ROZDZIAŁ 14

Biura ochrony znajdowały się na szóstym piętrze, za działem z zabawkami. Były dyskretnie ukryte za maskującym je przepierzeniem. Dział ochrony podlegał Meredith jako wiceprezydentowi do spraw operacyjnych. Mijając klientów oglądających skomplikowane pociągi elektryczne i wiktoriańskie domki dla lalek, zastanawiała się, kogo tym razem złapano na kradzieży w sklepie, że wymaga to aż jej obecności. Jeśli byłby to zwyczajny złodziejaszek, załatwiliby to sami. Prawdopodobnie chodziło więc o któregoś z pracowników. Pracownicy sklepu, począwszy od kierowników działów, a na sprzedawcach skończywszy, byli bacznie obserwowani przez dział ochrony. Złodzieje sklepowi byli odpowiedzialni za osiemdziesiąt procent kradzieży, ale to pracownicy kradnący w sklepie powodowali najwyższe straty finansowe. Złodzieje sklepowi mogli ukraść tylko to, co udało im się ukryć i wynieść. Pracownicy codziennie mieli wiele możliwości i różne metody kradzieży. Ochrona przyłapała w ubiegłym miesiącu sprzedawcę, który wystawił na nazwiska znajomych fałszywe kwity za zwrot towarów. Miesiąc wcześniej został zwolniony pracownik zajmujący się zaopatrywaniem sklepu w biżuterię za wzięcie dziesięciu tysięcy dolarów łapówki za zakup towaru pośledniejszego gatunku od trzech różnych dostawców. Zawsze kiedy złodziejem okazywał się pracownik, Meredith czuła się w jakimś sensie zdradzona. W tym występku było coś niezwykle nieetycznego i wulgarnego. Zatrzymała się przed drzwiami z napisem „Mark Braden, dyrektor ochrony i zapobiegania stratom”. Przygotowała się wewnętrznie i weszła do dużej poczekalni przylegającej do gabinetu Marka. Pod ścianą, na plastikowo – aluminiowych krzesełkach siedziały dwie przyłapane na kradzieżach osoby: jedna w wieku około dwudziestu lat, druga siedemdziesięciu. Umundurowany agent ochrony pilnował kobiet. Młodsza siedziała zwinięta na swoim krześle, ramionami obejmowała brzuch, a jej policzki nosiły ślady łez; wyglądała na zaniedbaną, biedną i wystraszoną. Dla kontrastu starsza złodziejka była uosobieniem radosnego, eleganckiego dobrobytu. Przypominała wiekową, porcelanową lalkę ustrojoną w czerwono – czarny kostium od Chanela. Siedziała wyprostowana, z torebką na kolanach.

– Dzień dobry, moja droga – zaszczebiotała na widok Meredith. – Jak się masz?

– Dziękuję, dobrze, pani Fiorenza – odpowiedziała Meredith, starając się zatuszować złość, kiedy rozpoznała starszą damę. Mąż Agnes Fiorenzy był nie tylko szanowanym filarem społeczeństwa i ojcem senatora stanowego, ale był też członkiem zarządu „Bancrofta”. Z tego powodu cała sytuacja stawała się delikatna i to niewątpliwie dlatego wezwano Meredith. – A jak pani się miewa? – zapytała machinalnie Meredith.

– Jestem bardzo zbulwersowana, Meredith. Czekam tutaj już pół godziny, a jak tłumaczyłam panu Bradenowi, niestety bardzo się spieszę. Za pół godziny mam wziąć udział w obiedzie wydawanym na cześć senatora Fiorenzy. Będzie niesamowicie rozczarowany, jeśli się tam nie zjawię. Potem mam wykład w Stowarzyszeniu Młodych. Może mogłabyś wpłynąć na Bradena i przyspieszyć tę procedurę?

– Zobaczę, co mogę zrobić – powiedziała Meredith, starając się zachować nieodgadniony wyraz twarzy.

Otworzyła drzwi do gabinetu Marka. Braden przysiadł na krawędzi biurka i popijając kawę, rozmawiał z ochroniarzem, który przyłapał na kradzieży młodszą kobietę.

Braden był atrakcyjnym, dobrze zbudowanym czterdziestopięcioletnim mężczyzną o rudoblond włosach i brązowych oczach. Pracował kiedyś jako specjalista w ochronie powietrznych sił zbrojnych, a pracę w „Bancrofcie” traktował z równą powagą jak tę dla zapewnienia bezpieczeństwa państwa. Meredith nie tylko mu ufała i szanowała go, ale także go lubiła. Wyraźnie było to widać w jej uśmiechu, kiedy powiedziała:

– Widziałam Agnes Fiorenzę w poczekalni. Chciała, żebym ci powiedziała, że przeszkadzasz jej w udziale w ważnym obiedzie.

