ROZDZIAŁ 13

Listopad 1989

Tłumy mieszkańców Chicago spacerowały ulicą Michigan. Niespieszny rytm tych spacerów spowodowany był częściowo niezwykłą jak na tę porę roku łagodnością listopadowego dnia, a częściowo tamującymi ruch klientami Bancroft i S – ka, którzy gromadzili się przy ich oknach wystawowych. Witryny wielkiego domu towarowego były już wspaniale udekorowane na święta.

Od czasu otwarcia w 1891 roku „Bancroft” przekształcił się z dawnego dwupiętrowego, ceglanego budynku z półkolistymi, żółtymi okiennicami w czternastopiętrową strukturę ze szkła i marmuru. Pomimo wielu zmian, jakim sklep podlegał, jedna rzecz się nie zmieniła: to para odźwiernych ubranych w ciemnoczerwone liberie ze złotymi ozdobami. Stali oni jak zawsze, pełniąc swoje obowiązki przy głównym wejściu. Ten drobny, elegancki element był widocznym zapewnieniem dbałości „Bancrofta” o solidność i zachowanie form.

Dwaj odźwierni, którzy pracowali razem od trzydziestu lat, tak bardzo współzawodniczyli ze sobą, że rzadko nawet rozmawiali przez te lata. Teraz ukradkiem obserwowali przybycie czarnego BMW i każdy z nich po cichu życzył sobie, żeby kierowca zatrzymał się po jego stronie wejścia.

Samochód podjechał do krawężnika i Leon, jeden z odźwiernych, wstrzymał oddech, po czym westchnął z irytacją, kiedy samochód przejechał obok jego stanowiska i zatrzymał się dokładnie przed obszarem podległym jego przeciwnikowi.

– Nędzny stary bałwan! – zamruczał Leon pod adresem kolegi.

Ernest ruszył do przodu.

– Dzień dobry, panno Bancroft – powiedział, otwierając ostentacyjnie drzwiczki samochodu Meredith. Przed dwudziestu pięciu laty zobaczył ją po raz pierwszy, kiedy otwierał drzwiczki samochodu jej ojca – Powiedział wtedy dokładnie te same słowa, takim samym, pełnym szacunku tonem.

– Dzień dobry, Erneście – odpowiedziała Meredith, wysiadając i wręczając mu z uśmiechem kluczyki do swojego samochodu. – Czy mógłbyś poprosić Carla, żeby go zaparkował? Mam dzisiaj dużo do niesienia, a nie chciałabym tego dźwigać z garażu.

Pracownik zajmujący się parkowaniem samochodów był kolejnym udogodnieniem, które oferował klientom „Bancroft”.

– Naturalnie, panno Bancroft.

– Pozdrów ode mnie Amelię – dodała, mając na myśli jego żonę. Meredith znała szczegóły dotyczące życia wielu długoletnich pracowników sklepu; oni wszyscy byli dla niej teraz jedną wielką rodziną. Tak samo jak ten sklep, najważniejszy w rozrastającej się teraz sieci siedmiu sklepów firmy, rozlokowanych w różnych miastach. Był on dla niej tak samo domem jak posiadłość, w której wyrosła, i jak jej własne mieszkanie.

Zatrzymała się przez chwilę na chodniku, obserwując tłumy gromadzące się przed witrynami sklepu. Na jej ustach pojawił się uśmiech, a serce zabiło radośnie. Było to uczucie, którego doświadczała niemalże zawsze, ilekroć patrzyła na elegancką fasadę „Bancrofta”. Czuła dumę, entuzjazm i gorącą chęć czuwania nad tym wszystkim. Dzisiaj jednak była bezgranicznie szczęśliwa. Ubiegłego wieczoru Parker objął ją i z czułością i powagą powiedział:

– Kocham cię, Meredith. Czy wyjdziesz za mnie, kochanie? Potem wsunął na jej palec zaręczynowy pierścionek.

– Okna wystawowe prezentują się w tym roku lepiej niż kiedykolwiek – powiedziała do Ernesta, kiedy tłum przesunął się na chwilę i zobaczyła zaskakujący efekt pracy Lisy, jej talentu i umiejętności. Lisa Pontini cieszyła się już świetną opinią w środowisku profesjonalistów za swoją pracę na rzecz „Bancrofta”. Należała do kandydatów do objęcia stanowiska dyrektora reklamy „Bancrofta”, kiedy jej szef za rok przejdzie na emeryturę.

