O piątej po południu następnego dnia Meredith została wezwana do sali posiedzeń zarządu, gdzie od siedmiu godzin trwało nadzwyczajne zebranie jej członków. Była zaskoczona, kiedy wchodząc, zobaczyła, że miejsce u szczytu stołu zostało najwyraźniej zarezerwowane dla niej. Starała się nie być zaniepokojona chłodnymi, smętnymi minami patrzących na nią osób. Siadając, spojrzała po nich wszystkich, nie wyłączając swojego ojca.
– Dzień dobry, panowie.
W odpowiedzi w chórze powitań jedynie głos Cyrusa Fortella brzmiał przyjaźnie.
– Dzień dobry, Meredith – powiedział stary człowiek – i niech mi wolno będzie zauważyć, że wyglądasz jeszcze bardziej uroczo niż zazwyczaj.
Wiedziała, że wygląda okropnie, ale rzuciła mu pełen wdzięczności uśmiech, chociaż zwykle denerwowały ją jego szyte grubymi nićmi aluzje do jej płci w czasie zebrań takich jak to. Podejrzewała, że częściowo powodem zwołania tego nadzwyczajnego posiedzenia był Matt i że będą oczekiwać od niej wyjaśnień. Wydawało jej się jednak, że będą też chcieli, żeby podała im najświeższe informacje i w innych sprawach. Była więc całkowicie zaskoczona, kiedy prezes zarządu, siedzący po jej prawej, wskazał na teczkę leżącą na wprost niej i powiedział lodowatym głosem:
– Przygotowaliśmy te dokumenty do podpisu dla ciebie. Pod koniec zebrania zaopatrzymy je we wszystkie inne niezbędne podpisy. Zapoznaj się z nimi. Większość z nas uczestniczyła w ich przygotowaniu, nie ma więc potrzeby, żebyśmy my też to robili.
– Ja ich nie znam – zaprotestował Cyrus, otwierając swoją teczkę w tym samym momencie, kiedy zrobiła to Meredith.
Przez chwilę nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Poczuła, jak coś zaczyna dławić ją w gardle. Pierwszy dokument był oficjalną skargą do komisji papierów wartościowych. Stwierdzał on, że Matthew Farrell z premedytacją manipulował akcjami „Bancrofta” i że dla przeprowadzania transakcji wykorzystywał wewnętrzne informacje uzyskiwane od niej. W konkluzji domagano się, aby został zatrzymany i przesłuchany. Druga skarga skierowana była do Federalnego Biura Wywiadowczego i da szefów policji w Dallas, Nowym Orleanie i Chicago. Donoszono w nich, że ona była przekonana i miała podstawy do przypuszczeń, że Matthew Farrell był odpowiedzialny za zamachy bombowe w sklepach Bancroft i S – ka w tych miastach. Trzecia skarga też była skierowana do policji; stwierdzano w niej, że ona słyszała, jak Matthew Farrell w czasie rozmowy ze swoim prawnikiem groził życiu Stanislausa Spyzhalskiego i że nie zamierza korzystać z przysługującego jej jako żonie Matthew Farrella prawa do zachowania milczenia w tej sprawie i niniejszym stwierdza publicznie, iż wierzy, że to on był odpowiedzialny za zamordowanie Spyzhalskiego.
Meredith spojrzała na te groteskowe zdania, na pieczołowicie sformułowane, cholerne półprawdy, bezpodstawne oskarżenia i cała zaczęła drżeć. Coś krzyczało w jej umyśle, że była głupcem i zdrajczynią, wierząc, że w tym steku kłamstw i ledwie poszlakowych dowodów przeciwko jej mężowi była chociaż odrobina prawdy. Nagle opadło z niej oszołomienie bezradnością i podejrzeniami, które trzymało ją w kleszczach przez dwa dni, odkąd odeszła od Matta. Teraz zobaczyła wszystko klarownie: jej błędy, motywy kierujące zarządem i sieć pajęczą snutą pracowicie przez jej ojca.
– Podpisz to, Meredith – powiedział Nolan Wilder, podając jej pióro.
Podjęła decyzję, nieodwołalną, być może taką, na którą było już za późno. Wstała powoli.
