2

Ellie go puściła.

Osunął się na ziemię, zaplątany w ręce i w nogi, nie zdołał się bowiem utrzymać na obolałej kostce.

– To okropne z pana strony tak mówić! – krzyknęła Ellie. Charles podrapał się w głowę.

– Wydawało mi się, że po prostu spytałem, czy by pani za mnie nie wyszła.

Ellie mruganiem usiłowała powstrzymać zdradzieckie łzy.

– To bardzo okrutne stroić sobie żarty na ten temat!

– Wcale nie żartowałem.

– Oczywiście, że tak! – odburknęła, ledwie wstrzymując się od wymierzenia mu solidnego kopniaka. – Przecież byłam dla pana taka miła.

– Bardzo miła.

– Wcale nie musiałam się zatrzymywać, żeby panu pomóc.

– To prawda, wcale pani nie musiała.

– Chcę, żeby pan wiedział, że mogłabym wyjść za mąż, gdybym tylko chciała. Pozostaję panną z wyboru,

– Nie śmiałbym pomyśleć inaczej.

Ellie miała wrażenie, że słyszy w jego głosie ton drwiny, i tym razem naprawdę go kopnęła.

– Do diaska, kobieto! – wykrzyknął Charles. – A to za co? Przecież ja mówię najzupełniej poważnie!

– Jest pan pijany – stwierdziła oskarżycielskim tonem.

– Owszem – przyznał. – Ale jeszcze nigdy nie prosiłem kobiety o rękę.

– O, doprawdy – syknęła Ellie. – Jeśli usiłuje mi pan wmówić, że zakochał się pan we mnie od pierwszego wejrzenia, to oświadczam, że nie dam się na to złapać.

– Nie próbuję pani wmawiać niczego w tym rodzaju. Nawet nie próbowałbym obrażać pani inteligencji takimi słowami.

Ellie zamrugała, bo przez głowę przeleciała jej myśl, że mógł obrazić jakiś inny aspekt jej osoby, nie była tylko pewna, który.

– Faktem jest… – urwał i odchrząknął. – Czy sądzi pani, że moglibyśmy kontynuować tę konwersację w jakimś innym miejscu? Może mógłbym usiąść gdzieś na krześle, a nie wśród kurzu.

Ellie przez moment przyglądała mu się zmrużonymi oczami, aż w końcu niechętnie wyciągnęła rękę. Wciąż nie miała pewności, czy on z niej nie kpi, lecz ostatnio potraktowała go bardzo niedelikatnie i z tego powodu gryzło ją sumienie. Przecież nie wolno kopać leżącego, zwłaszcza że upadł za jej sprawą,

Charles skorzystał z pomocy Ellie, by wstać.

– Dziękuję – powiedział cierpko. – Jest pani najwyraźniej kobietą obdarzoną wielką siłą charakteru. Właśnie dlatego rozważam poślubienie pani.

Oczy Ellie znów się zwęziły.

– Jeśli nie przestanie pan ze mnie drwić…

– Zapewniam, że mówię najzupełniej poważnie. Ja nigdy nie kłamię.

– Ani trochę w to nie wierzę – oświadczyła.

– No dobrze, nie kłamię nigdy, gdy chodzi o ważne sprawy.

Ellie, ująwszy się pod boki, zawołała tylko: „Ha!".

W Charlesie wyraźnie wzbierała złość.

– Zapewniam panią, że nigdy nie skłamałbym w takiej kwestii, a poza tym widzę, że wyrobiła sobie pani bardzo złą opinię o mnie. Ciekaw jestem, dlaczego.

– Lordzie Billington, uważany pan jest za największego rozpustnika w całym hrabstwie Kent Twierdził tak nawet mój szwagier.

– Proszę mi przypomnieć, że mam udusić Roberta, kiedy następny raz go zobaczę – mruknął Charles.

– Może pan być największym rozpustnikiem w całej Anglii, i tak bym o tym nie wiedziała, bo od lat nie opuszczałam Kent, ale…

– Podobno rozpustnicy są najlepszymi mężami – przerwał jej.

– Nawróceni rozpustnicy – powiedziała dobitnie. – A ja szczerze wątpię, by planował pan poprawę. A poza wszystkim nie zamierzam pana poślubić.

– Naprawdę chciałbym, żeby pani się zgodziła – westchnął Charles.

Ellie wpatrywała się w niego z niedowierzaniem,

– Pan zwariował.

– Zapewniam, że jestem zdrowy na umyśle – skrzywił się. -To mój ojciec oszalał.

Ellie na moment dopadła wizja gromadki szalonych dzieci i aż się cofnęła. Mówią przecież, że obłęd bywa dziedziczny.

