ROZDZIAŁ 26

We wtorek, kiedy stała przed lustrem w łazience przylegającej do jej gabinetu, udało jej się wyrobić w sobie przeświadczenie, że absolutnie podoła zadaniu przeprowadzenia z Mattem uprzejmego, pozbawionego osobistych emocji spotkania i równie łatwo przekona go, żeby zgodził się na prosty, szybki rozwód.

Poprawiła pomadkę na ustach, przeczesała długie do ramion włosy, nadając im wygląd artystycznego nieładu. Potem zrobiła krok do tyłu, żeby ocenić efekt końcowy. Miała na sobie miękko układającą się, czarną dżersejową sukienkę z długimi rękawami, zabudowaną wysoko pod szyję, luźną od pasa w dół. Jej szyję ciasno obejmował szeroki, błyszczący złoty naszyjnik, ładnie kontrastujący z czernią sukni. Na przegubie miała pasującą do niego bransoletkę. Duma i zdrowy rozsądek wymagały, aby wyglądała jak najlepiej; Matt spotykał się z gwiazdami filmowymi i seksownymi, zachwycającymi modelkami. Wiedziała, że lepiej sobie z nim poradzi, jeśli będzie czuła się pewnie. Usatysfakcjonowana, wrzuciła kosmetyki do torebki, wzięła płaszcz i rękawiczki. Zdecydowała, że pojedzie do jego biura taksówką, żeby nie musiała przedzierać się przez korki i szukać w deszczu miejsca do parkowania.

Już z taksówki obserwowała przechodniów na Michigan Avenue. W rękach trzymali parasole albo chronili głowy rozłożonymi gazetami. Deszcz, niczym drobne młoteczki, uderzał o dach taksówki. Zagłębiła się w miękkie fałdy futra, które dostała od ojca na dwudzieste piąte urodziny. Przez pięć dni i nocy planowała swoją strategię, powtarzała, co powie i w jaki sposób to zrobi. Spokojnie, taktownie, rzeczowo, oto jak się zachowa. Nie zniży się do krytykowania go za dawne zachowanie. Po pierwsze: dla niego nie istniało poczucie dobra i zła, poza tym, zdecydowanie nie chciała dać mu satysfakcji uzmysłowienia sobie, jak bardzo zabolała ją jego zdrada. Żadnych oskarżeń, przypomniała sobie. Spokój, rzeczowość i takt. Miała nadzieję, że zachowując się w ten sposób, narzuci ton spotkaniu i skłoni go do pójścia w jej ślady. I nie wyrzuci z siebie ot tak po prostu informacji o ich problemie. Dojdzie do tego stopniowo, łagodnie.

Jej dłonie zaczynały drżeć. Włożyła je głębiej do kieszeni futra, zacisnęła w nerwowym napięciu. Rzeka deszczu spływała po przedniej szybie taksówki, rozmywając światła sygnałów na przejściach dla pieszych w kolorowe błyski zieleni, żółci i czerwieni. Te błyski przypominały jej fajerwerki eksplodujące tamtego wieczoru, czwartego lipca. Wieczoru, który zmienił całe jej życie.

Ze wspomnień wyrwał ją głos taksówkarza.

– Jesteśmy na miejscu, panienko.

Meredith wyciągnęła pieniądze z torebki, zapłaciła i przebiegła przez ulewę do wysokiego budynku ze szkła i stali, który mieścił najnowszą handlową zdobycz Matta.

Kiedy wysiadła z windy na sześćdziesiątym piętrze, znalazła się w obszernej, wyłożonej srebrnymi dywanami recepcji. Podeszła do recepcjonistki, atrakcyjnej brunetki, która spoza okrągłego biurka obserwowała ze źle ukrywaną fascynacją zbliżającą się ku niej Meredith.

– Pan Farrell oczekuje pani, panno Bancroft – powiedziała, najwyraźniej rozpoznając Meredith ze zdjęć. – Ma w tej chwili spotkanie, ale ono skończy się za kilka minut. Proszę usiąść.

Była poirytowana, że Matt zamierzał kazać jej czekać, jak poddanej, próbującej uzyskać audiencję u króla. Spojrzała znacząco na zegar wiszący na ścianie. Była o dziesięć minut za wcześnie.

