ROZDZIAŁ 4

Grudzień 1973

Długa procesja limuzyn posuwała się wolno naprzód, zmierzając ku zadaszonemu wejściu chicagowskiego hotelu Drake. Tu pojazdy zatrzymywały się, żeby młodzi pasażerowie mogli wysiąść.

Odźwierni eskortowali każdą z przybyłych grup z ich samochodów do hotelowego lobby. Żaden z pracowników Drake'a nie okazał rozbawienia ani nie użył protekcjonalnego tonu w odniesieniu do tych młodych gości przybywających w szytych na miarę smokingach i odświętnych kreacjach. Nie były to bowiem zwykłe dzieci przesadnie wystrojone na studniówkę lub przyjęcie weselne, onieśmielone otoczeniem i niepewne, jak się zachować. Były to dzieci najbardziej znaczących rodzin chicagowskich; były zrównoważone i pewne siebie, a jedynym zewnętrznym potwierdzeniem ich młodego wieku był być może radosny entuzjazm, jakim emanowali na myśl o czekającym ich wieczorze.

Mając przed sobą długi sznur prowadzonych przez szoferów limuzyn, Meredith obserwowała wysiadającą młodzież. Tak jak ona wszyscy byli tutaj, żeby wziąć udział w organizowanych co roku przez panią Eppingham, a poprzedzanych kolacją tańcach. Tego wieczoru oczekiwano, że uczniowie pani Eppingham, wszyscy w wieku od dwunastu do czternastu lat, zaprezentują swoje umiejętności towarzyskie. Nabyli i szlifowali te umiejętności w czasie sześciomiesięcznego kursu. Było zrozumiałe, że oczekiwano, że będą się zachowywać jak dorośli, skoro ogłada towarzyska miała im umożliwiać poruszanie się z gracją w wyrafinowanych kręgach społecznych. Z tego to właśnie powodu wszyscy uczniowie, cała pięćdziesiątka ubrana stosownie do okoliczności zostanie formalnie wprowadzona, a następnie podjęta dwunastodaniową kolacją, uwieńczoną tańcami.

Meredith obserwowała przez okna samochodu pogodne i pewne siebie twarze już zebranych w holu. Zauważyła, że jako jedyna przyjechała sama. Inne dziewczęta przyjeżdżały grupkami lub były eskortowane przez starszych braci i kuzynów, którzy już wcześniej ukończyli kursy pani Eppingham. Z zamierającym sercem patrzyła na piękne suknie innych dziewcząt, ich wyszukane fryzury: aksamitne wstążki wplecione we włosy, ozdobne spinki.

Pani Eppingham zarezerwowała na ten wieczór wielką salę balową. Meredith wchodziła schodami prowadzącymi z marmurowego holu. Żołądek miała ściśnięty ze zdenerwowania, kolana drżały jej ze strachu. Na podeście zauważyła damską toaletę i udała się prosto do niej. Już w środku podeszła do lustra, mając nadzieję, że jej wygląd podtrzyma ją na duchu. Zdecydowała, że właściwie nie wygląda tak źle, biorąc pod uwagę to, czym dysponowała Lisa, przygotowując ją. Jej jasne włosy uczesane z przedziałkiem z prawej strony podpinał jedwabny kwiat. Opadały prosto, sięgając niemal do ramion. Z większą dozą nadziei niż przekonania uznała, że kwiat dodaje jej tajemniczości i sprawia, że wygląda światowo. Wyjęła z torebki brzoskwiniową szminkę Lisy i delikatnie poprawiła nią usta. Zadowolona z efektu rozpięła naszyjnik z pereł i włożyła go do torebki. Zdjęła okulary i upchnęła je razem z perłami.

Dużo lepiej – pomyślała podbudowana. Gdyby tylko nie mrużyła oczu i gdyby światła były przyciemnione, to może Parker uzna, że wygląda bardzo, bardzo ładnie.

Przed wejściem do sali balowej uczniowie pani Eppingham machali do siebie i zbierali się w grupki. Niestety do niej nikt nie pomachał i nie zawołał: „Mam nadzieję, że siedzimy razem?” Wiedziała, że nie było w tym ich winy. Większość z nich znała się od dzieciństwa, zapraszali się nawzajem na przyjęcia urodzinowe, ich rodzice się przyjaźnili.