– Ach, na miłość boską! – mruknął Charles. – Nie mam na myśli prawdziwego szaleństwa. Po prostu postawił mnie w sytuacji bez wyjścia.

– Nie rozumiem, jaki to ma związek ze mną.

– Olbrzymi – odparł tajemniczo.

Ellie zrobiła jeszcze krok w tył, uznając, że Billingtona należy jednak zamknąć w domu wariatów.

– Proszę mi wybaczyć – powiedziała prędko. – Powinnam jak najszybciej wracać do domu, jestem pewna, że teraz już da pan sobie radę. Pański powóz… Mówił pan, że jest gdzieś tutaj. Sądzę, że będzie pan w stanie…

– Panno Lyndon! – przerwał jej ostro. Ellie znieruchomiała.

– Ja się muszę ożenić – wyznał Charles bez ogródek. – W dodatku w ciągu najbliższych piętnastu dni. Nie mam wyboru.

– Nie wyobrażam sobie, że mógłby pan zostać zmuszony do czegokolwiek, co panu nie odpowiada.

Charles zignorował jej słowa.

– Jeśli się nie ożenię, stracę cały spadek. Wszystko, co nie jest prawnie przypisane pierworodnemu – zaśmiał się gorzko. – Zostanie mi jedynie Wycombe Abbey, a proszę mi uwierzyć, to kupa kamieni, która wkrótce popadnie w ruinę, jeśli zabraknie mi funduszy na jej utrzymanie.

– Jeszcze nigdy nie słyszałam o podobnej sytuacji – stwierdziła Ellie.

– Nie jest wcale taka niezwykła.

– Wydaje mi się za to niezwykle głupia.

– W tej kwestii, madame, całkowicie się ze sobą zgadzamy.

Ellie, ściskając w dłoniach fałdę brązowej spódnicy, rozważała jego słowa.

– Nie rozumiem, dlaczego uważa pan, że akurat ja mogłabym panu pomóc – powiedziała w końcu, – Jestem pewna, że zdołałby pan znaleźć odpowiednią żonę w Londynie. Przecież Londyn nazywają małżeńskim targowiskiem. Sądzę, że uznano by pana za wielką gratkę.

Posiał jej ironiczny uśmiech.

– Mówi pani o mnie tak, jakbym był zwierzyną, na którą wszyscy mają ochotę zapolować.

Ellie podniosła głowę, popatrzyła na niego i poczuła, że dech zapiera jej w piersiach. Charles był diabelnie przystojny i czarujący, ona zaś najwyraźniej nie pozostawała wobec niego obojętna.

– Wcale nie – zaprotestowała. Wzruszył ramionami.

– Odkładałem to w nieskończoność, wiem. Ale pani się zjawiła, wpadła w moje życie w najbardziej rozpaczliwym…

– Bardzo przepraszam, ale to raczej pan wpadł w moje.

Charles zachichotał,

– Czy mówiłem już pani, że jest pani bardzo zabawna? Pomyślałem więc: „Cóż, ona świetnie się do tego nada", i…

– Nawet jeśli pan zamierza umizgiwać się do mnie -powiedziała Ellie kwaśno – to i tak się to panu nie uda.

– Najlepiej ze wszystkich – poprawił się. – A prawdę mówiąc, jest pani pierwszą napotkaną kobietą, z którą, jak mi się wydaje, zdołałbym wytrzymać.

Wprawdzie nie planował poświęcić się małżonce, bo tak naprawdę nie potrzebował od żony nic z wyjątkiem jej nazwiska na akcie małżeństwa, ale tak czy owak z żoną trzeba spędzać chociaż odrobinę czasu, więc powinno się mieć dla niej bodaj trochę sympatii. Doprawdy, panna Lyndon doskonale się do tego nadawała.

W duchu dodał jeszcze, że prędzej czy później będzie także musiał postarać się o dziedzica. Lepiej więc znaleźć kobietę, która ma dobrze w głowie. Cóż to za radość mieć głupie dzieci? Przyjrzał się Ellie jeszcze raz, obserwowała go podejrzliwie. Tak, z pewnością była bystra.

Miała też w sobie coś piekielnie pociągającego. Charlesa ogarnęło wrażenie, że staranie się o dziedzica wcale nie musi być takie nieprzyjemne. Przytrzymując się jej łokcia, ukłonił się nisko,

– Co pani na to, panno Lyndon? Wchodzimy w to?

– Czy wchodzimy? – Ellie wypluła te słowa. Doprawdy, trudno to nazwać wymarzonymi oświadczynami.