Złość opuściła ją tak szybko, jak się pojawiła. Usiadła na krześle z chromu i skóry. Wzięła do ręki magazyn i otworzyła go. W tej chwili z narożnego gabinetu wyszedł mężczyzna. Nie zamknął za sobą drzwi. Zerkając sponad pisma, odkryła, że uchylone drzwi odsłoniły jej niczym nie zmącony widok człowieka, który był jej mężem. Obserwowała go niechętnie, ale i z fascynacją.

Matt siedział za biurkiem. Rozmyślał nad czymś, tak że jego ciemne brwi zbiegły się w pionowej zmarszczce. Oparł się wygodnie w fotelu i słuchał mówiącego do niego mężczyzny. Pomimo swobodnej pozycji z jego twarzy emanował autorytet i pewność siebie. Nawet w koszuli z krótkimi rękawami nie tracił otaczającej go aury dynamicznej siły. Zaskoczyło to ją i dziwnie zaniepokoiło. Tamtej nocy w operze była zbyt zdenerwowana, żeby spojrzeć na niego, nie mówiąc o dokładnym przypatrzeniu mu się. Teraz jednak, kiedy miała czas i okazję po temu, zauważyła, że rysy jego twarzy nie zmieniły się niemal zupełnie w stosunku do tego, co zapamiętała sprzed jedenastu lat. Mimo wszystko jednak było w nich coś innego. Miał trzydzieści siedem lat i stracił już zuchwałość młodości. Jego twarz zyskała w zamian twardą siłę, która sprawiała, że wydawał się jeszcze bardziej atrakcyjny i bardziej bezkompromisowy. Miał ciemniejsze włosy, niż pamiętała. Oczy były jaśniejsze, ale jego piękne usta wyrażały tę samą, wyzywającą zmysłowość. Jeden z mężczyzn powiedział coś zabawnego i błysk wspaniałego uśmiechu Matta spowodował skurcz jej serca. Zignorowała tę niewytłumaczalną reakcję i skoncentrowała się na toczącej się w jego gabinecie dyskusji. Wyglądało na to, że Matt zamierzał połączyć dwa działy Intercorpu w jeden i celem prowadzonych rozmów było przedyskutowanie najmniej drastycznego sposobu przeprowadzenia tego manewru. Z narastającym, profesjonalnym zainteresowaniem zauważyła, że metody prowadzenia spotkania ze swoimi dyrektorami, jakie stosował Matt, były zupełnie inne niż metody jej ojca. Ojciec zwoływał zebrania po to, żeby wydawać rozkazy. Był oburzony, jeśli ktoś ośmielał mu się przeciwstawiać. Matt z kolei najwyraźniej preferował żywy dialog, swobodne wyrażanie kontrowersyjnych opinii i wywołujących konflikty sugestii. Słuchał uważnie, oceniając wartość każdego pomysłu i każdego sprzeciwu. Matt nie terroryzował swoich pracowników i nie zmuszał nikogo do upokarzającego wycofywania się, jak to robił jej ojciec. Wykorzystywał ich talenty i korzystał ze szczególnych uzdolnień każdego z nich. Ta metoda wydawała się Meredith o wiele bardziej sensowna i produktywna.

Teraz już otwarcie podsłuchiwała, a drobniutkie ziarenko podziwu zakorzeniało się w niej i zaczynało rosnąć. Uniosła rękę, żeby odłożyć pismo, i ten ruch zwrócił uwagę Matta. Nagle odwrócił głowę i spojrzał wprost na nią.

Zamarła, trzymając pismo w dalszym ciągu w dłoni. Jego przenikliwe, szare oczy wpatrywały się w nią. Nagle oderwał od niej wzrok i spojrzał na mężczyzn siedzących wokół biurka.

– Jest później, niż myślałem – powiedział. – Będziemy kontynuować dyskusję po lunchu.

