Matt stał przed lustrem i zawiązywał muszkę. Robił to z tą samą chłodną sprawnością, z jaką robił wszystko w ciągu ostatnich dwóch dni. Jeszcze nie tak dawno marzył o Meredith, stojącej tego wieczoru u jego boku, witającej razem z nim ich gości. Już nie miał takich marzeń. Nie teraz. Nie pozwoli sobie na myśli o niej, na wspominanie jej, czy na jakiekolwiek uczucia. Wymazał ją ze swojej pamięci i z serca, tym razem na zawsze, i chciał, żeby tak pozostało. Pierwszym, najtrudniejszym krokiem w tym kierunku było wydanie polecenia Pearsonowi, aby powiadomił ją, żeby wszczęła procedurę rozwodową. Po tym reszta była już łatwiejsza.
– Matt… – powiedział z zakłopotaniem jego ojciec, wchodząc do sypialni – jest tu ktoś, kto chciałby się z tobą widzieć. Kazałem strażnikowi ją wpuścić. To Caroline Bancroft… matka Meredith… mówi, że musi z tobą porozmawiać.
– Spław ją. Nie mam nic do powiedzenia nikomu, kto nosi nazwisko Bancroft.
– Kazałem ją wpuścić – ciągnął Patrick, stawiając czoło wyraźnemu niezadowoleniu syna – dlatego że chce z tobą rozmawiać o zamachach bombowych w tych sklepach. Mówi, że wie, kto za tym stoi.
Matt zesztywniał momentalnie, po czym wzruszył ramionami i sięgnął po czarny smoking.
– Powiedz jej, żeby poszła na policję ze swoimi informacjami.
– Za późno na to, już ją wpuściłem. Jest tutaj.
Matt zaklął pod nosem, odwrócił się i zorientował się, że ojciec posunął się aż do przyprowadzenia tej kobiety do drzwi jego sypialni. Przez ułamek sekundy był oszołomiony jej podobieństwem do Meredith. Była szczupłą blondynką, która pokrywała niepewność maską chłodnego zdecydowania. Miała oczy i włosy Meredith, ale brakowało jej eleganckiej perfekcji figury i rysów, jakie miała jej córka. Podobieństwo było jednak na tyle wystarczające, że miał ochotę wyrzucić ją, żeby tylko zniknęła mu z oczu.
– Zorientowałam się, że przeszkadzam, ma pan przyjęcie – powiedziała usprawiedliwiająco, wymijając Patricka, który i tak już się wycofał. – Ale właśnie przyleciałam z Rzymu i nie miałam innego wyjścia, jak tylko przyjść wprost tutaj. Widzi pan, już w samolocie zorientowałam się, że Philip najprawdopodobniej nie będzie chciał się ze mną zobaczyć, nie mówiąc już o tym, żeby mi uwierzył, a nawet gdyby Meredith była skłonna zachować się inaczej, w co wątpię, to i tak nie znam jej adresu.
– A skąd u diabła wzięła pani mój adres? – zapytał ostro.
– Jest pan mężem Meredith, prawda?
– Jestem o krok od stania się jej byłym mężem – stwierdził.
– Ach tak – powiedziała Caroline, przypatrując się pełnemu chłodu, nieprzystępnemu mężczyźnie, którego poślubiła jej córka. – Przykro mi to słyszeć. A odpowiadając na pańskie pytanie: czytuję we Włoszech chicagowskie gazety, a jakiś czas temu w jednej z nich był duży artykuł na temat tego mieszkania i budynku, w którym ono się znajduje.
– Rozumiem – warknął niecierpliwie. – Skoro już mnie pani odnalazła i dostała się tutaj, co chciała mi pani powiedzieć?
Zdenerwowała się odrobinę, słysząc ton jego głosu, po czym uśmiechnęła się nagle.
– Widać, że miał pan do czynienia z Philipem. On sprawia, że wiele osób zaczyna odnosić się negatywnie do wszystkich noszących jego nazwisko.
To stwierdzenie wywołało krótki smętny uśmiech na twarzy Matta.
– Co chciała mi pani powiedzieć? – zapytał, tym razem starając się być uprzejmy.
– Philip był w ubiegłym tygodniu we Włoszech – zaczęła, rozpinając czerwony, wełniany płaszcz i poluzowując apaszkę zawiązaną pod szyją. – Z tego, co powiedział, zorientowałam się, że myśli, że to pan stoi za zamachami bombowymi w sklepach „Bancrofta” i że pan zaplanował przejęcie Bancroft i S – ka. On się jednak myli.