– Hm… Chyba wyraziłem się niezręcznie, ale prawdą jest, panno Lyndon, że jeśli ktoś już musi się ożenić, to dobrze by było, żeby przynajmniej lubił przyszłą żonę. Wie pani, będziemy musieli spędzać ze sobą trochę czasu,

Ellie przyglądała mu się z niedowierzaniem. Jak bardzo był pijany? Kilkakrotnie odchrząknęła, nie mogąc znaleźć właściwych słów. W końcu wyrzuciła z siebie:

– Próbuje mi pan powiedzieć, że mnie pan lubi?

Uśmiechnął się uwodzicielsko.

– O, tak, i to bardzo.

– Będę musiała to rozważyć.

Charles przechylił głowę.

– Nie chciałbym poślubić osoby, która podjęłaby decyzję bez zastanowienia.

– Prawdopodobnie będzie mi na to potrzebnych kilka dni.

– Mam nadzieję, że nie za wiele. Zostało mi ich tylko piętnaście. Potem mój okropny kuzyn Phillip położy łapę na moich pieniądzach.

– Muszę pana ostrzec, że najpewniej dam odmowną odpowiedź.

Charles nic na to nie powiedział.

Ellie miała nieprzyjemne wrażenie, że już się zastanawia, do kogo się zwróci, jeśli ona odrzuci jego propozycję. Po chwili Charles spytał:

– Czy odprowadzić panią do domu?

– Nie, to nie będzie konieczne. To zaledwie kilka minut piechotą. A pan da sobie radę sam?

Kiwnął głową.

– Do widzenia, panno Lyndon.

Dygnęła leciutko.

– Do widzenia, lordzie Billington, – Z tymi słowami odwróciła się i odeszła. Dopiero gdy znalazła się poza zasięgiem jego wzroku, oparła się o ścianę najbliższego budynku i jęknęła: – Ach, mój Boże!

Wielebny Lyndon nie życzył sobie, aby jego córki wzywały imienia Pańskiego nadaremno, lecz Ellie wciąż była rak bardzo zaskoczona oświadczynami lorda Billington, że jeszcze wchodząc w progi rodzinnego domku, nie przestawała powtarzać „Ach, mój Boże!"

– Nie wypada, aby panienka używała takiego języka, nawet jeśli nie jest już pierwszej młodości – rozległ się niespodziewanie kobiecy głos.

Ellie jęknęła. Jedyną osobą ostrzej strzegącą norm moralnych niż jej ojciec była jego narzeczona, niedawno owdowiała Sally Foxglove. Ellie na jej widok uśmiechnęła się wymuszenie usiłując jak najprędzej przemknąć do swojego pokoju.

– Dzień dobry, pani Foxglove.

– Twój ojciec będzie bardzo niezadowolony, kiedy się o tym dowie,

Ellie jęknęła jeszcze raz. Czuła się złapana w pułapkę. Obróciła się.

– O czym, pani Foxglove?

– O lekceważeniu, z jakim odnosisz się do imienia naszego Pana. – Pani Foxglove wstała i ułożyła pulchne ręce na piersi.

Ellie już miała przypomnieć tej kobiecie, że nie jest jej matką i nie ma nad nią żadnej władzy, ale ugryzła się w język. Powtórne małżeństwo ojca i tak zapowiadało ciężkie życie, nie trzeba więc czynić go nieznośnym poprzez świadome sprzeciwianie się pani Foxglove. Ellie nabrała powietrza i przyłożywszy rękę do serca, powiedziała z udawaną niewinnością:

– Pani się wydawało, że coś takiego powiedziałam?

– Co wobec tego mówiłaś?

– „Być może". Mam nadzieję, że nie zrozumiała mnie pani źle,

Pani Foxglove wpatrywała się w nią z niedowierzaniem.

– Uznałam, że chyba źle oceniłam pewien hm… problem -ciągnęła Ellie. – Wciąż trudno mi uwierzyć, że tak się pomyliłam. Dlatego powtarzałam „być może", ponieważ przyszła mi do głowy pewna myśl, a gdyby mi nie przyszła, to pomyliłabym się jeszcze bardziej.

Narzeczona ojca wyglądała teraz na tak zdezorientowaną, że Ellie miała ochotę skakać z radości.

– Cóż, wszystko jedno – oderwała się wreszcie pani Foxglove. – Tego rodzaju zachowanie tak czy owak nie pomoże ci złapać męża.

– W jaki sposób przeszłyśmy na ten temat? – mruknęła Ellie pod nosem, stwierdzając w duchu, że tego dnia kwestia małżeństwa pojawia się stanowczo zbyt często.

– Masz już dwadzieścia trzy lata – ciągnęła nieubłaganie pani Foxglove. – I jesteś bez wątpienia starą panną. Lecz może mimo wszystko udałoby nam się znaleźć mężczyznę, który zgodziłby się pojąć cię za żonę.

Ellie zignorowała jej słowa.

– Czy ojciec jest w domu?

