Druk był rozmazany, a rysy niewyraźne, była to jednak bez wątpienia Kate. Trudno było ją pomylić z kimkolwiek. Szlachetnie urodzona Keshia Saint Martin, dziedziczka kilku fortun – w stali, ropie i tak dalej – w biało-czarnej kreacji od Givenchy’ego i bajkowych klejnotach godnych skarbca Ali Baby. Nic dziwnego, że określiła swój strój jako „przezabawny”. Luke też tak uważał. Ale wyglądała w nim pięknie, nawet na tym kiepskim zdjęciu. Uprzytomnił sobie, że widywał już jej fotografie, choć dopiero teraz zwrócił na nie baczniejszą uwagę. Jakże dziwne musi być jej życie, pomyślał.
Wyczuł zamęt panujący pod warstwą pozy i perfekcji. Ptaszek w złoconej klatce powoli się dusił. Luke widział to wyraźnie, zastanawiał się tylko, czy ona o tym wie. Pragnął ją obudzić, zanim będzie za późno.
Zamiast tego czekało go mnóstwo pracy i nadal musiał odgrywać swoją rolę. Tylko Keshia miała prawo zakończyć maskaradę pod tytułem „K. S. Miller”. On jedynie mógł stworzyć jej kolejną szansę. Którą? Ile nowych pretekstów może jej wymyślić? Ile zebrań? Miast?… Wiedział, że musi ją mieć, obojętne, ile czasu mu to zajmie. I dlatego całe przedsięwzięcie wydawało mu się jeszcze bardziej szalone.
Keshia po przyjeździe zastała go w biurze, w otoczeniu nieznajomych ludzi. Telefony dzwoniły, podniesione głosy krzyżowały się w powietrzu gęstym od tytoniowego dymu. Luke pomachał jej ręką i więcej na nią nie spojrzał. Konferencję prasową przełożono na drugą: wszędzie panował nieopisany chaos. O szóstej znalazła wreszcie wolne krzesło, wepchnęła notatnik do torebki i z wdzięcznością przyjęła od kogoś pół kanapki z szynką. Co za dzień! Do tego ból głowy nasilał się z godziny na godzinę. Telefony, ludzie, liczby, fotografie; nadmiar ruchu, napięcia, emocji. Za wiele tego wszystkiego. Zastanawiała się, jak on to znosi na co dzień, z kacem czy też bez.
– Nie masz ochoty się stąd ulotnić?
– To najlepsza propozycja, jaką usłyszałam od ran – uśmiechnęła się do niego i po raz pierwszy od kilku godzi twarz Johnsa złagodniała.
– Chodź, postawię ci przyzwoity obiad.
– Powinnam już jechać na lotnisko.
– Później. Musisz trochę odpocząć. Wyglądasz jak wy ciągnięta spod kół ciężarówki.
Tak też się czuła. Znużona, zmięta, rozstrojona. Lucas ni wyglądał o wiele lepiej. Był szary ze zmęczenia i prze większość dnia mars nie schodził mu z czoła. Palił papierosa papierosem, a zmierzwione włosy opadały mu na czoło.
Miał jednak słuszność. Dzisiejszy dzień w niczym ni przypominał dwóch spotkań w Chicago. Był namiętny, gorączkowy, pośpieszny. Stanowił istotę działalności Luke’a, je sól, jak to określał. Tu było więcej pasji, a mniej uprzejmości i dlatego wszystko zdawało się o wiele bardziej realne. T” Luke sprawował całkowitą władzę, windował się na piedestał W jego zachowaniu była jakaś zaciekłość, którą Keshia w Chi cago zaledwie mogła przeczuć. Powietrze było naładowane energią, jaką z siebie emanował, twardym słowom towarzyszyły szorstkie gesty. Kiedy jednak wychodząc spojrzał na nią, zmarszczki na jego czole wygładziły się nieco.
– Wyglądasz na zmęczoną, Kate. Masz dość? – w jego głosie zabrzmiała szczera troska.
– Nic nie szkodzi. Cieszę się, że tu przyjechałam.
– Ja też się cieszę. – Szli długim, zatłoczonym korytarzem, mijając ludzi wychodzących z pracy. – Znam spokojne miejsce, gdzie moglibyśmy zjeść. Masz tyle czasu?