Wyższe sfery towarzyskie Chicago były ekskluzywną grupą, której dorośli członkowie poczytywali sobie za obowiązek bronienie tej ekskluzywności, a jednocześnie dbali o to, żeby ich dzieci miały zapewnione wejście do niej. Jedynym nie zgadzającym się z tą filozofią był ojciec Meredith. Chciał, żeby Meredith zajęła należne jej w towarzystwie miejsce, a jednocześnie nie chciał, żeby zdemoralizowały ją dzieci, których rodzice są bardziej tolerancyjni niż on. Meredith przebrnęła bez trudu przez formalności powitań w drzwiach sali i skierowała się w stronę stołów bankietowych. Ponieważ siedzenia były oznaczone karteczkami z nazwiskami, dyskretnie wyjęła z torebki okulary, żeby zlokalizować swoje miejsce. Znalazła je przy trzecim stole. Okazało się, że siedzi razem z Kimberly Gerrold i Stacy Fitzhgah, które razem z nią były „elfami” w czasie pokazu bożonarodzeniowego. Usłyszała chóralne „cześć Meredith”, przy czym dziewczęta spojrzały na nią z zabarwionym wyższością, pobłażliwym uśmiechem, który zawsze sprawiał, że czuła się niezręcznie i niepewnie. Już po chwili skoncentrowały ponownie uwagę na siedzących między nimi chłopcach. Trzecią z dziewcząt była młodsza siostra Parkera, Rosemary, która obojętnie skinęła w jej kierunku na powitanie. Jednocześnie szepnęła do siedzącego obok niej chłopca coś, co spowodowało, że zaczął się śmiać, rzucając w stronę Meredith szybkie spojrzenie.

Starając się ukryć nieprzyjemne przekonanie, że to ona była przedmiotem tych szeptów, Meredith rozejrzała się z ożywieniem dookoła, udając, że podziwia biało – czerwone dekoracje świąteczne. Krzesło po jej lewej stronie ciągle pozostawało puste. Jak się później dowiedziała, przyczyną tego była grypa jednego z uczniów. Stawiało to Meredith w niezręcznej sytuacji bez przypisanego jej zwyczajowo partnera.

Posiłek postępował danie za daniem. Meredith odruchowo wybierała do kolejnych potraw odpowiednie srebrne sztućce spośród jedenastu kunsztownie ułożonych wokół jej nakrycia. W jej domu, tak jak w domach innych uczniów pani Eppingham, jadanie w sposób tak formalny było codziennością, tak że nawet podejmowanie decyzji, jakich sztućców użyć, nie wyrywało jej z kręgu dziwnej izolacji, jaką czuła, słuchając toczącej się dyskusji o najnowszych filmach.

– Czy widziałaś ten film, Meredith? – zapytał Steven Mormont, usiłując poniewczasie zastosować się do zalecenia pani Eppingham, aby starać się włączyć do rozmowy wszystkich siedzących przy stole.

– Nie, niestety nie. – Na szczęście nie musiała mówić nic więcej na ten temat. Właśnie w tym momencie zaczęła grać orkiestra i podniesiono ścianę oddzielającą stoły od parkietu. Był to znak, że należy zgrabnie zakończyć rozmowy i udać się do sali balowej.

Parker obiecał, że wpadnie na chwilę na tańce. Meredith była przekonana, że to zrobi, zwłaszcza że była tu jego siostra. Wiedziała też, że był w hotelu. Jego klub studencki organizował przyjęcie w jednej z tutejszych sal. Wstając, poprawiła włosy, wciągnęła brzuch i przeszła do sali balowej.

Przez następne dwie godziny pani Eppingham czyniła zadość obowiązkom gospodyni przyjęcia, krążąc wśród gości, upewniając się, że każdy ma z kim rozmawiać i z kim tańczyć. Meredith zauważyła, że raz za razem wysyłała w jej kierunku jakiegoś ociągającego się chłopca z poleceniem poproszenia jej do tańca.