– Miło jest słyszeć, że ktoś bierze pod uwagę taką ewentualność – odparł z sarkazmem Matt.
– Ja nie sądzę, że tak jest, ja to wiem. – Nie dodawał jej otuchy swoim zachowaniem i zdenerwowana, pragnąc, żeby jej uwierzył, zaczęła mówić szybko: – Posiadam duży pakiet akcji Bancroft i S – ka, a sześć miesięcy temu zadzwoniła do mnie Charlotta Bancroft, druga żona ojca Philipa. Zapytała, czy chciałabym mieć szansę odegrania się na Philipie za to, że rozwiódł się ze mną i wykluczył mnie z życia Meredith. Charlotta jest szefową Seaboard Industries na Florydzie – dodała bez związku.
Matt przypomniał sobie, że Meredith wspomniała o drugiej żonie swojego dziadka.
– Odziedziczyła tę firmę po mężu – powiedział niechętnie, wciągnięty w rozmowę.
– Tak i rozbudowała ją w potężny holding, skupiający wiele korporacji.
– I? – ponaglił, widząc, że się waha.
Caroline spojrzała na niego, próbując wysondować jego nastawienie do sprawy, ale wydawał się nieporuszony.
– A teraz – powiedziała – przygotowuje się do włączenia Bancroft i S – ka w stan swojego posiadania. Zapytała, czy poparłabym ją, gdyby zyskała wystarczającą ilość akcji, żeby zdobyć pakiet kontrolny. Ona nienawidzi Philipa, chociaż myśli, że nie wiem o tym i nie znam tego przyczyn.
– Jestem pewien, że dał jej tysiące powodów – powiedział z ironią, odwracając się, żeby włożyć marynarkę smokingu. Dzwonek do drzwi dzwonił nieustannie, a do sypialni docierały odgłosy rozmów gości zdejmujących okrycia w foyer.
– Nienawidzi Philipa – ciągnęła mimo wszystko – ponieważ chciała mieć właśnie Philipa, a nie jego ojca i zrobiła dokładnie wszystko, żeby zwabić go do swojego łóżka nawet wtedy, kiedy była już zaręczona z jego ojcem. Niezmiennie odtrącał ją, a pewnego dnia zrobił jeszcze coś więcej. Powiedział ojcu, Cirilowi, że ona jest zwykłą dziwką, która chce wyjść za niego, za Cirila, wyłącznie dla pieniędzy i która jednocześnie pcha się do łóżka jego, Philipa. To była prawda – powiedziała ze smutkiem – ale ojciec Philipa był w niej zakochany. Miał za złe Philipowi, że powiedział to, ale jednocześnie wierzył mu. Odwołał ślub z Charlotta, która była jego sekretarką. Musiała czekać dwa lata, zanim w końcu zdecydował się ją poślubić. Tak czy inaczej wtedy, kilka miesięcy temu, powiedziałam Charlotcie, że rozważę możliwość poparcia jej moimi akcjami, kiedy spróbuje przejąć firmę, ale po zastanowieniu zmieniłam zdanie. Philip jest głupcem, który potrafi rozwścieczyć, ale Charlotta to prawdziwe wcielenie zła. Ma serce z kamienia. Kilka tygodni temu zadzwoniła i powiedziała, że ktoś inny zaczął wykupywać duże ilości udziałów Bancroft i S – ka, co powoduje wzrost ich ceny.
Matt wiedział, że to jego działania były tego przyczyną, ale milczał, pozwalając jej kontynuować.
– Ogarnęła ją panika. Powiedziała, że dokona czegoś, co spowoduje, że wartość udziałów spadnie, i wtedy zrobi ostateczny krok. Zaraz potem usłyszałam o bombach podkładanych w sklepach Bancroft i S – ka i o tym, jak to zrujnowało ich świąteczną sprzedaż, a co za tym idzie, spowodowało spadek wartości akcji.
Opowiadając to, Caroline podsunęła Mattowi brakujący element łamigłówki i motyw dla tak pieczołowitego umieszczenia bomb, żeby zniszczyły one interesy firmy, ale nie same sklepy. Był to też motyw dla przejęcia dla zysku firmy, która źle rokowała jako krótkoterminowa inwestycja. Charlotta Bancroft miała motywy i nadwyżki pieniędzy, pozwalające na przejęcie zadłużonej korporacji i przeczekanie, aż Bancroft i S – ka stanie się znowu przynoszącą zyski firmą.