Z jego tonu wywnioskowała, że mu na tym zależy.
– Naturalnie. Bardzo chętnie.
Po co się spieszyć? Dokąd? Do Whitneya… czy Marka? Nawet on wydał jej się mniej ważny. Wyszli na ulicę i Johns ujął ją pod rękę.
– Co właściwie robiłaś wczoraj wieczorem? – spytał, zastanawiając się w duchu, czy mu powie.
– Prawdę mówiąc, upiłam się. Po raz pierwszy od wielu lat – dodała, walcząc z chęcią, by powiedzieć mu wszystko.
– Upiłaś się? – zerknął na nią z rozbawieniem. Upiła się w koronkowej sukni kapiącej od brylantów. Ciekawe, co na to ten fagas, który jej towarzyszył. Upiła się szampanem, jakżeby inaczej! Tylko tak można upić się z klasą.
Szli szybko, prawie nic nie mówiąc. Po chwili Keshia spojrzała na niego w zadumie.
– Naprawdę ci zależy na reformie więzień – bąknęła. Skinął poważnie głową.
– A co, nie było tego po mnie widać?
– Owszem. Po prostu trochę mnie zdumiewa, jak wiele z siebie dajesz. Mnóstwo energii skupionej w jednym punkcie.
– Dla mnie ten punkt jest kluczowy.
– Na pewno. Czy jednak nie podejmujesz zbytniego ryzyka, działając tak otwarcie? Za mniejsze rzeczy cofano już ludziom zwolnienia warunkowe.
– Jeżeli nawet, cóż takiego stracę?
– Wolność? Czyżby nie miała dla ciebie znaczenia? – Przypuszczała raczej, iż wolność cudem odzyskana staje się przez to tym droższa.
– Nie rozumiesz. Nigdy nie przestałem być wolny, nawet za kratkami. Brzmi to pyszałkowato, ale nikt nie może odebrać człowiekowi wolności. Co najwyżej ograniczyć jego mobilność, to wszystko.
– No dobrze, powiedzmy, że znowu spróbują ograniczyć twoją mobilność. Prowadzisz tak jawną działalność publiczną!… Przemówienia, książki, konferencje, wewnątrz więzienne związki zawodowe… Mam wrażenie, że stąpasz po cienkiej linie.
– Wielu ludzi tak żyje, w więzieniach i nie tylko. Może nawet pani stąpa po cienkiej linie, szanowna panno Miller. Co z tego? Świetny ubaw, dopóki się nie spadnie.
– Albo dopóki ktoś cię nie zepchnie.
– Kobieto, wiem tylko, że system jest do chrzanu. Dlatego nie mogę milczeć. Gdybym nabrał wody w usta, straciłbym dla siebie cały szacunek. To aż tak proste. Nawet jeżeli w końcu za to zapłacę, będzie to skutek mojej własnej decyzji. Poza tym kalifornijski wydział penitencjarny nie pała do mnie szczególną tęsknotą. Zdaje się, że dałem im nieźle do wiwatu.
– Naprawdę się nie boisz, że zamkną cię z powrotem?
– To nie ma prawa się zdarzyć – rzekł nie patrząc na nią. – Lubisz włoską kuchnię, Kate?
– Owszem. Nie jestem co prawda głodna, ale powinnam coś przegryźć, bo za chwilę padnę z wycieńczenia.
– Polecam ci spaghetti. Chodź, jest taksówka – puścił się biegiem przez jezdnię, ciągnąc ją za rękę, szarmancko otworzył przed nią drzwi, po czym dołożył starań, by zmieścić się obok niej z tyłu. – Jezu! – westchnął – ktoś zaprojektował te wozy dla Pigmejów. I pomyśleć, że tobie jest całkiem wygodnie! Dziękuj Bogu, że stworzył cię karzełkiem – nachylił się do kierowcy, nie zważając na jej oburzony protest:
– To, że ty jesteś przerośniętym wybrykiem natury, nie uprawnia cię jeszcze do wyżywania się na normalnych…
– Dobrze, dobrze. Przecież nie powiedziałem, że mam coś przeciwko karlicom.
Spojrzała na niego groźnie i fuknęła:
– Powinnam dać panu w łeb, panie Johns, ale obawiam się, że mogłabym zrobić panu krzywdę.