Braden uniósł wolną rękę w geście wyrażającym bezsilną odrazę.

– Wydałem w tej sprawie instrukcje, żeby tobie zostawić rozprawienie się z tą czarownicą.

– Co zwędziła tym razem?

– Pasek od Liebera, torebkę Gevinchy i to.

Pokazał jej parę wielkich, krzykliwych kolczyków z niebieskiego kryształu. Pochodziły one z działu sztucznej biżuterii i na drobnej starszej kobiecie wyglądałyby dziwacznie.

– Ile ma jeszcze nie wykorzystanego kredytu? – zapytała Meredith, myśląc o rachunku, jaki założył nękany jej wyczynami małżonek, żeby z góry zapłacić za jej ewentualne kradzieże.

– Czterysta dolarów. To za mało, żeby pokryć tę kradzież.

– Porozmawiam z nią, ale mogłabym dostać najpierw filiżankę kawy?

W głębi duszy miała dosyć cackania się z tą kobietą, podczas gdy inni, tacy jak na przykład ta młoda dziewczyna, byli oskarżani w pełnym majestacie prawa.

– Mam zamiar po tym wszystkim wydać odźwiernemu zakaz wpuszczania pani Fiorenzy do sklepu – zdecydowała, wiedząc dobrze, że może ją to narazić na niezadowolenie pana Fiorenzy. – Co wzięła ta młodsza kobieta?

– Kombinezon dla niemowlaka, rękawiczki i kilka sweterków. Zaprzecza temu – powiedział, wzruszając ramionami ze zniechęceniem. Podał Meredith kawę. – Mamy ją nagraną na taśmie wideo. Wartość tych rzeczy to około dwustu dolarów.

Meredith skinęła głową. Popijała kawę i miała nadzieję, życzyła sobie nawet tego, żeby ta zaniedbana matka przyznała się do kradzieży. Nie przyznając się, zmuszała sklep do udowodnienia jej winy i oskarżenia jej. Było to konieczne, żeby zapobiec ewentualnemu oskarżeniu sklepu o bezprawne przetrzymywanie.

– Była już karana?

– Mój człowiek w policji powiedział, że nie.

– Byłbyś skłonny wycofać oskarżenie, jeśli podpisze oświadczenie i przyzna się do kradzieży?

– Dlaczego, do diabła, mielibyśmy to zrobić?

– Przede wszystkim wnoszenie oskarżenia jest kosztowne, a ona nie ma poza tym nic na sumieniu. Uważam też, że to wstrętne puścić panią Fiorenzę po lekkim zbesztaniu za kradzież zbytkownych rzeczy, za które może z łatwością zapłacić i jednocześnie zaskarżać kobietę za kradzież ciepłych rzeczy dla jej dziecka.

– Proponuję ci układ: ty zakazujesz wstępu pani Fiorenzie do sklepu, a ja puszczam tę drugą wolno, o ile przyzna się do kradzieży. Umowa stoi?

– Stoi, stoi – powiedziała Meredith.

– Wprowadź starszą panią – polecił Mark agentowi ochrony. Pani Fiorenza wkroczyła do pokoju owiana zapachem perfum „Joy”, cała w uśmiechach, ale wyglądająca na bardzo zniecierpliwioną.

– Dobry Boże, zajęło to panu całe wieki, panie Braden.

– Pani Fiorenza – powiedziała Meredith, przejmując inicjatywę – już kilkakrotnie przysparzała nam pani kłopotów, z uporem biorąc ze stoisk rzeczy bez uprzedniego płacenia za nie.

– Wiem, Meredith, że powoduję czasem kłopoty, ale to jeszcze nie usprawiedliwia oskarżycielskiego tonu, jaki wobec mnie stosujesz.

– Pani Fiorenza! – powiedziała Meredith, poirytowana, że mówiono do niej jak do źle wychowanego dziecka. – Ludzie idą do więzienia na całe lata za kradzież rzeczy wartych o wiele mniej niż to… – Wskazała na pasek, torebkę i kolczyki. – W poczekalni siedzi kobieta, która wzięła ciepłe rzeczy dla swojego dziecka i jej grozi więzienie. Ale pani, pani wzięła zupełnie niepotrzebne głupstwa.