– Wybrał się, żeby wypełnić duszpasterskie obowiązki, i prosił mnie, bym została tutaj w tym czasie i pełniła honory domu, na wypadek gdyby któryś z parafian zechciał go odwiedzić.

– Zostawił panią samą?

– Już za dwa miesiące będę jego żoną – przypomniała z dumą pani Foxglove i wygładziła śliwkową spódnicę. – Cieszę się uznaniem wśród ludzi.

Ellie burknęła coś pod nosem. Obawiała się, że gdyby to burczenie uformowało się w słowa, byłyby one jeszcze gorsze aniżeli wzywanie Boga nadaremno. Odetchnęła głębiej kilka razy i uśmiechnęła się.

– Mam nadzieję, że mi pani wybaczy, pani Foxglove, lecz czuję się już bardzo zmęczona i chciałabym iść do swego pokoju.

Tłusta ręka opadła jej na ramię.

– Nie tak prędko, Eleanor!

Ellie obróciła się. Czyżby pani Foxglove próbowała jej grozić?

– Słucham?

– Mamy do omówienia kilka spraw. Doszłam do wniosku, że dzisiejszy wieczór to odpowiednia pora na rozmowę pod nieobecność twojego ojca,

– A cóż takiego możemy mieć do omówienia, co nie nadaje się dla uszu papy?

– Dotyczy to twojej pozycji w moim gospodarstwie domowym.

Ellie aż otworzyła usta- Mojej pozycji w pani gospodarstwie?

– Kiedy poślubię wielebnego pastora, tutaj będzie mój dom i będę nim zarządzać tak, jak uznam za stosowne.

Ellie poczuła, że robi jej się niedobrze.

– Nie myśl sobie, że będziesz wykorzystywać moją szczodrość – ciągnęła pani Foxglove.

Ellie nawet nie drgnęła w obawie, że jeszcze rzuci się z pięściami na przyszłą macochę.

– Jeśli nie wyjdziesz za mąż i nie opuścisz tego domu, będziesz musiała zarabiać na swoje utrzymanie – oświadczyła pani Foxglove.

– Pani insynuuje, że mam zarabiać na utrzymanie inaczej niż do tej pory? – Ellie pomyślała o wszystkich posługach, które wypełniała dla ojca i dla parafii. Przyrządzała pastorowi trzy posiłki dziennie, nosiła jedzenie ubogim, polerowała nawet ławki kościelne. Nikt nie mógł jej zarzucić, że nie zarabia na utrzymanie. Pani Foxglove najwyraźniej jednak nie podzielała jej opinii w tej kwestii, gdyż przewróciła oczami i oświadczyła:

– Korzystasz z dobroci ojca. Jest dla ciebie zdecydowanie zbyt pobłażliwy.

Ellie wytrzeszczyła oczy. Wielebnego Lyndona z całą pewnością nie można było nazwać pobłażliwym. Przecież raz zdarzyło mu się nawet związać jej starszą siostrę, by powstrzymać ją przed poślubieniem człowieka, którego pokochała. Ellie kilkakrotnie chrząknęła, starając się zapanować nad gniewem.

– Czego dokładnie pani ode mnie oczekuje, pani Foxglove?

– Przeprowadziłam inspekcję w domu i przygotowałam listę zadań. – Z tymi słowami wręczyła Ellie kartkę papieru.

Ellie przeczytała i wprost zatkało ją ze złości.

– Pani chce, żebym czyściła komin?

– To rozrzutność wydawać pieniądze na kominiarza, skoro ty możesz to zrobić.

– Nie uważa pani, że się nie zmieszczę w kominie?

– To następna sprawa. Za dużo jesz.

– Co? – krzyknęła Ellie.

– Jedzenie jest bardzo drogie,

– Połowa parafian opłaca dziesięcinę w naturze – stwierdziła Ellie, drżąc z gniewu. – Może nam brakować różnych rzeczy, ale nigdy jedzenia.

– Jeśli nie podobają ci się moje zasady – oświadczyła pani Foxglove – zawsze możesz wyjść za mąż i wynieść się z domu.

Ellie domyślała się, dlaczego pani Foxglove tak bardzo zależy na tym, by się jej pozbyć. Najprawdopodobniej była jedną z tych kobiet, które w gospodarstwie muszą mieć władzę absolutną, Ellie zaś już od lat zajmowała się sprawami ojca i bardzo by jej w tym przeszkadzała.

Ellie zadała sobie pytanie, co też ta stara wiedźma powiedziałaby, gdyby jej oznajmiła, że właśnie tego popołudnia otrzymała propozycję małżeństwa. W dodatku nie od byle kogo, tylko od samego hrabiego. Już wzięła się pod boki, żeby rzucić narzeczonej ojca w twarz tę wiadomość, z którą, jak jej się wydawało, wstrzymuje się już od bardzo długiego czasu, kiedy pani Foxglove wyciągnęła kolejny kawałek papieru.