Ta wymiana zdań narzuciła ton wieczoru – lekki, żartobliwy, przyjacielski. Dopiero gdy po obiedzie podano im kawę, nastrój przybrał na powadze.
– Lubię Waszyngton – stwierdził Luke. – Gdybym mieszkał w Nowym Jorku, bywałbym tu codziennie. A ty?
– Przyjeżdżam tu czasami, przeważnie ze względów zawodowych, tak jak dziś. – Chętnie powiedziałaby mu prawdę o przyjęciach, inauguracjach, kolacjach w Białym Domu. Nie mogła jednak tak bardzo się odkryć. – A ciebie nie męczą te ciągłe podróże? – spytała, zmieniając temat. Ujrzała na jego twarzy przebłysk rozczarowania, który szybko zniknął. Znów była chłodną i opanowaną panną Saint Martin. Lucas miał wrażenie, że porwał się z motyką na słońce.
– Nie. Przeprowadzki weszły mi w nawyk, a poza tym mam świadomość, że robię to dla słusznej sprawy. Co byś powiedziała na kieliszek koniaku?
– Koniak? O Boże, nie dzisiaj! – Keshia skrzywiła się na wspomnienie bólu głowy, który przestał ją nękać przy obiedzie.
– Aż tak dałaś sobie wczoraj w gaz?
– Gorzej! – uśmiechnęła się znad filiżanki.
– Coś podobnego! To znaczy, że świetnie się bawiłaś.
– Wręcz przeciwnie. Było tak nudno, że musiałam się znieczulić, a poza tym miałam sporo do przemyślenia. Ostatnio wszystko trochę wymyka mi się z rąk.
– I o czym tak rozmyślałaś?
O panu, panie Johns… – uśmiechnęła się w duchu, głośno zaś powiedziała:
– Czy mogę zwalić całą winę na ciebie i ten wywiad? – w jej oczach błysnęła najbardziej typowa damska kokieteria.
– Jasne! Oskarżano mnie już o wiele gorsze rzeczy.
Musiała się zatem „znieczulić”, żeby przetrwać to przyjęcie. Interesujące. Bardzo interesujące. Cóż, to znaczy, że nie jest zakochana w tym palancie.
– Wiesz co, Kate? Polubiłem cię. Fajna z ciebie babka. – Luke rozparł się w krześle i z uśmiechem zajrzał jej głęboko w oczy.
– Dziękuję za komplement. Mnie także rozmowy z tobą sprawiły dużą przyjemność. Czy mogę ci wyznać coś strasznego?
– Co? Utopiłaś notatnik w toalecie i musimy zacząć wszystko od początku? Nie mam nic przeciwko temu.
– Boże uchowaj! Nie, chciałam ci powiedzieć, że to był mój pierwszy wywiad. Całkiem nowe doświadczenie. Dotąd pisałam rzeczy bardziej ogólne. – Keshia zastanawiała się właśnie, czy wszyscy dziennikarze zakochują się w pierwszej osobie, z którą przeprowadzili wywiad. Byłoby to dość kłopotliwe, gdyby ową osobą okazała się tatuowana woltyżerka z cyrku.
– Dlaczego nigdy nie robiłaś wywiadów? – Johns był zaintrygowany.
– Bałam się.
– Nonsens. Masz dobre pióro, a do tego wcale nie jesteś nieśmiała.
– Owszem, jestem. Czasami. Ale ty potrafisz przełamywać lody.
– Czy powinienem to zmienić? Keshia roześmiała się i potrząsnęła głową.
– Nie, w żadnym razie. Wiele byś na tym stracił.
– Skąd więc ten strach przed wywiadami?
– To długa historia. Zanudziłbyś się na śmierć. A ty, Luke? Czy jest coś, czego się boisz?
Niech to jasna cholera, pomyślał. Najwyraźniej nie zamierzała się poddać. Miał ochotę wstać i mocno nią potrząsnąć. Musiał jednak nadal robić dobrą minę do złej gry.
– Czy to dalszy ciąg wywiadu? – zapytał. Zaprzeczyła ruchem głowy. – Boję się wielu rzeczy. Zwłaszcza samego strachu, to potwornie destrukcyjne uczucie. Może kosztować życie… zwykle cudze. Przeraża mnie marnotrawstwo, a szczególnie marnowanie szans, bo przecież czasu mamy tak niewiele. To już właściwie wszystko. Ach, tak, i kobiety. Kobiety napełniają mnie śmiertelną zgrozą.