– Podpisać to? – powtórzyła z pogardą. – Nie zrobię tego. – Mieliśmy nadzieję, że z wdzięcznością przyjmiesz tę szansę oczyszczenia się i odseparowania się od poczynań Farrella i że będziesz chciała, żeby prawda ujrzała światło dzienne, a sprawiedliwości stało się zadość – powiedział lodowato Wilder.
– Czy to właśnie tym jesteście zainteresowani? – zapytała ostro, opierając dłonie o stół, patrząc na nich wszystkich. – Prawdą i sprawiedliwością? – Kilku mężczyzn znających treść dokumentów odwróciło wzrok. Czuli się nieswojo, wiedząc, co ma podpisać. – W takim razie powiem prawdę! – ciągnęła z przekonaniem. – Matthew Farrell nie ma nic wspólnego z zamachami bombowymi, nie ma nic wspólnego z zamordowaniem Stanislausa Spyzhalskiego i nie pogwałcił przepisów komisji papierów wartościowych. Prawdą jest – powiedziała z goryczą – że on was po prostu przeraża. Wasze sukcesy są niczym w porównaniu z jego triumfami, a myśl o tym, że stałby się głównym akcjonariuszem tej firmy lub członkiem tego zarządu, sprawia, że stajecie się nic nie znaczącymi, przerażonymi ludźmi. Jeśli w dodatku sądzicie, że podpiszę te papiery tylko dlatego, że rozkazaliście, abym to zrobiła, to jesteście też głupcami!
– Meredith, sugeruję, żebyś jeszcze raz dokładnie rozważyła tę decyzję – przestrzegł kolejny członek zarządu, wyraźnie spięty i obrażony tym, co powiedziała. – Albo będziesz działała zgodnie z najlepiej pojętym dobrem Bancroft i S – ka i podpiszesz te dokumenty, co jest twoim obowiązkiem jako tymczasowego prezydenta, albo pozostanie nam tylko przeświadczenie, że twoja lojalność leży po stronie wrogów tej firmy.
– Mówicie mi o moich obowiązkach wobec „Bancrofta” i jednocześnie każecie mi podpisać te dokumenty? – powtórzyła i nagle poczuła ochotę, żeby zaśmiać się z czystej radości, że oto podjęła decyzję. Stanęła po tej właściwej stronie. – Jesteście bardzo niebezpiecznie niekompetentni, jeśli nawet nie przyszło wam do głowy, co Matthew Farrell może zrobić naszej firmie za obrzucenie go stekiem bzdur zawartych w tych pismach. Kiedy skończy procesowanie się z wami, będzie właścicielem „Bancrofta” i was wszystkich razem wziętych! – zakończyła prawie z dumą.
– Podejmiemy to ryzyko. Podpisz te dokumenty. – Nie!
Nolan Wilder, nieświadomy, że wyraz twarzy niektórych członków zarządu wykazuje wyraźne oznaki niewiary w roztropność prowokowania Farrella, spojrzał na nią i powiedział sztywno:
– Wygląda na to, że twoja źle ulokowana lojalność uniemożliwia ci wypełnienie twoich powinności jako zarządzającej tą korporacją zgodnie z najlepiej pojętym interesem firmy. Albo tu i teraz złożysz swoją rezygnację, albo podpiszesz te papiery i udowodnisz tym samym, że jestem w błędzie.
Spojrzała mu prosto w oczy.
– Idź do diabła!
– Świetnie, dziewuszko! – to okrzyk Cyrusa rozległ się w pełnej napięcia ciszy. Jednocześnie jego pięść wylądowała z hukiem na stole. – Wiedziałem, że jest w tobie coś więcej niż tylko piękne nogi!
To, co mówił, ledwo docierało do Meredith; odwróciła się do nich wszystkich plecami i wyszła z sali posiedzeń, mocno trzaskając za sobą drzwiami. To trzaśniecie zamykało jednocześnie wycinek jej życia, pełen hołubionych przez nią nadziei i marzeń.
