Grudzień 1973
Łomotanie w głowie Matta Farrella zaczęło dominować nad nasilającym się łomotaniem jego serca, kiedy pogrążył się całkowicie w pełnym żądzy, wymagającym ciele Laury. Jej biodra wciągały go coraz głębiej. Nie kontrolowała się… była na krawędzi spełnienia, tuż – tuż… Łomotanie stało się rytmiczne. Nie było to melodyjne dudnienie dzwonów wieży kościelnej w centrum miasta ani też rozlegające się echem dzwony straży pożarnej z naprzeciwka.
– Hej, Farrell, jesteś tam?
Definitywnie był „tam”. W niej, bliski eksplozji.
– Do diabła, Farrell… Gdzie u diabła… jesteś? – Dopiero wtedy zaczęło do niego docierać: ktoś był na zewnątrz, przy pompie z paliwem, jego walenie w nią rozlegało się w całym warsztacie. Wykrzykiwał jego nazwisko.
Laura zamarła, stłumiła cichy okrzyk.
– O Boże, tam ktoś jest.
Było już za późno. Nie mógł, nie chciał się powstrzymać. Nie chciał zaczynać tego tutaj, ale ona nalegała, kusiła. Teraz jego ciało nie chciało brać pod uwagę żadnego zagrożenia z zewnątrz. Wbił się w nią, ściskając jej krągłe pośladki. Eksplodował. Jego puls wracał do normy, usiadł i delikatnie, ale pospiesznie podniósł ją. Laura już obciągała spódnicę i poprawiała sweter. Wcisnął ją za stertę regenerowanych opon i wyprostował się akurat w momencie, kiedy drzwi się otworzyły i do części serwisowej stacji wkroczył, rozglądając się podejrzliwie, Owen Keenan.
– Co się tu u diabła dzieje, Matt? Wrzeszczę i nic.
– Zrobiłem sobie przerwę – odpowiedział Matt, przeczesując dłońmi włosy potargane namiętnymi pieszczotami Laury. – Czego chcesz?
– Twój ojczulek upił się u Maxima. Wezwali szeryfa. Jedź tam zaraz, jeśli nie chcesz, żeby spędził noc w izbie wytrzeźwień.
Po wyjściu Owena Matt podniósł z podłogi płaszcz Laury, na którym leżeli. Otrzepał go i pomógł go jej włożyć. Wiedział, że ktoś ją tu podwiózł, co oznaczało, że musi ją odwieźć.
– Gdzie zostawiłaś swój samochód? Podwiozę cię tam, zanim pojadę ratować swojego ojca.
Wzdłuż Main Street na skrzyżowaniach porozwieszano świąteczne dekoracje. Ich kolorowe światełka migotały w padającym śniegu. Na północnym krańcu miasta, nad napisem: „Witajcie w Edmunton, Indiana, liczba mieszkańców 38124” wisiał czerwony świąteczny wieniec. Z głośnika zainstalowanego przez ELK – Club wydobywały się głośno tony „Cichej nocy” i mieszały się z dźwiękami „Jingle Bells” sączącymi się z plastikowych sań zainstalowanych na dachu sklepu żelaznego Hortona.
Opadające płatki śniegu i bożonarodzeniowe światełka odmieniały Edmunton. Użyczały niezwykłej aury temu, co w ostrym świetle dnia było małym miasteczkiem, uwitym ponad płytką doliną, gdzie pęki kominów wyrastały z hut żelaza, wyrzucając w niebo niezliczone gejzery dymu i pary. Wszystko to spowijała ciemność. Przykrywała południowy kraniec miasta, gdzie schludne domostwa przechodziły w nędzne chatynki, spelunki i lombardy, a potem w opustoszałe zimą pola.
Matt zaparkował półciężarówkę w nie oświetlonym rogu parkingu, przy sklepie, gdzie Laura zostawiła swój samochód.
– Nie zapomnij – powiedziała Laura, ocierając się o niego i zarzucając mu ręce na szyję. – Bądź dzisiaj wieczorem u stóp wzgórza, a skończymy to, co zaczęliśmy przed godziną. I, Matt, nie daj się zauważyć. Tata widział tam ostatnio twoją ciężarówkę i zaczyna zadawać pytania.
Spojrzał na nią, myśląc naraz z niesmakiem o swoim czysto fizycznym pociągu do niej. Była piękną, bogatą, rozpieszczoną egoistką i on o tym wiedział. Pozwolił, żeby go wykorzystywała jak byka rozpłodowego. Pozwolił się wmanewrować w potajemne spotkania i ukradkowe obmacywanki; pozwolił sobie na zniżenie się do skradania się wśród wzgórz, zamiast wchodzić frontowymi drzwiami, jak to niewątpliwie robili inni, akceptowani przez jej środowisko młodzi ludzie.
Nie łączyło ich absolutnie nic poza pociągiem fizycznym. Ojciec Laury, Frederickson, był najbogatszym człowiekiem w Edmunton, a ona była na pierwszym roku w kosztownym college'u na wschodzie. Matt pracował w ciągu dnia w hucie żelaza. W czasie weekendów dorabiał sobie jako mechanik i studiował wieczorowo w lokalnej filii Uniwersytetu Stanu Indiana.
Przechylając się, otworzył drzwiczki ciężarówki z jej strony; jego głos zabrzmiał twardo i nieprzejednanie.
– Albo dzisiaj przyjdę po ciebie do domu, albo zaplanuj sobie wieczór inaczej.
– Ale co ja powiem ojcu, kiedy zobaczy twoją ciężarówkę na podjeździe?
Widząc jej zawiedzione spojrzenie, Matt odpowiedział ironicznie, chłodnym, nieprzeniknionym głosem:
– Powiedz mu, że moja limuzyna jest w naprawie.