– Będzie pani musiała powiedzieć to wszystko policji – powiedział, kierując się w stronę telefonu stojącego przy biurku.
Skinęła głową.
– Wiem o tym. Czy to do nich pan teraz dzwoni?
– Nie. Dzwonię do człowieka o nazwisku Olsen, który ma kontakty z tutejszą policją. Pójdzie z panią tam jutro, żebyśmy mieli pewność, że nie zostanie pani potraktowana jako dziwaczka albo co gorsza, jako nowa podejrzana.
Caroline stała zaskoczona, obserwując, jak wykręcał zamiejscowy numer i rozkazywał Olsenowi natychmiastowy powrót do Chicago, pierwszym samolotem rano, a wszystko to po to, żeby ułatwić jej przebrnięcie trudnej sytuacji. Zrewidowała swoją wstępną opinię osądzającą go jako najbardziej nieprzystępnego człowieka, z jakim się zetknęła, i zdecydowała, że on po prostu rzeczywiście nie chce mieć nic do czynienia z nikim, kto nosi nazwisko Bancroft. Sądząc z chłodu brzmiącego w jego głosie, kiedy powiedział, że jest o krok od stania się byłym mężem Meredith, należało i ją zaliczyć do tego grona. Po odłożeniu słuchawki na bloczku leżącym przy telefonie napisał dwa numery i oderwał tę kartkę.
– To jest domowy telefon Olsena. Proszę zadzwonić do niego dzisiaj wieczorem i powiedzieć, gdzie ma się z panią spotkać. Drugi numer to mój telefon, na wypadek gdyby miała pani kłopoty.
Odwrócił się do niej. Wrogość, jaką okazywał wcześniej, zniknęła. W dalszym ciągu był wyniosły i najwyraźniej niechętny jakimkolwiek dalszym kontaktom z nią, ale przemógł się na tyle, żeby powiedzieć:
– Meredith mówiła, że grywała pani w filmach. Jest tu dzisiaj cała obsada „Upiora w operze” i sto pięćdziesiąt innych osób, w tym wiele prawdopodobnie znanych pani. Jeśli miałaby pani ochotę zostać na przyjęciu, mój ojciec przedstawi panią.
Kiedy przeszli do salonu, przyjęcie już nabierało tempa.
– Wolałabym nie być przedstawiana – powiedziała szybko. – Nie mam też ochoty na odnawianie znajomości ze starymi wyjadaczami chicagowskich kręgów towarzyskich. – Tu zawahała się, obserwując eleganckich kelnerów roznoszących tace z drinkami wśród kobiet we wspaniałych kreacjach i mężczyzn w smokingach. Ktoś grał na pianinie i łagodna muzyka mieszała się z odgłosami kulturalnych rozmów i wybuchów śmiechu. – Mimo wszystko jednak chętnie… chętnie zostałabym przez chwilę – zdecydowała z uśmiechem pełnym nagle wigoru, który sprawił, że wyglądała na trzydzieści pięć, a nie na pięćdziesiąt pięć lat. – Kiedyś tego typu przyjęcia były moim życiem… To mogłoby być zabawne, zostać tu, popatrzeć na to wszystko i znowu dziwić się, dlaczego kiedykolwiek uważałam, że one są takie cudowne.
– Proszę mi dać znać, jeśli pozna pani odpowiedź na to pytanie – powiedział tonem sugerującym, że jego obojętność na wszystko, co wokół, przewyższała nawet jej własną.
– Dlaczego wydaje pan przyjęcie, jeśli ich pan nie lubi? – zapytała, uśmiechając się niepewnie, znowu zaciekawiona tym dziwnym enigmatycznym mężczyzną, którego poślubiła jej córka.
– Pieniądze z jutrzejszego przedstawienia idą na cele charytatywne – wyjaśnił, wzruszając ramionami.
