadzwonili na pielęgniarkę. Wręczyli jej napełnioną zlewkę, a ona poprosiła Pilar, aby poszła za nią. Brad spytał, czy może do nich dołączyć. Dotychczas towarzyszył jej przy wszystkich zabiegach związanych z zapłodnieniem, i tym razem pragnął być przy niej.

Pielęgniarka nie miała nic przeciwko temu, więc Pilar przebrała się w koszulę i położyła na stole zabiegowym. Po niedługim czasie pojawiła się doktor Ward i przeniosła wypłukane na sienie do strzykawki. Do macicy Pilar wprowadziła cewnik, przez który wstrzyknęła nasienie, a po usunięciu cewnika poleciła pacjentce, by leżała jeszcze przez pół godziny. Zostawiła Pilar samą z Bradem, który żartował, że coś podobnego można by zrobić przy użyciu szprycy do nadziewania indyka.

– Sama czuję się jak nadziewany indyk! – westchnęła Pilar. Wprawdzie zabieg był prosty, ale jednak okazał się męczący. Najbardziej wyczerpywały ją psychicznie dotychczasowe daremne próby. – Założę się, że tym razem zaskoczysz! – zapewnił ją Brad z nadzieją w głosie. – Słuchaj, musimy sobie kupić tę kasetę!

Oboje roześmiali się na wspomnienie filmu oglądanego w sąsiednim pokoju. Na szczęście umieli podchodzić do całej sprawy z odpowiednim dystansem, choć nie zawsze było to łatwe.

– No więc to by było na razie tyle. – Doktor Ward zajrzała jeszcze do nich, zanim wyszli. Przypomniała Pilar, że badania poziomu hormonów dały pozytywne wyniki, a szczególnie wysoki okazał się poziom progesteronu, odkąd zaczęła przyjmować chlomifen. Uprzedziła jednak, że przeprowadzony dziś zabieg trzeba czasem powtarzać sześć do dziesięciu razy, zanim zaskoczy.

– W najbliższym czasie będziecie mnie oglądać częściej niż swoich krewnych i znajomych! – przestrzegła, ale Colemanowie oświadczyli, że nie mają nic przeciwko temu.

Na odchodnym życzyła im jeszcze miłego Święta Dziękczynienia, i poprosiła Pilar, żeby zadzwoniła do niej za dwa tygodnie i powiadomiła, czy ma okres, czy nie.

– Odezwę się do pani doktor w obu przypadkach – obiecała Pilar, dodając w duchu, że najchętniej powiadomiłaby ją o pozytywnym wyniku. W przeciwnym razie musieliby powtarzać ten zabieg po raz drugi, trzeci i tak dalej, aż się uda, albo im się odechce. Miała nadzieję, że dojdzie do skutku wariant pierwszy.

Chętnie porozmawiałaby z doktor Ward o jeszcze jednej metodzie, o której już gdzieś czytała, znanej pod skrótową nazwą GIFT, co oznaczało zabieg zbliżony do zapłodnienia in vitro, ale skuteczniejszy dla kobiet po czterdziestce. Ale lekarka nie chciała nawet brać takiej ewentualności pod uwagę. Wierzyła w skuteczność inseminacji domacicznej i uważała, że jeszcze za wcześnie myśleć o bardziej inwazyjnych metodach.

Wracali więc do domu w pogodnym nastroju, a ostatnie dni zbliżyły ich do siebie jeszcze bardziej. Tydzień poprzedzający Święto Dziękczynienia zapowiadał się spokojnie, a Pilar starała się w tych dniach nie przepracowywać.

Na sam dzień świąteczny zapowiedzieli się z wizytą Nancy i Tommy z małym Adamem. Todd wyjechał na narty do Denver, ale obiecał, że odwiedzi ojca i macochę na Boże Narodzenie.

Adam skończył pięć miesięcy, więc już potrafił rozkosznie gaworzyć, a w dolnej szczęce wyrżnęły mu się dwa ząbki. Brad oczywiście szalał za nim, a i Pilar chętnie trzymała go na rękach. Nancy wyraziła zdziwienie, że macocha tak świetnie sobie z nim radzi.

– Może mam wrodzony instynkt macierzyński? – żartowała Pilar, ale ani ona, ani Brad, nie pisnęli słówkiem o swoich próbach poczęcia dziecka. Uważali to za sprawę zbyt ważną, a Pilar nie mogła się już doczekać, kiedy przekona się, czy jest w ciąży.

Po odejściu młodych Pilar odetchnęła z ulgą, że nareszcie zostali z Bradem sami. Podzieliła się z nim nadzieją, że inseminacja dała wynik pozytywny.

– Zobaczymy! – Brad się uśmiechnął, ale coś w jej spojrzeniu dało mu do myślenia. Przypomniał sobie podobne spojrzenie z przeszłości i doszedł do wniosku, że ta nadzieja może mieć realne podstawy.

Загрузка...