Meredith chciała jak najszybciej odnaleźć Lisę i opowiedzieć jej o wczorajszym wyznaniu Parkera. Otworzyła drzwiczki od strony pasażera w swoim samochodzie i wzięła dwie walizeczki i kilka teczek z dokumentami. Ruszyła w kierunku głównego wejścia. Jak tylko znalazła się wewnątrz, dostrzegł ją agent ochrony i podszedł do niej.

– Czy mogę pomóc, panno Bancroft?

Miała zamiar odmówić, ale ramiona już ją bolały, a poza tym czuła nieprzepartą chęć pospacerowania po sklepie przed pójściem do Lisy. Zapowiadał się kolejny dzień rekordowej sprzedaży. Tłumy kupujących już wypełniały przejścia i tłoczyły się przy ladach.

– Dziękuję, Dan, będę wdzięczna za pomoc – powiedziała, przekazując mu ciężkie teczki i obydwie walizeczki.

Dan ruszył ku windom, a Meredith odruchowo wygładziła niebieską, jedwabną apaszkę, którą miała zawiązaną pod klapami białego płaszcza, włożyła dłonie do kieszeni i przeszła wzdłuż działu kosmetycznego. Klienci potrącali się nawzajem, spiesząc ku schodom znajdującym się w centralnej części sklepu. Ten tłok jednak sprawiał jej ogromną przyjemność.

Przechyliła lekko głowę i spojrzała na wysokie na dziesięć metrów białe choinki, które górowały ponad stoiskami. Ich gałęzie były ustrojone migającymi, czerwonymi światełkami i olbrzymimi czerwonymi bombkami z aksamitu. Nie brakowało też dużych ozdób z czerwonego szkła. Świąteczne wieńce ozdobione saneczkami i dzwonkami wisiały na wykładanych lustrami kwadratowych filarach rozsianych po całym sklepie. Świąteczne melodie płynęły wesoło z głośników. Kobieta oglądająca damskie torebki zobaczyła Meredith i trąciła swoją towarzyszkę.

– Czy to nie Meredith Bancroft? – wykrzyknęła.

– To jest na pewno Meredith Bancroft! – powiedziała jedna z kobiet. – Ten pisarz, który porównał ją do Grace Kelly w młodości, miał rację!

Meredith usłyszała tę wymianę zdań, ale ledwie odnotowała, co kobiety powiedziały. W ciągu ostatnich lat przyzwyczaiła się do tego, że ludzie przypatrują się jej i mówią o niej. Poczytne pismo „Codzienna Moda Kobieca” nazwało ją „uosobieniem chłodnej elegancji”. „Cosmopolitan”: „elegancką w każdym calu”. „Wall Street Journal” pisał o niej jako o „księżniczce panującej w «Bancrofcie»„. Natomiast poza salą posiedzeń zarządu „Bancrofta”, jego dyrektorzy nazywali ją „dopustem Bożym”.

Tylko ta ostatnia opinia znaczyła coś dla Meredith. Nie dbała o to, co piszą o niej gazety i magazyny; ich artykuły nie szkodziły, a wręcz mogły przysporzyć sklepowi prestiżu. Zdanie zarządu miało dla niej ogromną wartość. To oni byli w stanie albo pokrzyżować jej plany, albo zablokować jej marzenia o rozszerzeniu sieci sklepów „Bancrofta” na inne miasta. Prezydent „Bancrofta” nie okazywał jej więcej sympatii czy entuzjazmu niż jego dyrektorzy. A był to jej własny ojciec.

Dzisiaj jednak jej świetnego nastroju nie mogła zepsuć nawet trwająca wokół jej planów ekspansji batalia z ojcem i zarządem. Czuła się tak doskonale szczęśliwa, że musiała powstrzymać chęć nucenia kolędy w takt tonów płynących z głośników. Zamiast tego dała wyraz swojej euforii przez zrobienie czegoś, co zwykła robić jako mała dziewczynka: podeszła do jednego z wyłożonych lustrami filarów. Stanęła blisko niego. Wpatrywała się w lustro, udając, że poprawia sobie włosy, po czym uśmiechnęła się i „puściła oczko” do ochroniarza, który, jak wiedziała, siedział w środku filara, wypatrując sklepowych złodziejaszków.