Matt poprowadził ją ku obrzeżom grupek gości, gdzie stała jego siostra zagłębiona w rozmowie ze Stuartem Whitmore'em, i przedstawił ją krótko jako Caroline Edwards. Odnotował, że coś zaczynało się dziać między Whitmore'em a jego siostrą, i pożałował, że ich sobie przedstawił. Ewentualne spotkania tych dwojga niepotrzebnie przypominały mu Meredith, a zwłaszcza to jedno popołudnie w jego sali konferencyjnej, kiedy to podała mu dłoń i przyrzekła, że mu zaufa. Ani tamtego dnia, ani też później, kiedy było to jeszcze bardziej ważne, nie była w stanie dotrzymać tej obietnicy. Działo się tak dlatego, że w obliczu takiej konieczności był dla niej w dalszym ciągu niezbyt dobrze wychowanym nikim. Parkera czy kogokolwiek innego z jej własnej klasy społecznej nigdy nie podejrzewałaby o terroryzm czy morderstwo. Była skłonna sypiać z nim, ale nic poza tym nie wchodziło w grę. Od początku zwlekała z podjęciem decyzji o zamieszkaniu z nim na stałe. Chętnie szła z nim do łóżka, ale kiedy przyszło do prawdziwego zdeklarowania się do życia z nim, do stania się jego żoną, na to nie mogła się zdobyć.
Już ruszał, żeby zacząć wypełniać rolę pana domu, kiedy poczuł na ramieniu dłoń Caroline. Zatrzymał się.
– Nie zostanę długo – powiedziała. – Myślę, że teraz już się pożegnam.
Skinął głową, zawahał się, po czym zmusił się, tylko dla niej, żeby nawiązać do Meredith:
– Stuart Whitmore jest starym przyjacielem pani córki i jej prawnikiem – powiedział. – Jeśli naprowadzi pani rozmowę na nią, on chętnie będzie mówił. Zakładając oczywiście, że jest pani tym zainteresowana.
– Dziękuję – powiedziała wzruszona. – Jestem tym bardzo zainteresowana.
W chwili kiedy Meredith wchodziła do hallu domu Matta, nie była wcale pewna, czy próba podjęcia konfrontacji z nim podczas wydawanego przez niego przyjęcia była posunięciem sprytnym czy szalonym. Zwłaszcza wtedy, kiedy był na nią tak zły, że nalegał na natychmiastowy rozwód. Tak naprawdę, nie była pewna, czy nie każe jej wyrzucić na oczach wszystkich, i nie była też tak naprawdę pewna, czy sobie na to nie zasłużyła.
W nadziei na złagodzenie jego oporów włożyła jedną ze swoich najbardziej prowokujących kreacji. Była to suknia bez pleców, z czarnego szyfonu z głębokim wycięciem w karo mocno dopasowanego stanika, który był wyszywany czarnymi kamykami tworzącymi misterny wzór z liści i kwiatów. Pokrywały one jej piersi, po czym schodziły w dół pod ramionami i opłątywały tył sukni. Całą godzinę spędziła przed lustrem, usiłując znaleźć najkorzystniejszy sposób upięcia włosów. Chciała wyglądać absolutnie najlepiej, jak to możliwe. W rezultacie zaczesała tylko włosy do tyłu i pozwoliła, żeby swobodnie opadły na ramiona. Niebanalność sukni wymagała niebanalnego uczesania. Patrząc jednak z drugiej strony, z luźno rozpuszczonymi włosami wyglądała naiwnie i młodzieńczo, co jak miała nadzieję, mogło rozmiękczyć Matta. Posunęłaby się nawet do splecenia włosów w warkocze, gdyby miało to jej pomóc osiągnąć cel!
Ubrany w mundur strażnik w recepcji na dole odnalazł nazwisko Meredith na liście sporządzonej przez Matta i odetchnęła z ulgą, że go z niej nie usunął. Na drżących kolanach i z łomocącym sercem przeszła do windy i wjechała na górę, po czym natknęła się na przeszkodę w ostatnim miejscu, w którym by się tego spodziewała: kiedy nacisnęła przycisk przy drzwiach Matta, otworzył je Joe O'Hara, spojrzał na nią i zrobił krok do przodu, blokując jej drogę.
– Nie powinna pani przychodzić, panno Bancroft – powiedział chłodno, a jej zrobiło się przykro, kiedy po raz pierwszy, odkąd go zna, nie nazwał jej panią Farrell. – Matt nie chce mieć z panią nic do czynienia. Słyszałem, jak to mówił. Chce rozwodu.
– No cóż, ale ja nie chcę – podkreśliła mocno. – Wpuść mnie, Joe, żebym mogła go przekonać, że on też tego nie chce.