– Dobry Boże, Meredith – przerwała jej pani Fiorenza, robiąc przerażoną minę. – Można by pomyśleć, że wzięłam, te kolczyki dla siebie. Wiesz, że nie jestem kompletną egoistką. Wiele robię bezinteresownie, dla ludzi.

Meredith, zbita z tropu, zawahała się.

– To znaczy, że rzeczy, które pani kradnie, tak jak te kolczyki, przekazuje pani na cele charytatywne?

– Na Boga! – odparła. Jej twarz chińskiej laleczki przybrała wyraz zaskoczenia. – Która porządna organizacja charytatywna przyjęłaby takie kolczyki? Są okropne. Nie, doprawdy. Wzięłam je dla mojej służącej. Ona ma fatalny gust, będą się jej podobać. Sądzę jednak, że powinnaś powiedzieć temu, kto kupuje coś takiego dla sklepu, że to nie przysparza dobrego imienia „Bancroftowi”. Może nadawałyby się do „Goldblatta”, ale nie rozumiem, dlaczego „Bancroft”…

– Pani Fiorenza – przerwała jej Meredith, ignorując kierunek, jaki przyjmowała rozmowa. – Ostrzegałam panią w ubiegłym miesiącu, że jeżeli zostanie pani znowu przyłapana na kradzieży, będę musiała zakazać odźwiernemu wpuszczania pani do sklepu.

– Nie mówisz tego poważnie!

– Mówię to jak najbardziej poważnie.

– To zniewaga.

– Przykro mi.

– Mój mąż dowie się o tym! – powiedziała, ale jej głos brzmiał niepewnie i patetycznie.

– Dowie się o tym tylko wtedy, jeśli zdecyduje się pani mu o tym powiedzieć – odparła Meredith, wyczuwając, że zamierzona groźba w głosie starszej damy wynikała bardziej z zaniepokojenia niż ze złości.

Winowajczyni uniosła dumnie głowę i dziwnie brzmiącym głosem powiedziała:

– Nie mam zamiaru nigdy więcej robić zakupów w tym sklepie. Mogę, się przenieść do „I. Magnin”. Oni nie pomyśleliby nawet, żeby chociaż skrawek lady przeznaczyć na takie okropne kolczyki!

Wzięła torebkę, którą wcześniej położyła na biurku, poprawiła swoje białe włosy i wyszła. Meredith oparła się o ścianę, spojrzała na obydwu mężczyzn i napiła się kawy. Czuła się nieswojo i było jej smutno. Zupełnie tak, jakby przed chwilą spoliczkowała tę starszą kobietę. W końcu jej mąż z góry zapłacił za wszystko, co ewentualnie ukradnie. „Bancroft” nie ponosił więc strat, przynajmniej wtedy, kiedy to ją właśnie przyłapywano.

Po chwili powiedziała do Marka:

– Zauważyłeś, że jakimś cudem udało jej się być, powiedzmy… patetyczną?

– Nie.

– Myślę, że wyjdzie jej to na dobre – ciągnęła Meredith, obserwując dziwny wyraz jego twarzy. – Kto wie, może daliśmy jej nauczkę, karząc ją zamiast zignorować to, co zrobiła. Prawda?

Braden uśmiechnął się leniwie. Wyglądał na rozbawionego. Potem, nie odpowiadając jej, podniósł słuchawkę i nacisnął cztery klawisze.

– Dan – powiedział do jednego z ochroniarzy z parteru. – Pani Fiorenza jest w drodze na dół. Zatrzymaj ją i zażądaj zwrotu paska Liebera, który ma w swojej torebce. Tak, zgadza się – powiedział w słuchawkę, uśmiechając się na widok osłupiałej twarzy Meredith. – To ten sam pasek, na którego kradzieży przyłapałeś ją wcześniej. Ukradła go z mojego biurka.

Kiedy odłożył słuchawkę, Meredith otrząsnęła się z zaskoczenia i zawstydzenia. Zerknęła na zegarek, myśląc już o zaplanowanym na to popołudnie zebraniu.

– Zobaczymy się później na zebraniu. Masz przygotowany raport o stanie wydziału?

– Tak. Mamy dobre wyniki. Straty obniżyły się średnio o osiem procent w stosunku do ubiegłego roku.

– Wspaniale – powiedziała i naprawdę wiele to dla niej znaczyło.