– Co to takiego? – warknęła Ellie.

– Pozwoliłam sobie przygotować listę odpowiednich dla ciebie kandydatów na męża z sąsiedztwa.

Ellie prychnęła. Musiała to zobaczyć. Rozłożyła kartkę i nie podnosząc znad niej oczu, powiedziała:

– Richard Parrish jest zaręczony.

– Moje źródła twierdzą, że nie.

Pani Foxglove była największą plotkarką w całym Bellfield, Ellie więc nie mogła jej nie wierzyć. Zresztą to bez różnicy, czy Richard Parrish jest zaręczony czy nie. I tak był opasły i miał cuchnący oddech. Przeczytała kolejne nazwisko i niemal się zakrztusiła.

– George Millerton ma już ponad sześćdziesiąt lat!

Pani Foxglove pogardliwie pociągnęła nosem.

– Twoja pozycja nie pozwala ci na żadną wybredność, zwłaszcza gdy sprawa dotyczy tak trywialnych kwestii.

Kolejne trzy nazwiska na liście również należały do starszych mężczyzn, z których jeden zasłynął jako człowiek okrutny. Krążyły plotki mówiące o tym, że Anthony Ponsoby bijał pierwszą żonę. Niemożliwe, aby Ellie zgodziła się na małżeństwo z człowiekiem, który uważał, że w komunikacji między małżonkami najbardziej przydaje się kij.

– Dobry Boże! – zawołała, kiedy jej wzrok przesunął się na przedostatnie nazwisko na liście. – Robert Beechcombe z całą pewnością nie skończył jeszcze piętnastu lat! Co pani sobie wyobraża?

Pani Foxglove już miała coś odpowiedzieć, lecz Ellie jej przerwała.

– Billy Watson! – zawołała. – Przecież on ma źle w głowie! Wszyscy o tym wiedzą. Jak pani śmie próbować wydać mnie za kogoś takiego jak on!

Powiedziałam już, że kobieta w twojej sytuacji nie może…

– Proszę nie kończyć – przerwała jej Ellie, cała aż trzęsąc się z gniewu. – Proszę nie mówić już ani słowa!

Pani Foxglove uśmiechnęła się sztucznie.

– Nie wolno ci się tak do mnie odzywać w moim domu!

– To jeszcze nie jest twój dom, stara wiedźmo! – odparowała Ellie.

Pani Foxglove aż się cofnęła.

– Nigdy nie posunęłam się do przemocy – Ellie aż parskała ze złości. – Ale cóż, każde nowe doświadczenie może się w życiu przydać – mówiąc to, złapała panią Foxglove za kołnierzyk i wypchnęła ją za drzwi.

– Pożałujesz tego, co zrobiłaś! – wrzasnęła narzeczona ojca już z podwórza,

– Nigdy nie będę tego żałowała – odparowała Ellie, – Nigdy! Zatrzasnęła drzwi i padła na kanapę. Teraz nie miała już żadnych wątpliwości: będzie musiała znaleźć jakiś sposób, żeby uciec z domu ojca. Na moment przed oczami stanęła jej twarz hrabiego Billington, ale Ellie prędko ją odsunęła. Nie znalazła się jeszcze w aż tak rozpaczliwej sytuacji, by poślubić człowieka, którego prawie nie znała, z całą pewnością musi się znaleźć jakiś inny sposób.

Zanim nadszedł następny poranek, Ellie już przygotowała plan. Nie była aż tak bezradna, jak chciała wierzyć pani Foxglove. Miała przecież trochę odłożonych pieniędzy. Nie była to wprawdzie suma ogromna, lecz wystarczająca na utrzymanie oszczędnej z natury kobiecie o skromnych wymaganiach.

Ellie przed kilkoma laty złożyła pieniądze w banku, lecz nie zadowoliły jej marne odsetki, zaczęła więc czytać „London Times", zwracając szczególną uwagę na artykuły związane ze światem interesów i handlu. Kiedy poczuła, że zyskała już odpowiednią wiedzę na temat giełdy, zwróciła się do prawnika z prośbą, by odpowiednio ulokował jej fundusze. Oczywiście musiała to zrobić na nazwisko ojca, żaden prawnik bowiem nie zgodziłby się na inwestowanie w imieniu młodej kobiety, a już zwłaszcza działającej bez wiedzy mężczyzny z rodziny. Wybrała się więc do miasta oddalonego od jej rodzinnej wioski, odszukała pewnego pana Tibbetta, prawnika, który nie słyszał nigdy o wielebnym Lyndonie, i oznajmiła mu, że jej ojciec jest odludkiem, wręcz pustelnikiem. Pan Tibbett współpracował z brokerem w Londynie i złotych jajeczek Ellie stale przybywało.