Mężczyzna zawahał się. Był rozdarty wewnętrznie: z jednej strony czuł lojalność wobec Matta, a z drugiej robił na nim wrażenie pełen szczerości, proszący wyraz jej błękitnych oczu. Z wnętrza mieszkania słychać było wybuchy śmiechu i gwar rozmów.
– Nie sądzę, żeby się to mogło pani udać, a to nie jest miejsce, w którym powinna pani próbować to zrobić. Pełno tu ludzi. Jest też wielu dziennikarzy.
– To dobrze – powiedziała z większym przekonaniem, niż to czuła. – Będą mogli po wyjściu stąd donieść światu, że pan i pani Farrell byli tego wieczoru razem.
– Są większe szanse, że będą głosić światu, że pan Farrell z hukiem wyrzucił stąd panią, a ze mną, za wpuszczenie pani, zrobił to samo – zamruczał posępnie, a Meredith impulsywnie zarzuciła mu ręce na szyję.
– Dziękuję, Joe – odsunęła się tak zdenerwowana, że nie zauważyła, że poczerwieniał zażenowany i zadowolony. – Jak wyglądam? – zapytała, nagle pełna potężnych wątpliwości. Rozpostarła szyfon spódniczki sukni, jakby za chwilę miała zamiar dygnąć, i czekała na jego opinię.
– Wygląda pani ślicznie – powiedział niezręcznie – ale to nie będzie miało dla Matta żadnego znaczenia.
Słysząc tak alarmującą przepowiednię, zagłębiła się w pełne radosnego gwaru pokoje mieszkania Matta. W chwili kiedy zaczęła schodzić po stopniach prowadzących z foyer dalej, głowy zaczęły odwracać się w jej stronę, rozmowy cichły, po czym wybuchały z nową siłą. Słyszała swoje imię powtarzane wszędzie. Ignorowała to wszystko i przeszukiwała wzrokiem zatłoczony salon, jadalnię i otoczoną szklanymi ścianami przestrzeń na podwyższeniu w dalekim krańcu mieszkania. Serce zaczęło jej walić. Zobaczyła stojącego tam Matta, przewyższającego o kilka centymetrów otaczających go ludzi. Na trzęsących się nogach ruszyła w tamtą stronę. Spojrzał na nią, a ręka, w której trzymał szklankę, zastygła w połowie drogi do ust. Oczy miał niczym kryształki lodu, a wyraz twarzy tak nieprzystępny, że zawahała się w pół kroku, po czym zmusiła się, żeby podejść do niego.
Jakby na jakiś niewidzialny znak, lub po prostu z czystej grzeczności, ludzie rozmawiający z nim odeszli, pozostawiając ich samych na podwyższeniu. Czekała, mając nadzieję, że on coś powie, zrobi. Kiedy w końcu przemówił, skinął lekko głową w jej stronę i mrożącym krew w żyłach tonem powiedział tylko jedno słowo:
– Meredith.
Kieruj się instynktem, doradzał jej przed tygodniem i próbowała zrobić dokładnie tak.
– Cześć – powiedziała niemądrze, prosząc jednocześnie oczami o pomoc. Matt jednak nie był teraz zainteresowany pomaganiem jej. – Dziwisz się na pewno, co tu robię.
– Niespecjalnie.
To zabolało, ale przynajmniej teraz czekał na to, co ona powie. Instynkt podpowiadał jej, że nie była mu całkowicie obojętna. Uśmiechnęła się nieznacznie. Chciała skapitulować, poddać się mu, ale nie wiedziała, jak to zrobić.
– Przyszłam, żeby opowiedzieć ci o tym, co się dzisiaj wydarzyło. – Mówiła to podminowanym, drżącym głosem i zdawała sobie sprawę, że on to słyszy. Nie powiedział jednak nic, co mogłoby ją zachęcić bądź zniechęcić. Zbierając odwagę, westchnęła głęboko i brnęła dalej. – Wezwali mnie dzisiaj po południu na posiedzenie zarządu zwołane w trybie nadzwyczajnym. Członkowie zarządu byli bardzo poruszeni. Właściwie wściekli. Oskarżyli mnie o konflikt interesów tam, gdzie ty wchodzisz w grę.
– Co za głupcy – powiedział z gryzącą pogardą. – Nie powiedziałaś im, że dla ciebie liczy się tylko i wyłącznie Bancroft i S – ka?