Meredith chciała, teraz bardziej niż kiedykolwiek, żeby cały jej dział błyszczał. Kardiolog nalegał, żeby ojciec przeszedł na emeryturę i zrezygnował z prezydentury „Bancrofta” albo co najmniej wziął sześciomiesięczny urlop. Ojciec zdecydował, że weźmie urlop, i wczoraj spotkał się z zarządem, żeby przedyskutować, kto będzie pełnił funkcję prezydenta firmy w czasie jego nieobecności. Meredith wiedziała tylko tyle, że desperacko chce uzyskać szansę zastąpienia go. Tego samego chciało co najmniej czterech innych wiceprezydentów na stanowiskach kierowniczych. Pracowała równie ciężko, a może nawet ciężej niż każdy z nich; nie tak długo jak dwaj inni, ale nieludzko intensywnie i bezsprzecznie z sukcesem. Ważne było też to, że zawsze w fotelu prezydenckim zasiadał Bancroft. Meredith wiedziała, że gdyby nie urodziła się dziewczynką, czasowa prezydentura byłaby automatycznie jej. Kiedy jej dziadek przejmował interesy, był młodszy niż ona. On jednak nie był krępowany przez uprzedzenia swojego ojca wobec jego płci lub przez zarząd mający teraz zadziwiająco dużą kontrolę nad decyzjami dotyczącymi firmy. To ostatnie utrudnienie nastąpiło częściowo z winy Meredith. To ona propagowała i walczyła o ekspansję „Bancrofta” do innych miast. Wymagało to jednak gromadzenia potężnych środków finansowych. Jedyną drogą do urzeczywistnienia tego przedsięwzięcia było wprowadzenie Bancroft i S – ka na giełdę i sprzedawanie akcji firmy na rynku. Teraz każdy mógł kupić udziały w akcjach firmy, a każdy udział to był jeden głos. W efekcie członkowie zarządu byli rozliczani i wybierani przez udziałowców. Nie byli już tylko figurantami wybieranymi lub zwalnianymi przez jej ojca. Co gorsza wszyscy członkowie zarządu sami byli właścicielami dużych pakietów akcji, a co za tym idzie i głosów. Dawało im to jeszcze większą władzę. Dobrą stroną obecnego składu zarządu było to, że większość z tych dwunastu mężczyzn byli to ci sami ludzie, którzy zasiadali w zarządzie „Bancrofta” od lat. Byli przyjaciółmi i współpracownikami ojca lub dziadka. Byli więc skłonni kierować się sugestiami jej ojca.

Okres sześciomiesięcznej prezydentury w firmie w zastępstwie ojca był Meredith bardzo potrzebny. Mogła w tym czasie udowodnić ojcu i zarządowi, że po przejściu ojca na emeryturę ona podołałaby odpowiedzialności, jaką niesie ze sobą to stanowisko.

Jeśli ojciec zarekomendowałby Meredith jako swoją zastępczynię w czasie urlopu, dyrektorzy z pewnością by to zaaprobowali. Ojciec był jednak denerwująco powściągliwy co do efektów swojego spotkania z zarządem i nie chciał nawet zdradzić, kiedy zostanie ogłoszona ostateczna decyzja.

Odstawiając filiżankę na biurko Marka, zerknęła na malutki kombinezon ukradziony przez kobietę czekającą w poczekalni. Poczuła ten sam smutek, który ogarniał ją zawsze, kiedy uświadamiała sobie, że ona sama nigdy nie będzie miała dziecka. Już dawno nauczyła się ukrywać swoje uczucia przed współpracownikami i jej uśmiech był naturalny, kiedy powiedziała:

– Wychodząc, porozmawiam z tą drugą kobietą. Jak ona się nazywa?

Mark podał jej nazwisko i Meredith wyszła do poczekalni.

– Pani Jordan – powiedziała do wyglądającej blado młodej matki, mającej na sumieniu kradzież dziecięcych ubranek. – Jestem Meredith Bancroft.

– Widziałam pani zdjęcia w gazetach – odpowiedziała ostro Sandra Jordan. – Wiem, kim pani jest. I co teraz?