Teraz przyszedł czas, by wyjąć te fundusze. Innego wyboru nie miała, bo życie z panią Foxglove w roli macochy byłoby nieznośne. Za te pieniądze Ellie zdoła się utrzymać do czasu powrotu jej siostry Victorii z przedłużonych wakacji na kontynencie. Victoria poślubiła zamożnego hrabiego, Ellie nie miała więc wątpliwości, że będą w stanie pomóc jej znaleźć swoje miejsce na świecie, może polecą ją jako guwernantkę albo damę do towarzystwa.

Powozem pocztowym wybrała się do Faversham, tam natychmiast skierowała się do kancelarii Tibbett & Hurley i postanowiła czekać na spotkanie z panem Tibbettem. Po dziesięciu minutach sekretarz prawnika wprowadził ją do jego gabinetu.

Pan Tibbett, dostojny człowiek z wielkimi wąsami, podniósł się na jej widok.

– Witam, panno Lyndon – powiedział. – Czy przybywa pani z kolejnymi instrukcjami od ojca? Muszę przyznać, że to prawdziwa przyjemność prowadzić interesy z człowiekiem, który tak bardzo interesuje się swoimi inwestycjami.

Ellie uśmiechnęła się wymuszenie, w głębi ducha niepomiernie się złoszcząc na to, że wszelka chwała za jej świetną orientację w interesach przypada ojcu, lecz w inny sposób nie dało się tego załatwić.

– Sprawa wygląda nieco inaczej, panie Tibbett. Przybyłam, aby wycofać część swoich funduszy, a mówiąc ściśle, połowę.

Ellie nie była pewna, ile może kosztować wynajęcie niewielkiego domku w szanowanej dzielnicy Londynu, ale zdołała zgromadzić blisko trzysta funtów i uważała, że sto pięćdziesiąt powinno wystarczyć.

– Oczywiście – zgodził się pan Tibbett. – Wystarczy, że pani ojciec przybędzie do mnie osobiście, wtedy natychmiast wyjmiemy pieniądze.

Ellie nie posiadała się ze zdumienia.

– Słucham?

– My, w kancelarii w Tibbett & Hurley, szczycimy się wielką skrupulatnością w interesach. Nie mógłbym przekazać tych pieniędzy w ręce żadnej innej osoby. Oddam je tylko pani ojcu.

– Ależ przecież ja od lat omawiam z panem wszystkie inwestycje! – zaprotestowała Ellie. – Na rachunku widnieje moje nazwisko jako współdepozytariusza!

– Właśnie, współ. Pierwszym udziałowcem jest pani ojciec.

Ellie z trudem przełknęła ślinę.

– Mój ojciec jest odludkiem i pan dobrze o tym wie. Nie wychodzi z domu. Jak więc mam go tu sprowadzić? Pan Tibbett wzruszył ramionami.

– Z radością sam go odwiedzę.

– O, nie, to niemożliwe! – odparła Ellie, świadoma, że głos powoli przechodzi jej w pisk. – Obcy ludzie niepomiernie go denerwują. Tu chodzi o jego serce, pan chyba to rozumie. Doprawdy, nie mogę ryzykować takiego zagrożenia!

– Wobec tego będą mi potrzebne pisemne instrukcje z jego podpisem.

Ellie westchnęła z ulgą. Podpis ojca potrafiła podrobić nawet we śnie.

– Oczywiście musi być poświadczony przez innego szanowanego obywatela. – Oczy pana Tibbetta zwęziły się podejrzliwie. – Pani na świadka się nie nadaje.

– Bardzo dobrze, znajdę więc…

– Znam sędziego z Bellfield, może pani uzyskać jego podpis jako świadka.

Ellie poczuła, że serce ścisnęło się jej w piersi. Ona również znała sędziego i wiedziała, że nie ma nadziei na zdobycie jego podpisu na tym jakże istotnym dla niej kawałku papieru, jeśli nie będzie on świadkiem tego, iż to naprawdę ojciec Ellie napisał instrukcję.

– A więc dobrze, panie Tibbett – powiedziała, z trudem dobywając słów. – Ja… zobaczę, co się da zrobić.

Czym prędzej opuściła biuro, przyciskając do twarzy chusteczkę, aby ukryć zdradzieckie łzy. Czuła się jak zwierzę zapędzone w pułapkę. Nie było sposobu na wydobycie od pana Tibbetta należących do niej pieniędzy, a powrotu Victorii z kontynentu spodziewano się dopiero za kilka miesięcy. Ellie przypuszczała, że mogłaby błagać o litość teścia siostry, markiza Castleford, lecz nie była pewna, czy on byłby jej bardziej przyjazny niż pani Foxglove. Markiz niezbyt polubił Victorię, Ellie więc mogła sobie wyobrazić, jakie uczucia żywiłby dla niej, siostry swej synowej.