Koło jedenastej większość kursantów podzieliła się na małe grupki i parkiet opustoszał prawie zupełnie. Przyczynił się do tego zapewne przestarzały repertuar orkiestry. Wśród ostatnich czterech, ciągle jeszcze tańczących par była. Meredith, a jej partner Stuart Whitmore podtrzymywał ożywioną dyskusję o zamiarze podjęcia kiedyś pracy w firmie prawniczej jego ojca. Stuart był poważny i inteligentny i Meredith lubiła go bardziej niż kogokolwiek innego z zebranych tu dzisiaj, szczególnie dlatego, że chciał z nią tańczyć. Słuchała Stuarta z oczami utkwionymi w wejście do sali, kiedy nagle pojawił się w nich Parker z trzema kolegami. Serce jej zadrżało, poczuła dławienie w gardle, kiedy zobaczyła, jak wspaniale wygląda w czarnym smokingu, z gęstymi, rozjaśnionymi jeszcze przez słońce blond włosami i opaloną twarzą. Wszyscy inni mężczyźni na sali wyglądali przy nim nieciekawie.

Stuart poczuł, że Meredith nagle zesztywniała, przerwał swój wywód na temat wymagań stawianych przez firmy prawnicze i spojrzał w kierunku, w którym patrzyła.

– Przyszedł brat Rosemary – powiedział.

– Tak, wiem – odpowiedziała, nieświadoma rozmarzenia brzmiącego w jej głosie.

Stuart wychwycił to brzmienie i skrzywił się.

– Co takiego ma Parker Reynolds, że dziewczęta na jego widok tracą oddech i głowę? – zapytał z pretensją zabarwioną wisielczym humorem. – Wolisz go tylko dlatego, że jest ode mnie wyższy, starszy i po prostu nieskazitelny?

– Nie powinieneś umniejszać swoich zalet – powiedziała Meredith z bezwiedną szczerością, obserwując, jak Parker idzie przez salę balową, żeby spełnić swój obowiązek i zatańczyć z siostrą. – Jesteś bardzo inteligentny i strasznie miły.

– To tak samo jak ty.

– Będziesz znakomitym prawnikiem, tak jak twój ojciec.

– Umówiłabyś się ze mną w następną sobotę?

– Co takiego? – tracąc oddech, gwałtownie zwróciła się w jego stronę. – To znaczy – dodała pospiesznie – miło, że mnie zaprosiłeś, ale ojciec nie pozwoli mi się umawiać, dopóki nie skończę szesnastu lat.

– Dzięki, że mnie tak delikatnie odprawiłaś.

– Nie zrobiłam tego! – zaprzeczyła pośpiesznie Meredith, ale zapomniała o wszystkim, widząc, że jeden z kolegów Rosemary Reynolds przerwał jej taniec z Parkerem i ten ostatni skierował się właśnie do drzwi, zamierzając wyjść z sali balowej. – Przepraszam cię, Stuart – powiedziała z desperacją w głosie – ale mam coś do przekazania Parkerowi.

Nieświadoma tego, że skupia na sobie rozbawione spojrzenia wielu par oczu, Meredith ruszyła pospiesznie przez opustoszały parkiet i dotarła do Parkera właśnie w chwili, kiedy miał już wyjść razem ze swoimi kolegami z sali. Spojrzeli na nią ze zdziwieniem, jakby była niezręcznym robakiem, który nagle wkroczył między nich. Uśmiech Parkera był jednak ciepły i szczery.

– Cześć Meredith. Dobrze się bawisz?

Meredith skinęła głową, mając nadzieję, że będzie pamiętał o obietnicy zatańczenia z nią. W miarę jak przedłużało się jego oczekiwanie na wyjaśnienie, dlaczego go zatrzymała, jej stan ducha pogarszał się niewyobrażalnie, osiągając nie znane jej dotąd niziny. Jej policzki zalał gorący rumieniec zakłopotania w chwili, kiedy, zbyt późno, zorientowała się, że stoi wpatrzona w niego z niemym uwielbieniem.

– Mam ci coś przekazać – powiedziała drżącym, przerażonym głosem, przetrząsając swoją torebkę. – To znaczy, mój ojciec prosił, żebym ci to przekazała. – Wyjęła w końcu kopertę z biletami operowymi i kartę urodzinową. Jednocześnie wyciągnęła i perły, które upadły na podłogę. Schyliła się po nie gwałtownie, w momencie kiedy Parker zrobił to samo. Ich głowy zderzyły się z impetem. – Przepraszam! – wykrzyknęła, słysząc jego jęk.

Kiedy się prostowała, z jej otwartej torebki wypadła szminka Lisy. Jonathan Sommers, jeden z kolegów Parkera, pochylił się, żeby podnieść tym razem to.