– No cóż, jeśli będzie pani dalej zaprzeczać, że ukradła pani te rzeczy, sklep będzie musiał wnieść przeciwko pani oskarżenie. – Wrogość we wzroku kobiety mogłaby powstrzymać Meredith przed wprowadzeniem w życie jej dobroczynnych zamierzeń. Stałoby się tak, gdyby nie wiedziała, co kobieta ukradła i gdyby nie zauważyła błysku przerażenia w jej załzawionych oczach. – Proszę, żeby mnie pani uważnie wysłuchała, pani Jordan, bo naprawdę współczuję pani. Niech pani postąpi, jak pani radzę, albo niech się pani przygotuje na poniesienie konsekwencji: jeśli nie przyzna się pani do wzięcia tych rzeczy i puścimy panią wolno, nie oskarżając pani i nie udowadniając pani winy, musimy brać pod uwagę, że pani może oskarżyć nas o bezprawne obwinienie i zatrzymanie. Nasz sklep nie może ryzykować takiego procesu. Co za tym idzie, jeśli pani się nie przyzna, będziemy musieli, skoro już panią zatrzymaliśmy, przedsięwziąć wszelkie wymagane prawem kroki. Czy rozumie mnie pani dobrze? Na taśmie wideo mamy nagrany moment, kiedy kradnie pani te rzeczy. Zostało to sfilmowane przez jedną z kamer umieszczonych w suficie, w dziecięcym dziale. Możemy i przedstawilibyśmy w sądzie tę taśmę, żeby udowodnić pani winę, a naszą niewinność, jeśli chodzi o bezprawne oskarżenie pani. Nadąża pani za mną?

Meredith przerwała i spojrzała w napiętą twarz młodej kobiety; nie wiedziała, czy ona uchwyci się oferowanej jej właśnie możliwości wydostania się z opresji.

– Mam przez to rozumieć, że wypuszczacie złodziei sklepowych, o ile przyznają się oni do kradzieży? – zapytała niepewnie i lekceważąco.

– Pani Jordan, czy pani jest złodziejką sklepową? – skontrowała Meredith. – Zwykłą, nałogową złodziejką? – Zanim kobieta zdążyła jej ostro odpowiedzieć, Meredith powiedziała łagodnie: – Kobiety złodziejki w pani wieku kradną zwykle ubrania dla siebie, perfumy albo biżuterię. Pani wzięła zimowe ubranka da dziecka. Nie jest pani notowana przez policję. Wolę więc wersję, że jest pani zdesperowaną matką, która musi zapewnić ciepło swojemu dziecku.

Młoda kobieta, najwyraźniej bardziej przyzwyczajona do zmagania się z przeciwnościami losu niż do współczucia, załamała się, słysząc słowa Meredith. W jej oczach zabłysły łzy. Zaczęły spływać po policzkach.

– Wiem z telewizji, że nigdy nie powinno się przyznawać do czegoś, jeśli nie ma przy tym adwokata.

– Czy pani ma adwokata?

– Nie mam.

– Jeśli nie przyzna się pani do kradzieży tych rzeczy, adwokat będzie pani naprawdę niezbędny.

Przełknęła głośno.

– Czy zanim się przyznam, może mi pani dać na piśmie, urzędowo, że jeśli to zrobię, to nie naśle pani na mnie policji?

To było dla Meredith coś nowego. Bez konsultacji z prawnikami nie mogła być pewna, że takie oświadczenie nie byłoby później uznane za rodzaj łapówki lub mogło spowodować innego rodzaju konsekwencje. Potrząsnęła przecząco głową.

– Niepotrzebnie pani wszystko komplikuje, pani Jordan. Młoda dziewczyna drżała ze strachu. Westchnęła niepewnie.

– Jeśli się przyznam, da mi pani słowo, że nie naśle pani na mnie policji?

– A zaufa pani memu słowu? – zapytała spokojnie Meredith.

Kobieta przez długą chwilę wpatrywała się w twarz Meredith.

– Powinnam? – zapytała w końcu drżącym z przestrachu głosem.

Meredith skinęła głową, patrząc na nią łagodnie. – Tak.

Dziewczyna ponowne zawahała się, długo, ciężko westchnęła, a potem skinęła głową, biorąc za dobrą monetę słowo Meredith.

– No dobrze… ja… ukradłam te rzeczy.

Zerkając przez ramię na Marka Bradena, który cicho otworzył drzwi i obserwował całą scenę, powiedziała:

– Pani Jordan przyznała, że wzięła te ubranka.

– Dobrze – powiedział bezbarwnie. W ręku trzymał formularz potwierdzający ten fakt. Podał go jej, razem z długopisem, do podpisania.

– Nie powiedziała pani – zwróciła się do Meredith – że będę musiała podpisać to zeznanie.