Wędrowała bez celu przez Faversham, usiłując zebrać myśli. Zawsze uważała się za pragmatyczkę, mogącą ufać własnej bystrości i ciętemu językowi. Nigdy nawet jej się nie śniło, że pewnego dnia może znaleźć się w sytuacji, w której nie zdoła kogoś przegadać.

Tymczasem utknęła w Faversham, odległym o dwadzieścia mil od domu, do którego nie chciała wracać. Nie miała wyjścia, chyba że…

Pokręciła głową. Nie, nie będzie się nawet zastanawiać nad przyjęciem propozycji hrabiego Billington.

Przed oczami znów stanęła jej twarz Sally Foxglove, rozprawiającej o czyszczeniu kominów i starych pannach, które za wszystko powinny być wdzięczne. W porównaniu z nią oblicze hrabiego zaczęło wydawać się coraz przyjemniejsze.

Wprawdzie hrabia nigdy nie wyglądał odrażająco w dosłownym znaczeniu tego słowa, był raczej wprost nieprzyzwoicie przystojny, a Ellie potrafiła to przyznać. Zaliczyła mu to jednak na minus, gdyż z całą pewnością był przez to zarozumiały. Prawdopodobnie miał mnóstwo kochanek, bo bez wątpienia bez trudu potrafił przyciągnąć uwagę kobiet, i tych bardziej przyzwoitych, i tych mniej.

– Ha! – powiedziała na głos i zaraz rozejrzała się dokoła, chcąc się upewnić, że nikt jej nie usłyszał. Ten okropny człowiek na pewno musi kijem oganiać się od kobiet. O, nie, ona na pewno nie chce mieć męża, który zmaga się z tego rodzaju kłopotami.

Ale przecież nie była wcale zakochana w tym człowieku. Może zdołałaby jakoś przyzwyczaić się do roli żony niewiernego małżonka. To wprawdzie wbrew wszelkim wyznawanym przez nią zasadom, lecz alternatywa życia z Sally Foxglove pod jednym dachem wydawała jej się bardziej upiorna.

Pogrążona w rozmyślaniach rytmicznie stukała stopą w ziemię. Wycombe Abbey leżało wcale nie tak daleko stąd, o ile dobrze sobie przypominała, było położone na północnym wybrzeżu Kent, w odległości mili lub dwóch. Bez kłopotu zdołałaby tam dojść piechotą. Nie zamierzała wprawdzie przyjąć propozycji hrabiego na ślepo, lecz stwierdziła, że mogą przynajmniej na ten temat porozmawiać. Może zdołają osiągnąć jakąś zgodę?

Podjąwszy decyzję, Ellie zadarła głowę i ruszyła na północ. Starała się zająć myśli odgadywaniem, ile kroków zajmie jej dotarcie do kolejnego punktu, który sobie upatrzyła. Pięćdziesiąt do tego wielkiego drzewa. Siedemdziesiąt dwa do opuszczonej chaty. Czterdzieści do…

Do diaska! Czy to deszcz? Ellie starła kropelkę z nosa i popatrzyła w górę, Zbierały się chmury i gdyby nie była tak trzeźwo myślącą osobą, gotowa byłaby przysiąc, że gromadzą się nad jej głową.

Wydala z siebie odgłos, który trudno byłoby nazwać inaczej niż warknięciem, i przyspieszyła kroku. Starała się nie zakląć, kiedy kolejna kropla spadła jej na policzek. Następna zmoczyła jej ramię, a następna i następna…

Ellie pogroziła niebu pięścią.

– Ktoś tam w górze jest na mnie wściekły! – krzyknęła. -A ja chciałabym wiedzieć, dlaczego!

Tymczasem niebiosa się otworzyły i w ciągu paru sekund Ellie przemokła do suchej nitki.

– Przypominaj mi, żebym nigdy więcej nie podawała w wątpliwość Twoich zamiarów – mruknęła ze złością, zupełnie nie jak bogobojna panienka, na jaką wychowywał ją ojciec. – Najwyraźniej nie życzysz sobie, by Cię brano na spytki.

Niebo przeszyła błyskawica, zaraz potem huknął grom. Ellie podskoczyła prawie stopę w górę. Co takiego mąż jej siostry powiedział przed laty? Że im szybciej grzmot następuje po błyskawicy, tym bliżej jest ta błyskawica? Robert zawsze miał skłonności do nauk ścisłych i Ellie czuła się zmuszona, by mu wierzyć w tej kwestii.