– Może wyrzucisz z niej wszystko, tak żebyśmy mogli pozbierać to za jednym zamachem – zażartował Jonathan, zionąc alkoholem.

Była boleśnie świadoma dobiegających z boku, tłumionych parsknięć. Wcisnęła kopertę w dłoń Parkera, wepchnęła perty i szminkę do torebki i powstrzymując łzy, odwróciła się, żeby odejść. Za jej plecami Parker w końcu przypomniał sobie o obiecanym jej tańcu.

– Pamiętasz, że obiecałaś zatańczyć ze mną? – zapytał z właściwą sobie dobrodusznością.

Meredith odwróciła się. Jej twarz promieniała.

– Ach, tak… zapomniałam. A chciałbyś? Chciałbyś zatańczyć?

– To najlepsze, co mogło mi się dzisiaj przydarzyć – powiedział szarmancko.

Orkiestra zaczęła grać, a Meredith znalazła się w ramionach Parkera. Jej marzenia stawały się rzeczywistością. Pod opuszkami palców czuła gładki materiał jego smokingu i mocne plecy. Tańczył świetnie, a jego woda kolońska pachniała świeżo i cudownie. Tak bardzo dała się ponieść emocjom, że powiedziała głośno to, co pomyślała:

– Jesteś świetnym tancerzem.

– Dziękuję.

– I bardzo dobrze prezentujesz się w smokingu.

Parker uśmiechnął się delikatnie, a Meredith odchyliła głowę, rozkoszując się ciepłem jego głosu.

– Ty też bardzo ładnie wyglądasz – powiedział.

Czując na policzkach gwałtowny rumieniec, pospiesznie opuściła wzrok. Niefortunnie, wszystkie odbyte akrobacje: schylanie się, odchylanie głowy w tył, w bok obluzowały niepostrzeżenie spinkę podtrzymującą kwiat wpięty w jej włosy. Zwisał teraz zawadiacko na drucianej łodyżce. Myśląc gorączkowo o powiedzeniu czegoś bardzo wyszukanego i dowcipnego, podniosła głowę i rzuciła z ożywieniem:

– Miło spędzasz świąteczne ferie?

– O tak – odparł. Jego wzrok powędrował w okolice jej ramienia i zwisającego kwiatu. – A ty?

– Ja też – powiedziała, czując się bardzo niezręcznie.

Równo z ostatnim taktem muzyki ramiona Parkera oderwały się od niej i z uśmiechem pożegnał się. Wiedziała, że nie może stać i patrzeć, jak odchodzi. Pospiesznie odwróciła się. W wyłożonej lustrami ścianie zobaczyła swoje odbicie. Jedwabny kwiat zwisał beznadziejnie w jej włosach. Wyszarpnęła go, mając nadzieję, że wypadł właśnie w tym momencie.

Stała w kolejce do szatni wpatrzona posępnie w trzymany w dłoni kwiat, myśląc z przerażeniem, że on mógł tak dyndać przez cały czas, kiedy tańczyła z Parkerem. Spojrzała na dziewczynę stojącą obok niej, a ta, jakby czytając w jej myślach, skinęła głową:

– Aha, zwisał już tak, kiedy z nim tańczyłaś.

– Obawiałam się tego.

Dziewczyna uśmiechnęła się z sympatią, a Meredith przypomniała sobie jej imię: Brooke, Brooke Morrison. Ona zawsze wydawała się jej miła.

– Do której szkoły idziesz w przyszłym roku? – zapytała Brooke.

– Do Bensonhurst w Vermont – odpowiedziała Meredith.

– Bensonhurst? – powtórzyła Brooke, krzywiąc się. – To gdzieś na pustkowiu, a rygory są tam jak w więzieniu. Moja babcia chodziła do Bensonhurst.

– To tak samo jak moja – odparła zgnębiona Meredith.

Kiedy Meredith otworzyła drzwi swojego pokoju, zobaczyła, że Lisa i pani Ellis siedzą zwinięte w fotelach czekając na nią.

– No i co? – zapytała Lisa zrywając się. – Jak było?

– Wspaniale – powiedziała Meredith z grymasem. – Jeśli pominąć fakt, że wszystko wypadło z mojej torebki w chwili, kiedy dawałam Parkerowi kartę urodzinową. Albo to, że paplałam do niego przez cały czas o tym, jak to on wspaniale wygląda i tańczy. – Rzuciła się na zwolniony przed chwilą przez Lisę fotel i dopiero wtedy dotarło do niej, że stoi w innym niż zawsze miejscu. Właściwie cała jej sypialnia została przemeblowana.