Odwróciła się i ruszyła w stronę ruchomych schodów. Lisa wpadła na pomysł, żeby dekoracje na każdym piętrze były w innym kolorze. Chciała dostosować ich tonację do specyfiki produktów sprzedawanych na poszczególnych piętrach. Meredith uważała, że przyniosło to świetny efekt. Dawało się to odczuć szczególnie, kiedy znalazła się na drugim piętrze. Był tam salon futrzarski i salon sprzedaży kreacji projektantów mody. Tutaj wszystkie białe choinki przybrane były w delikatny fiolet z połyskującymi, złotymi bombkami. Na wprost ruchomych schodów siedział przed swoim domkiem Święty Mikołaj w biało – złotym stroju. Na jego kolanach „przysiadł” manekin: piękna kobieta w peniuarze z francuskiej koronki. Ślicznym gestem wskazywała na warte dwadzieścia pięć tysięcy dolarów futro z norek z liliową podszewką.

Ten widok rozjaśnił twarz Meredith. Ekstrawagancki luksus, jaki kreowała ta dekoracja, był subtelnym i bardzo przemawiającym do wyobraźni zaproszeniem dla klientów, którzy zawędrowali na to piętro, zaproszeniem, żeby sami też dali się ponieść podobnej ekstrawagancji. Sądząc z wielkiej liczby mężczyzn oglądających futra i wielu kobiet mierzących suknie, zaproszenie to zostało przyjęte. Na tym piętrze każdy projektant miał swój własny salon, gdzie prezentował swoje kreacje. Meredith szła głównym pasażem. Od czasu do czasu wymieniała powitalne gesty z pracownikami, których znała. W salonie Goffreya Beene'a dwie postawne kobiety w norkowych futrach podziwiały niebieską, usztywnianą fiszbinami suknię z metką opiewającą na siedem tysięcy dolarów.

– Margaret, będziesz w tym wyglądać jak worek kartofli – jedna z nich przestrzegała drugą.

Ignorując ją, kobieta zwróciła się do sprzedawczyni:

– Na pewno nie – zaprzeczyła. – Czy macie to w rozmiarze dwudziestym?

W sąsiednim salonie kobieta namawiała córkę, dziewczynę może osiemnastoletnią, do przymierzenia aksamitnej sukni Valentino. Sprzedawczyni czekała dyskretnie z boku, żeby pomóc w przymiarce.

– Jeśli ci się tak podoba – mówiła córka, rzucając się na jedwabną sofę – to kup ją dla siebie. Nie będę na twoim głupim przyjęciu. Powiedziałam ci, że chcę spędzić święta w Szwajcarii.

– Wiem, kochanie – odpowiedziała matka nadąsanej nastolatce głosem pełnym winy i usprawiedliwienia – ale sądziliśmy, że byłoby miło spędzić te święta chociaż jeszcze ten jeden raz razem.

Meredith zerknęła na zegarek i zorientowała się, że to już pierwsza po południu. Poszła w stronę wind, żeby znaleźć Lisę i podzielić się z nią nowinami. Poranek spędziła w biurze architekta, dyskutując plany sklepu w Houston, a przed sobą miała pełne zajęć popołudnie.

Pracownia reklamy była w rzeczywistości wielkim składowiskiem ulokowanym w suterenie, pod poziomem ulicy. Była zastawiona stołami kreślarskimi, rozmaitymi manekinami, potężnymi belami materiałów i wszelkiego rodzaju elementami, które w ostatniej dekadzie były używane w oknach wystawowych. Meredith ze znawstwem torowała sobie drogę przez ten chaos. Kiedyś była jego współtwórczynią. Jednym z elementów pierwszego etapu jej przeszkolenia była praca w każdym dziale sklepu.

– Lisa? – zawołała i kilkanaście głów pomocników Lisy uniosło się. – Lisa?

– Tutaj! – odkrzyknął jej przytłumiony głos. Nagle falbana zwisająca wokół jednego ze stołów została odrzucona na bok i wychyliła się spod niej pełna rudych loków głowa Lisy. – Co znowu? – zapytała poirytowanym głosem. Jej błękitne oczy patrzyły na nogi Meredith. – Jak mogę zrobić cokolwiek, jeśli mi ciągle przeszkadzacie?