Mężczyźni zaczęli natychmiast wychodzić, a Meredith poczuła suchość w gardle na widok Matta idącego do niej zdecydowanym krokiem. Spokojnie, taktownie, rzeczowo, przypomniała sobie nerwowo. Zmusiła się, żeby podnieść wzrok wyżej, ponad pięknie skrojone szare spodnie, które opinały jego długie, umięśnione nogi i biodra. Spojrzała w jego oczy. Bez oskarżeń… łagodnie wprowadź go w problem, nie wygadaj się.

Matt patrzył, jak wstawała, i kiedy się odezwał, jego głos był tak całkowicie obojętny, jak jego uczucia w stosunku do niej.

– Nie widzieliśmy się tak dawno – powiedział, celowo pomijając ich krótkie, mało przyjemne spotkanie w operze. Przeprosiła go za nie w rozmowie telefonicznej, potwierdziła chęć zawarcia pokoju przez pojawianie się tu, a on był skłonny wyjść jej naprzeciw. Przecież wyleczył się z niej już wiele lat temu; pielęgnowanie urazy do czegoś czy kogoś, kto teraz nie znaczy dla niego już kompletnie nic, było niemądre.

Podbudowana wyraźnym brakiem animozji z jego strony, wyciągnęła obciągniętą czarną rękawiczką dłoń. Starała się nie dopuścić, aby w jej głosie było słychać zdenerwowanie.

– Witaj, Matt – udało jej się powiedzieć z opanowaniem. Uścisk jego ręki był zdecydowany, profesjonalny.

– Wejdź na chwilę do mojego gabinetu, muszę zadzwonić, zanim wyjdziemy.

– Wyjdziemy? – zapytała, wchodząc razem z nim do obszernego, wyłożonego srebrnym dywanem biura z panoramicznym widokiem Chicago. – Co przez to rozumiesz?

Matt podniósł słuchawkę telefonu.

– Nadeszło kilka płócien do tego biura i za kilka minut będą je tu wieszać. Myślałem poza tym, że rozmowa przy lunchu będzie przyjemniejsza.

– Przy lunchu? – powtórzyła, myśląc w popłochu o sposobie uniknięcia tego.

– Nie mów, że już jadłaś, bo nie uwierzę – powiedział, wystukując numer na klawiaturze telefonu. – Zwykle uważałaś jedzenie lunchu przed drugą po południu za niecywilizowany zwyczaj.

Pamiętała, że mówiła coś takiego w czasie dni spędzonych na farmie. Pomyślała, że jako osiemnastolatka była małą, zadufaną w sobie idiotką. Teraz jadała lunch przy biurku, kiedy i o ile w ogóle miała czas, żeby cokolwiek zjeść. Uświadomiła sobie, że tak naprawdę lunch w restauracji nie był złym pomysłem. Jeśli usłyszy jej nowiny w miejscu publicznym, nie będzie mógł rzucać obelg, krzyczeć i urządzić sceny. W czasie, kiedy on czekał na podejście do telefonu osoby, do której dzwonił, Meredith zaczęła oglądać jego kolekcję sztuki nowoczesnej. W najdalszym krańcu pokoju zauważyła i zidentyfikowała jedną rzecz, która jej się podobała: duże dzieło Caldera. Tuż obok niego wisiał obraz przedstawiający żółte, niebieskie i ciemnoczerwone plamy. Odsunęła się, próbując zobaczyć, co komukolwiek miałoby się podobać w czymś takim. Jej zdaniem, ten obraz przedstawiał rybie oczy pływające w galaretce z grapefruita. Zajęła się kolejnym obrazem. Wydawało się, że przedstawia nowojorską aleję. Przechyliła głowę na bok, intensywnie wpatrując się w dzieło. Nie, to nie aleja. To monastyr albo być może stojące do góry nogami góry z wioską i strumykiem płynącym ukośnie przez całe płótno i kosze na śmieci…

Matt czekał na swoje poleczenie, stojąc za biurkiem. Obserwował ją. Patrzył na tę kobietę z wypranym z emocji zainteresowaniem konesera. Otulało ją futro z norek, złoty naszyjnik pobłyskiwał wokół jej szyi. Wyglądała elegancko, bogato, była wychuchana. To wrażenie kontrastowało uderzająco z jej nieskazitelnym profilem madonny. Oglądała obrazy. Jej włosy, w punktowym świetle padającym z góry, wyglądały niczym żywe złoto. Miała prawie trzydzieści lat, a w dalszym ciągu emanowała tą przekonującą aurą niewystudiowanej światowości i nieświadomego sex appealu. Bez wątpienia, pomyślał z sarkazmem, właśnie to było główną przyczyną pociągu, jaki czuł do niej. Winna była jej zapierająca dech w piersiach uroda w połączeniu z powierzchowną, ale przekonywającą aurą królewskiej wyniosłości i w rzeczywistości nie istniejącą słodyczą i dobrocią.