Puściła się biegiem. Gdy jednak płuca groziły, że za chwilę pękną, zwolniła do truchtu, po minucie lub dwóch zaczęła po prostu iść. Przecież i tak już bardziej zmoknąć nie mogła.

Znów huknął grzmot, Ellie wzdrygnęła się i potknęła o korzeń, lądując w błocie.

– Do diabła! – warknęła chyba po raz pierwszy w życiu. W każdym razie nawet jeśli wpadła w nałóg przeklinania, to były to dopiero początki.

Podniosła się z ziemi i popatrzyła w niebo. Deszcz zalał jej twarz, czepek przekrzywił się na oczy, zasłaniając widok. Ściągnęła go, popatrzyła w niebo i krzyknęła:

– Wcale mnie to nie bawi! Kolejna błyskawica.

– Wszyscy są przeciwko mnie! – mruknęła, czując pewien absurd tej sytuacji. – Wszyscy! – Miała na myśli ojca, Sally Foxglove, pana Tibbetta, Tego, który miał władzę nad pogodą… I znów grzmot!

Ellie zacisnęła zęby i ruszyła naprzód. W końcu na horyzoncie ukazał się olbrzymi stary budynek z kamienia. Nigdy wcześniej nie widziała Wycombe Abbey w rzeczywistości, oglądała jednak w sklepiku w Bellfield rysunek piórkiem przedstawiający tę zacną budowlę. Poczuła ulgę. Zdecydowanym krokiem ruszyła do frontowych drzwi i zapukała.

Otworzył służący w liberii i obrzucił ją nieprzychylnym spojrzeniem.

– Przyszłam zobaczyć się z lordem – oznajmiła Ellie, szczękając zębami.

– Rozmowy z kandydatami na służbę prowadzi gospodyni -odparł kamerdyner. – Proszę iść od kuchni.

Już zaczął zamykać drzwi, Ellie jednak zdążyła wsunąć w nie stopę.

– Nie! – wrzasnęła, przeczuwając, że jeśli pozwoli, by zatrzaśnięto jej te drzwi przed nosem, będzie już na zawsze skazana na życie starej panny i czyszczenie kominów.

– Proszę zabrać nogę, moja pani!

– Nigdy w życiu! – krzyknęła Ellie, wciskając do środka łokieć i bark. – Chcę się widzieć z hrabią i…

– Hrabia nie spoufala się z takimi jak ty!

– Jak ja? Doprawdy, to już nieznośne! – Była przemoczona i zmarznięta, nie mogła wycofać pieniędzy będących jej własnością, a teraz jeszcze ten nadęty lokaj insynuuje, że jest ladacznicą!

– Proszę mnie natychmiast wpuścić do środka, przecież pada deszcz!

– Widzę.

– Ty draniu! – syknęła. – Kiedy zobaczę hrabiego…

– Doprawdy, Rosejack, co to za zamieszanie?

Ellie niemal stopniała z ulgi, słysząc głos lorda Billington, a raczej stopniałaby z ulgi, gdyby nie świadomość, że najdrobniejszy gest świadczący o jej miękkości sprawiłby natychmiast, że kamerdyner zatrzasnąłby jej drzwi przed nosem.

– W progu stoi jakieś stworzenie – odpowiedział Rosejack. -I za nic nie chce odejść.

– Jestem kobietą, nie stworzeniem, ty idioto! – Pięścią, którą udało jej się wcisnąć do wnętrza domu, Ellie stuknęła kamerdynera w głowę.

– Na miłość boską! – westchnął Charles. – Otwórz te drzwi i wpuść ją do środka.

Rosejack usłuchał i Ellie wręcz wpadła do hallu, czując się jeszcze bardziej jak przemoczony szczur wśród tak pięknego otoczenia. Podłogi zaścielały wspaniałe dywany, na ścianie wisiał obraz autorstwa, gotowa była przysiąc, że Rembrandta, a wazon, który przewróciła przy upadku, cóż, miała nieprzyjemne przeczucie, że przywieziono go wprost z Chin.

Podniosła głowę, rozpaczliwie starając się odgarnąć z twarzy mokre kosmyki włosów, Charles prezentował się wyjątkowo przystojnie, przy tym sprawiał wrażenie rozbawionego i wyjątkowo trzeźwego.

– Milordzie – jęknęła, z trudem dobywając głosu. Zabrzmiał obco i chropowato, zachrypła od swoich kłótni z Bogiem i kamerdynerem.

Charles przypatrywał jej się z uwagą, kilkakrotnie mrugnął.

– Bardzo przepraszam, madame, ale czy myśmy się już kiedyś spotkali?

Загрузка...