– Zabij mnie – odpowiedziała radośnie Meredith, przysiadając na stole i śmiejąc się w zaskoczoną twarz przyjaciółki – ale nigdy nie mogłam zrozumieć, jak ty tutaj cokolwiek znajdujesz, nie mówiąc już o tworzeniu czegokolwiek.

– Cześć! – odpowiedziała trochę zawstydzona Lisa, wyczołgując się na czworaka spod stołu. – Próbowałam tam zamontować przewody na świąteczną imprezę w dziale meblowym. Jak było wczoraj na randce z Parkerem?

– O, nieźle – odpowiedziała Meredith. – Jak zawsze – skłamała, ostentacyjnie manipulując lewą ręką przy zapięciu swojego płaszcza. Teraz na tej dłoni pysznił się zaręczynowy pierścionek z szafirem. Wspomniała wczoraj Lisie, że ma wrażenie, że Parker zbiera się, żeby poprosić ją o rękę.

Lisa oparła zaciśnięte dłonie na biodrach.

– Jak zawsze! Boże, Mer, on się rozwiódł już dwa lata temu. Spotykasz się z nim od ponad dziewięciu miesięcy. Spędzasz z jego córkami niemal tyle samo czasu co on. Jesteś piękna i inteligentna… mężczyźni po jednym twoim spojrzeniu padają jak muchy do twoich stóp, ale Parker „przygląda” ci się od miesięcy i to z dość bliskiego dystansu. Myślę, że tylko tracisz z nim czas. Jeśli ten idiota miałby zamiar ci się oświadczyć, zrobiłby to już dawno.

– Już to zrobił – rzuciła Meredith, uśmiechając się triumfalnie.

Lisa „wsiadła” jednak na swojego ulubionego „konika” i upłynęło kilka chwil, zanim dotarły do niej słowa Meredith.

– On się dla ciebie nie nadaje, tak czy inaczej. Ty potrzebujesz kogoś, kto by cię wyciągnął z konserwatyzmu, w którym tkwisz, kto by sprawił, że zaczęłabyś robić szalone rzeczy w rodzaju głosowania, chociaż raz na Demokratów, czy pójścia do opery w piątek, zamiast w sobotę. Parker jest za bardzo podobny do ciebie, jest za bardzo systematyczny, za bardzo zrównoważony, zbyt ostrożny… Żartujesz! Oświadczył ci się?

Meredith skinęła głową, a Lisa dostrzegła w końcu antycznie oprawiony ciemny szafir.

– Pierścionek zaręczynowy? – zapytała, łapiąc rękę Meredith. Oglądała dokładnie pierścionek, a jej uśmiech zastąpiło zdziwienie. – Co to jest?

– Szafir – odpowiedziała Meredith, nie poruszona wyraźnym brakiem entuzjazmu Lisy dla tego drobiazgu. Zawsze lubiła jej bezpośredniość. Poza tym, nawet ona, która kochała Parkera, nie była w stanie wmówić sobie, że pierścionek był; oszałamiająco piękny. Był wytworny, antyczny i był klejnotem rodzinnym. Wystarczało jej to w zupełności.

– Zorientowałam się, że to szafir, ale te małe kamyki? Nie błyszczą jak prawdziwe diamenty.

– Są obrabiane w starodawny sposób, mają mniej szlifowanych płaszczyzn. To stary pierścionek. Należał do babki Parkera.

– Nie stać go było na nowy, co? – droczyła się Lisa. – Wiesz – ciągnęła dalej – zanim ciebie poznałam, myślałam, że bogaci ludzie kupują wspaniałe rzeczy, nie zwracając uwagi na cenę…

– Tylko nowobogaccy to robią – oświecała ją Meredith. – Stare pieniądze to ciche pieniądze.

– Tak, ale stare pieniądze mogłyby się czegoś nauczyć od tych nowych. Wy trzymacie rzeczy, aż się niemal rozpadają. Jeśli ja się kiedyś zaręczę i chłopak będzie chciał mi wcisnąć wyświechtany babciny pierścionek, to przepadł. A z czego – ciągnęła barbarzyńsko – jest zrobiona oprawa? Nie błyszczy za bardzo.

– To platyna – odpowiedziała Meredith, powstrzymując śmiech.

– Wiedziałam… podejrzewam, że to jest niezniszczalne i to dlatego ten, kto go kupował te dwieście lat temu, kazał go z tego zrobić.