– No i co o tym sądzisz? – zapytała Lisa z pewnym siebie uśmiechem, patrząc, jak Meredith, mile zaskoczona, rozgląda się uważnie po pokoju.

Lisa nie tylko przestawiła meble, ale zlikwidowała też wazę z jedwabnymi kwiatami. Teraz pączki tych kwiatów ozdabiały szarfy podtrzymujące kotary jej zabytkowego łoża. Zielone rośliny zostały zaanektowane z innych części domu i surowy dotąd pokój był teraz bardziej kobiecy i przytulny.

– Liso, jesteś niesamowita!

– Nie przeczę – uśmiechnęła się – ale pani Ellis mi pomogła.

– Ja – broniła się pani Ellis – zorganizowałam tylko kwiaty. Wszystko inne to zasługa Lisy. Mam nadzieję, że twój ojciec nie będzie miał nic przeciwko temu – dodała niespokojnie, ubierając się do wyjścia.

Kiedy już wyszła, Lisa powiedziała:

– Miałam nadzieję, że twój ojciec zajrzy tutaj. Przygotowałam małe przemówienie dla niego. Chcesz posłuchać?

Meredith skinęła z uśmiechem głową. Ta mowa podkreślała wszelkie, wymagane przez dobre wychowanie elementy, była powiedziana z dużą dozą pewności siebie i z nieskazitelną dykcją.

– Dzień dobry, panie Bancroft. Nazywam się Lisa Pontini, jestem przyjaciółką Meredith, Mam zamiar zostać kiedyś dekoratorem wnętrz i właśnie próbowałam tutaj swoich sił. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, sir?

Zrobiła to z taką perfekcją, że Meredith zaśmiała się.

– Nie wiedziałam, że chcesz zostać dekoratorem wnętrz. Lisa spojrzała na nią z rozbawieniem.

– Będę miała szczęście, jeśli uda mi się skończyć college, u co tu mówić o studiowaniu dekoracji wnętrz. Nie mamy pieniędzy na mój college. – Z respektem w głosie dodała: – Pani Ellis powiedziała mi, że twój tata to ten Bancroft z Bancroft i S – ka. Czy on wyjechał gdzieś, czy coś w tym rodzaju?

– Nie, jest na służbowej kolacji z członkami zarządu – odpowiedziała Meredith. Sądząc, że Lisa będzie tak samo jak ona zafascynowana funkcjonowaniem Bancroft i S – ka, ciągnęła dalej: – Porządek dnia zapowiada się wyjątkowo ciekawie. Dwaj dyrektorzy uważają, że „Bancroft” powinien rozszerzyć swoją działalność na inne miasta. Zarząd jest zdania, że byłoby to finansowo lekkomyślne posunięcie. Wszyscy kierownicy handlowi twierdzą, że dodatkowe rynki zbytu, jakie zdobędziemy, zwiększą nasz całościowy dochód.

– To wszystko czarna magia dla mnie – powiedziała Lisa, skupiając uwagę na dużej komodzie stojącej w rogu pokoju. Przesunęła ją odrobinę do przodu, a efekt tej prostej zamiany był zaskakujący.

– Do którego college'u pójdziesz? – zapytała Meredith, podziwiając transformację, jakiej uległa jej sypialnia, i myśląc o tym, jakie to niesprawiedliwe, że Lisa nie może studiować i w pełni wykorzystać swojego talentu.

– Kemmerling – odpowiedziała Lisa.

Meredith skrzywiła się. W drodze do szkoły przejeżdżała koło Kemmerling. St. Stephen była starą szkołą, ale czystą i dobrze utrzymaną. Kemmerling była dużą, brzydką, chaotycznie zbudowaną szkołą państwową, a uczniowie wyglądali bardzo nędznie i chuligańsko. Ojciec podkreślał wielokrotnie, że pierwszorzędną edukację zdobywa się w pierwszorzędnych szkołach. Długo po tym, jak Lisa zasnęła, pewien pomysł zaczął kształtować się w umyśle Meredith. Zaczęła obmyślać plan działania z większą starannością niż cokolwiek, kiedykolwiek; no, może wyłączając wyimaginowane randki z Parkerem.

Загрузка...