– Po zrobieniu tego będzie pani mogła odejść wolno – zapewniła ją spokojnie Meredith i stała się obiektem kolejnego, długiego i badawczego spojrzenia młodej kobiety. Ręka jej drżała, ale podpisała formularz i oddała go Markowi.

– Jest pani wolna – powiedział.

Uchwyciła się oparcia krzesła, wyglądając tak, jakby za chwilę miała zemdleć, tym razem z uczucia ulgi. Spojrzała na Meredith.

– Dziękuję, panno Bancroft.

– Nie ma o czym mówić.

Meredith już szła korytarzem do działu zabawek, kiedy dogoniła ją Sandra Jordan.

– Panno Bancroft? – Meredith zatrzymała się i odwróciła do niej. – Chciałam powiedzieć, że… że widziałam panią kilka razy w telewizji… w różnych pięknych miejscach ubraną w futra i suknie i chcę powiedzieć, że w rzeczywistości jest pani nawet ładniejsza niż w telewizji.

– Dziękuję – powiedziała Meredith, uśmiechając się niepewnie.

– I… i chcę, żeby pani wiedziała, że nigdy przedtem nie próbowałam niczego ukraść – powiedziała, wpatrując się błagalnie w Meredith. – Proszę popatrzeć – wyciągnęła z torebki portfel i wyjęła z niego zdjęcie. Przedstawiało ono drobniutką twarzyczkę dziecka o wielkich, niebieskich oczach i rozbrajającym bezzębnym uśmiechu. – To moja Jenny – powiedziała Sandra. Jej głos brzmiał teraz poważnie i czule. – W ubiegłym tygodniu zachorowała. Lekarz powiedział, że powinna mieć cieplej, ale nie stać mnie teraz na zapłacenie rachunku za prąd. Pomyślałam sobie, że może jeśliby miała cieplejsze ubranka… – Do oczu napłynęły jej łzy i zamrugała gwałtownie powiekami. – Ojciec Jenny ulotnił się, kiedy zaszłam w ciążę, ale to nic, bo ja i Jenny mamy siebie i to nam wystarcza. Ale nie zniosłabym, jeśli… jeśli… straciłabym moją Jenny.

Otworzyła usta, jakby miała zamiar powiedzieć coś jeszcze, ale odwróciła się na pięcie i uciekła. Meredith patrzyła, jak biegnie między stoiskami wypełnionymi setkami zabawek. Przed oczami miała jednak dziecko z fotografii, różową kokardkę w jej włosach, uśmiech cherubinka.

Kilka minut później, kiedy Sandra Jordan chciała już wyjść ze sklepu, została zatrzymana przy głównym wejściu przez agenta ochrony.

– Proszę zaczekać, pan Braden schodzi do pani, pani Jordan – poinformował ją.

Zaczęła dygotać. Była przerażona, sądziła, że została podstępnie wmanipulowana w podpisanie oświadczenia i że teraz oddadzą ją w ręce policji. Nie miała co do tego wątpliwości, kiedy zobaczyła zbliżającego się do niej Marka Bradena. Niósł dużą torbę z emblematem Bancrofta. Od razu zorientowała się, że zawierała ona wszystkie dowody jej kradzieży: różowy kombinezon i całą resztę łącznie z dużym niedźwiadkiem, którego nawet nie tknęła.

– Oszukaliście mnie – wykrzyknęła zduszonym głosem, kiedy Braden wyciągnął do niej torbę.

– Pani Jordan, to są rzeczy dla pani do zabrania do domu – przerwał jej z bezosobowym uśmiechem. Mówił to głosem człowieka, który wygłaszał zleconą mu do wygłoszenia mowę. Sandra, oszołomiona, pełna wdzięczności i niedowierzania, wzięła torbę. Przycisnęła ją do piersi. – Wesołych świąt od firmy Bancroft i S – ka – powiedział sztywno, ale Sandra wiedziała, że to nie były prezenty od niego ani też nie był to humanitarny gest ze strony sklepu. Podniosła wzrok w górę na poziom balkonowy, szukając przez łzy pięknej młodej kobiety, która patrzyła na zdjęcie Jenny z takim poruszeniem i łagodnością w uśmiechu. W pewnym momencie wydawało jej się, że ją widzi, Meredith Bancroft w białym płaszczu, uśmiechającą się do niej z góry. Myślała, że to ona, ale nie była pewna, bo łzy zalewały jej oczy.

– Niech pan jej powie – szepnęła zduszonym głosem – że Jenny i ja dziękujemy.

Загрузка...