– Właśnie – odpowiedziała Meredith. Jej ramiona drżały ze śmiechu.

– Prawdę mówiąc, Mer – Lisa śmiała się razem z Meredith, ale w oczach miała łzy – to podejrzewam, że jeśli nie byłabyś przekonana, że musisz być chodzącą reklamą elegancji „Bancrofta”, to ciągle jeszcze nosiłabyś ciuchy ze studiów.

– Tylko jeśliby to były bardzo mocne ciuchy. Bez dalszego udawania Lisa uścisnęła ją mocno.

– On nie jest ciebie wart. Taki ktoś nie istnieje.

– Parker jest dla mnie idealny – oponowała Meredith, śmiejąc się i ściskając Lisę. – Jutro wieczorem jest bal dobroczynny w operze. Wezmę bilety dla ciebie i Phila – powiedziała, nawiązując do pracującego w reklamie fotografa, z którym Lisa spotykała się ostatnio. – Po balu robimy przyjęcie zaręczynowe.

– Phil jest w Nowym Jorku – odparła Lisa – ale ja przyjdę. W końcu jeśli Parker ma się stać członkiem naszej rodziny, muszę się nauczyć go kochać. – Nie mogąc opanować uśmiechu, dodała: – Nawet jeśli rzeczywiście ściąga dla żartu długi hipoteczne ze zbolałych wdów…

– Liso – powiedziała poważniej Meredith – Parker nie cierpi twoich dowcipów o bankierach, wiesz o tym dobrze. Czy teraz, kiedy jesteśmy zaręczeni, mogłabyś przestać mu dogadywać?

– Spróbuję – obiecała. – Żadnego dogadywania i żadnych dowcipów o bankierach.

– I nie będziesz go więcej nazywać panem Drysdale?

– Przestanę też oglądać powtórki „Beverly Hillbillies” – przysięgła Lisa.

– Dzięki – powiedziała Meredith wstając. Lisa odwróciła się gwałtownie i dziwnie nienaturalnie zajęła się wygładzaniem zmarszczek z pilśniowego, czerwonego paska. – Coś nie w porządku?

– Nie w porządku? – zapytała Lisa, uśmiechając się ze sztucznym ożywieniem. – Co może być nie w porządku? Moja najlepsza przyjaciółka właśnie zaręczyła się z mężczyzną swoich marzeń. – Co jutro włożysz? – zapytała, gwałtownie zmieniając temat.

– Jeszcze nie zdecydowałam. Wstąpię jutro na drugie piętro i wybiorę coś wystrzałowego. Przy okazji obejrzę ślubne suknie. Parker chce, żebyśmy zrobili wystawne przyjęcie z wszelkimi ozdobnikami i obrządkami. Nie chce pozbawiać mnie wesela z pompą tylko dlatego, że on już takie miał.

– Czy on wie o… o tamtej sprawie, o tamtym twoim „weselu”?

– Wie – odpowiedziała Meredith smętnym głosem. – Przyjął to z wielkim zrozumieniem i był bardzo miły – zaczęła i raptownie przerwała, kiedy z głośników sklepowych zabrzmiała seria dzwonków. Klienci byli do nich przyzwyczajeni i ignorowali je. Zakodowany system dzwonków był przeznaczony dla poszczególnych działów i pracownicy reagowali na nie natychmiast. Meredith przerwała i słuchała. Dwa krótkie dzwonki. przerwa i jeszcze jeden. – To mój kod wywoławczy – powiedziała, wstając z westchnieniem. – I tak musiałabym już lecieć. Za godzinę mamy zebranie i muszę jeszcze przygotować kilka notatek.

– Daj im wycisk! – powiedziała Lisa i wczołgała się szybko z powrotem pod stół. Przypominała Meredith rozczochranego rudzielca bawiącego się w namiocie zrobionym własnym sumptem w rodzinnym salonie. Podeszła do telefonu wiszącego na ścianie blisko drzwi i zadzwoniła do centrali sklepu.

– Tu Meredith Bancroft – powiedziała, kiedy odezwała się telefonistka. – Wywołała pani przed chwilą mój kod.

– Zgadza się, panno Bancroft – powiedziała telefonistka. – Pan Braden z ochrony pytał, czy mogłaby pani przyjść do jego biura najszybciej, jak to możliwe. To bardzo pilne.

Загрузка...