– Niezupełnie – odparła, powstrzymując uśmiech. – Chcieli, żebym podpisała pewne oskarżenia i oficjalne skargi. Chodziło o oskarżenia, które obwiniały ciebie za śmierć Spyzhalskiego, o niezgodne z prawem wykorzystanie twoich powiązań ze mną dla uzyskania kontroli nad firmą i o przeprowadzenie akcji podkładania bomb w naszych sklepach.
– To już wszystko? – zapytał z sarkazmem.
– Niezupełnie – powtórzyła znowu. – Ale to z grubsza sedno sprawy. – Szukała w nim jakichś oznak, odrobiny ciepła… czegokolwiek w jego twarzy, co upewniłoby ją, że to wszystko obchodzi go jeszcze trochę. Nie znajdowała jednak niczego takiego. Jedyne, czego była pewna, to kręcący się wokół, obserwujący ich ludzie. – Ja… ja powiedziałam im… – urwała, nie mogąc mówić z powodu napięcia i obawy, jakie czuła na myśl, że może on naprawdę już jej nie chce.
– Co im powiedziałaś? – zapytał obojętnie, a ona uchwyciła się tego pytania jako odrobiny zachęty z jego strony.
– Powiedziałam – podbródek dumnie uniosła do góry – to, co mówiłeś, że powinni w takiej sytuacji usłyszeć!
Wyraz jego twarzy nie zmienił się.
– Powiedziałaś im, żeby się odpieprzyli?
– Nie, niedokładnie to – powiedziała z lekkim żalem. – Powiedziałam im, żeby poszli do diabła.
Nie odezwał się ani słowem i już traciła nadzieję, kiedy zobaczyła błysk rozbawienia w jego oczach i zarys uśmiechu na jego ustach.
– I wtedy – ciągnęła rozświetlona od wewnątrz nadzieją – zadzwonił twój adwokat, żeby mi powiedzieć, że jeśli w ciągu sześciu dni nie wystąpię o rozwód, to on o niego wystąpi siódmego dnia. I powiedziałam mu…
Urwała, a Matt ciepłym, żartobliwym tonem podsunął jej życzliwie:
– A ty jemu też powiedziałaś, żeby poszedł do diabła?
– Nie, jemu powiedziałam, żeby się odpieprzył!
– Serio? – Tak.
Czekał, żeby powiedziała coś jeszcze. Patrzył jej głęboko w oczy.
– I? – nalegał spokojnie.
– I myślę o tym, żeby wyjechać gdzieś – powiedziała. – Będę… będę miała teraz sporo wolnego czasu.
– Wzięłaś urlop?
– Nie, złożyłam rezygnację.
– Ach tak – powiedział, ale jego głos nagle stał się pieszczotliwy. Chciała zatopić się w spojrzeniu jego oczu. – O jakim wyjeździe myślałaś?
– Jeśli ciągle jeszcze chcesz mnie tam zabrać – powiedziała, dławiąc się – to pomyślałam sobie, że chciałabym zobaczyć raj, który mi obiecywałeś.
Stał bez ruchu, nie mówiąc nic i przez okropną chwilę pomyślała, że wyobraziła sobie tylko, że jemu ciągle na niej zależy.
Wtedy uświadomiła sobie, że wyciągnął ku niej rękę.
W jej oczach pojawiły się łzy radości i ulgi, kiedy podała mu swoją dłoń. Poczuła jego palce, mocnym, ciepłym uściskiem otaczające jej rękę. Zacisnęły się wokół niej, po czym gwałtownie pociągnęły ją w ramiona, które objęły ją stalowym uściskiem.
Osłonił ją sobą przed ciekawskimi oczami i uniósł jej twarz ku górze.
– Kocham cię! – szepnął z mocą na moment przed tym, jak przykrył jej usta palącym pocałunkiem. Gdzieś z boku błysnął flesz aparatu uniesionego w górę przez jednego z fotografów. Po nim nastąpiły kolejne błyski. Ktoś zaczął klaskać i przerodziło się to w pełną wigoru owację. Klaskanie przeplatało się ze śmiechem, a pocałunek ciągle jeszcze trwał.
Meredith nie zauważała tego. Oddawała mu pocałunek, poddawała mu się całkowicie, nieświadoma tego, co działo się wokół… owacji, oklasków, uśmiechów, błysków fleszy uniesionych ku górze aparatów fotograficznych. Była w drodze ku swemu przeznaczeniu.