Szła sprężystym krokiem do swojego gabinetu przypominając sobie pełne otuchy i przekonania słowa Matta. Kiedyś zapytała go, co by zrobił, gdyby jego zarząd nastawa! na podjęcie przez niego jakiejś decyzji. Powiedział jej: „Powiedziałbym im, żeby się odpieprzyli”. Prawie uśmiechnęła się na to wspomnienie. Nie powiedziała im tego dokładnie jego słowami. Prawdę mówiąc, takiego sformułowania nie użyła nigdy i w stosunku do nikogo, ale z dumą zdecydowała, że jej słowa miały właściwie taki sam wydźwięk. To dzisiaj wieczorem odbywało się organizowane przez Matta przyjęcie. Spieszyła się, żeby dotrzeć do domu i zdążyć się przebrać. Kiedy weszła do gabinetu, telefon na jej biurku dzwonił, a ponieważ Phyllis już wyszła do domu, sama odruchowo podniosła słuchawkę.
– Panno Bancroft – w słuchawce odezwał się zimny, arogancki głos – mówi William Pearson, adwokat pana Farrella. Przez cały dzień próbowałem się skontaktować ze Stuartem Whitmore'em, ale jak do tej pory nie odezwał się do mnie, więc pozwoliłem sobie na zadzwonienie bezpośrednio do pani.
– Ależ oczywiście – powiedziała, przyciskając słuchawkę ramieniem do ucha i jednocześnie pakując do walizeczki osobiste drobiazgi z biurka. – W jakiej sprawie pan dzwoni?
– Pan Farrell polecił nam, abyśmy poinformowali panią, że nie jest on już zainteresowany kontynuowaniem jedenastotygodniowego okresu próbnego, na jaki wyraziła pani zgodę. Ponadto poinstruował nas, abyśmy przekazali pani – ciągnął bardzo nieprzyjemnym, pełnym groźby tonem – że ma pani złożyć pozew o rozwód, nie później niż w ciągu sześciu dni od dzisiaj, w przeciwnym wypadku siódmego dnia my to zrobimy w jego imieniu.
Meredith została już poddana wszystkim wymuszeniom i groźbom, jakie była w stanie znieść. Pearson ze swoim złowieszczym, autokratycznym tonem był ostatnią kroplą przepełniającą czarę goryczy! Odsunęła słuchawkę od ucha, spojrzała na nią z wściekłością, po czym powiedziała w ucho Pearsonowi dwa dźwięczne, pełne emfazy słowa i rzuciła słuchawkę na widełki.
Dopiero kiedy zasiadła, żeby napisać szybko swoją rezygnację, uzmysłowiła sobie znaczenie telefonu Pearsona. Uczucie triumfu ustąpiło wtedy narastającej panice. Działania Matta wskazywały, że z podjęciem decyzji zwlekała zbyt długo. Chciał rozwodu. Natychmiast. Nie, to nie może być prawdą, mówiła sobie z desperacją, pisząc szybciej. Podpisała rezygnację, wstała i spojrzała na to, co napisała. Po raz kolejny w ciągu zaledwie kilku chwil rzeczywistość przytłoczyła ją. W tym właśnie momencie do jej gabinetu wszedł ojciec. Uświadomiła sobie, że odcinała się od wszystkiego. Nawet od niego.
– Nie rób tego – powiedział szorstko, kiedy podsunęła mu rezygnację.
– To ty zmusiłeś mnie do tego. To ty przekonałeś ich, żeby przygotowali te pisma, po czym poprowadziłeś mnie tam niczym jagnię na rzeź. Zmusiłeś mnie do dokonania wyboru.
– Wybrałaś jego, nie mnie i swoje dziedzictwo.
Oparła wilgotne dłonie na blacie biurka i pełnym bólu głosem powiedziała:
– Dokonywanie wyboru nie było tu konieczne, tatusiu. – Była tak poruszona, że nazwała go tak, jak robiła to wtedy, kiedy była małą dziewczynką. – Musiałeś mi to zrobić? Musiałeś rozerwać mnie wewnętrznie w taki sposób? Dlaczego nie mogłam kochać i ciebie, i jego?