Nawet teraz, kiedy jest o całą dekadę starszy i mądrzejszy, w dalszym ciągu dałby się nabrać, gdyby nie wiedział już, jaką osobą naprawdę jest: pozbawiona uczuć egoistka.

Po odłożeniu słuchawki podszedł do miejsca, gdzie oglądała obrazy, i czekał w ciszy na jej komentarz.

– Myślę… myślę, że są piękne – skłamała.

– Naprawdę? Co ci się w nich podoba?

– O, wszystko. Kolory… są interesujące… dają pole wyobraźni.

– Wyobraźni – powtórzył ze sceptycyzmem. – Co konkretnie widzisz, kiedy patrzysz na nie?

– No cóż, to mogą być góry… lub gotycka budowla do góry nogami… lub… urwała, czując się niesamowicie niezręcznie.

– A co ty widzisz, patrząc na nie? – zapytała z wymuszonym entuzjazmem.

– Widzę ćwierćmilionową inwestycję ~ odpowiedział sucho – która teraz jest już warta pół miliona.

Przeraziła się i było to po niej widać. Nie zdążyła ukryć swojego odczucia.

– Za to?

– Za to – odparł i wydawało jej się niemal, że dostrzegła w jego oczach błysk rozbawienia.

– No cóż… – zaczęła usprawiedliwiająco, przypominając sobie o swoim planie: spokojnie, taktownie… – Tak naprawdę niewiele wiem o sztuce współczesnej.

Przestał zajmować się tym tematem, obojętnie wzruszając ramionami.

– Możemy już iść?

Kiedy podszedł do szafy, żeby zabrać płaszcz, Meredith zobaczyła na jego biurku oprawioną w ramki fotografię bardzo pięknej, młodej kobiety, siedzącej na zwalonym pniu drzewa. Kolana miała przyciągnięte do piersi, wiatr rozwiewał jej włosy. Uśmiechała się olśniewająco. Meredith zdecydowała, że albo była zawodową modelką, albo była zakochana w tym, kto robił to zdjęcie.

– Kto robił to zdjęcie? – zapytała, kiedy Matt odwrócił się do niej.

– Ja. Dlaczego pytasz?

– Bez powodu. – Młoda kobieta nie była jedną ze znanych gwiazd czy panien z towarzystwa, z którymi fotografowano Matta. Świeża, niczym nie skalana uroda dziewczyny ze zdjęcia zaintrygowała Meredith. – Nie rozpoznaję jej.

– Nie bywa w twoich kręgach towarzyskich – odparł ironicznie, wkładając marynarkę i płaszcz. – Jest po prostu dziewczyną, która prowadzi w Indianie prace badawcze z zakresu chemii.

– I ona cię kocha – skonkludowała Meredith, zaskoczona zawoalowanym sarkazmem brzmiącym w jego głosie. Matt spojrzał na zdjęcie swojej siostry.

– Ona mnie kocha.

Meredith wyczuła instynktownie, że ta dziewczyna była dla niego ważna. Jeśli tak było, jeśli być może myślał o małżeństwie, to tak samo jak i jej zależałoby mu na szybkim, nieskomplikowanym rozwodzie. Jej zadanie tego popołudnia byłoby dzięki temu o wiele łatwiejsze.

Kiedy przechodzili przez sekretariat, Matt zatrzymał się na chwilę, żeby porozmawiać z siwowłosą kobietą.

– Tom Anderson jest na przesłuchaniu w komisji ziemskiej Southville – powiedział. – Jeśli wróci, kiedy będę na lunchu, daj mu telefon do restauracji, niech zadzwoni tam do mnie.

Загрузка...