– To nie o to chodzi – powiedział ze złością. Zgarbił się, a w jego głosie słychać było desperację. – On jest winny, ale ty tego nie dostrzegasz. Wolisz raczej wierzyć, że to ja jestem winien: zazdrości, przestępstwa, manipulowania ludźmi i chęci zemsty…
– Tak myślę, bo to prawda – przerwała mu, wiedząc, że dłużej już nie wytrzyma. – Jesteś temu winien. Nie kochasz mnie, nie na tyle, żeby chcieć mojego szczęścia. A wszystko inne nie jest miłością, jest niczym innym tylko egoistycznym podporządkowaniem drugiej ludzkiej istoty. – Zatrzasnęła swoją walizeczkę, wzięła torebkę i płaszcz i ruszyła w stronę drzwi.
– Meredith, nie rób tego! – krzyknął, kiedy go mijała. Zatrzymała się i odwróciła do niego. Oczami pełnymi łez patrzyła w jego pełną napięcia twarz.
– Do widzenia – powiedziała głośno, a w myślach dodała: Tatusiu.
Była w połowie drogi przez recepcję, kiedy usłyszała wołającego ją Marka Bradena. Z triumfalnym uśmiechem odciągnął ją na bok.
– Musisz zaraz przyjść do mojego biura. Mam tam sekretarkę Gordona Mitchella wypłakującą mi swoje smuteczki i żale. Mitchella mam na widelcu! Mieliśmy rację, drań bierze łapówki.
– To jest poufna sprawa firmy, a ja już tu nie pracuję – powiedziała cicho.
Radość zniknęła z jego twarzy, a malujące się na niej złość i konsternacja były tak prawdziwe i wzruszające, że musiała zmobilizować się jeszcze bardziej, żeby się nie rozkleić.
– Rozumiem – odparł gorzko. Próbowała się uśmiechnąć.
– Jestem tego pewna. – Kiedy odwróciła się, żeby odejść, położył dłoń na jej ramieniu i przyciągnął ją z powrotem do siebie. Po raz pierwszy od piętnastu lat twardego strzeżenia interesów „Bancrofta” Mark Braden złamał swoje własne zasady: zdradził informacje dotyczące firmy komuś innemu niż odpowiedzialnemu za tę sprawę dyrektorowi. Zrobił to, ponieważ był przekonany, że ona miała się prawo o tym dowiedzieć.
– Mitchell bierze duże łapówki od kilku dostawców. Jeden z nich zaszantażował go i kazał mu odrzucić prezydenturę.
– A sekretarka dowiedziała się o tym i wydała go?
– Niezupełnie – powiedział z przekąsem Mark. – Wiedziała o tym już od kilku tygodni. Mieli romans. Obiecał jej ślub i zaczął się wycofywać z tej obietnicy.
– I to dlatego wydała go? – skonkludowała Meredith.
– Nie, wydała go dlatego, że dzisiaj wręczył jej doroczną ocenę kwalifikacji i ocenił je jako średnie. Uwierzyłabyś w to! – prychnął Mark. – Kretyn ocenił jej umiejętności jako średnie, a potem wycofał się z obiecanego jej awansu na asystentkę handlowca. I to dlatego wydała go. Podejrzewała już, że kłamie w sprawie małżeństwa, ale koniecznie chciała zdobyć awans.
– Dzięki, że mi o tym powiedziałeś. – Pocałowała go serdecznie w policzek. – Zawsze zastanawiałabym się, co to było.
– Meredith, chciałbym, żebyś wiedziała, jak mi przykro…
– Nie mów nic więcej – potrząsnęła głową. Bała się, że przestanie panować nad sobą, jeśli teraz ktoś okaże jej serdeczność. Zerknęła na zegarek, nacisnęła przycisk windy i spojrzała na Marka. Z weselszym uśmiechem wytłumaczyła: – Muszę być na bardzo ważnym przyjęciu, a już jestem spóźniona. Prawdę mówiąc, będę tam nie zaproszonym i niemile widzianym gościem… – Drzwi windy otworzyły się i weszła do środka. – Życz mi szczęścia – dodała, kiedy drzwi się już zamykały.
– Oczywiście – powiedział smętnie.