Przy ostatnim zdaniu w jego oczach znów pojawił się uśmiech i Keshia odetchnęła z ulgą. Przez moment miała wrażenie, że Johns trzyma ją na muszce odbezpieczonej broni, doszła jednak do wniosku, że to przewrażliwienie. Nie wiedział, że kłamie, inaczej byłby się już zdradził. Nie był typem intryganta, o to mogła się założyć.
– Boisz się kobiet? – zaśmiała się.
– Straszliwie! – Luke skulił się na krześle.
– Akurat ci wierzę!
– No dobra. Masz rację.
Przeszli na inny temat i po chwili wyczuwalne napięcie zelżało. Keshia dała się w końcu namówić na kieliszek brandy, a potem na jeszcze jedną filiżankę kawy. Miała ochotę zostać tu z nim na zawsze.
– Tutejsza atmosfera przypomina mi pewien lokal w SoHo – powiedziała. – Nazywa się „Przepiórka”. To zabawna knajpka, gdzie bywają poeci, artyści i zwykli mili ludzie – jej twarz rozjaśniła się niespodziewanie.
– To zamknięty klub?
Keshia parsknęła śmiechem na samą myśl.
– Och, nie. Jest otwarty, nawet bardzo otwarty. Dlatego właśnie tam chodzę, kiedy mam ochotę się urwać.
A zatem dama z wyższych sfer ma swoje kryjówki, myślał. Miejsca, gdzie nikt jej nie zna, gdzie…
– Też lubię takie knajpki – rzucił od niechcenia, zapalając następnego papierosa. – Jak w ogóle spędzasz czas w Nowym Jorku?
– Piszę. Spotykam się przyjaciółmi. Czasami chodzę na przyjęcia albo do teatru. Trochę podróżuję. Ale głównie piszę. Znam sporo artystów z SoHo i czasami włóczę się z nimi po mieście… to zależy, w jakim jestem nastroju.
– Nie jesteś mężatką, prawda?
– Nie – energicznie potrząsnęła głową, jak gdyby chciała to potwierdzić ponad wszelką wątpliwość.
– Tak właśnie myślałem.
– Dlaczego?
– Ponieważ jesteś ostrożna w taki sposób, jakbyś sama musiała się o siebie troszczyć. Zastanawiasz się, zanim coś powiesz lub zrobisz. Większość zamężnych kobiet jest przyzwyczajona, że kto inny za nie myśli i podejmuje decyzje, i to się da zauważyć. Jak ci się podoba ta antyfeministyczna teza?
– Niezła. I do tego wnikliwa. Skłonna jestem uznać, że masz rację.
– Świetnie. Teraz ja zadam ci kilka pytań – Luke bawił się coraz lepiej. – Zaręczona?
– Nie. Nawet nie zakochana. Mam dziewiczą duszę.
– Jestem pod wrażeniem. Gdybym miał kapelusz, niechybnie bym go zdjął – zachichotał. – Nie jestem tylko pewien, czy mogę ci wierzyć. Chcesz powiedzieć, że nie masz nikogo na stałe?
„A ten dupek z gazety?” – miał ochotę dodać.
– Nie.
– I ja mam uwierzyć, że to prawda? Podniosła na niego urażone spojrzenie.
– To prawda. Jest ktoś, kogo lubię i… odwiedzam, kiedy nam czas.
– Żonaty?
– Nie. Po prostu żyje w innym świecie niż ja.
– W SoHo? – Lucas błyskawicznie kojarzył.
– Tak, w SoHo.
– Szczęściarz – głos Luke’a był dziwnie cichy.
– Nie, to nie to. Czasami nawet sobie wyobrażam, że go kocham, ale tak nie jest. Nasz układ nigdy nie stanie się czymś serio. Z wielu powodów.
– Na przykład jakich?
– Różnimy się krańcowo, i tyle. Mamy różne cele, różne poglądy. On jest ode mnie dużo młodszy, ale nie to jest ważne. Chodzi o to, że zmierza w zupełnie innym kierunku.
– Czy odmienność jest przeszkodą?
– Nie zawsze, ale też są różne rodzaje odmienności. W tym wypadku środowiska, zainteresowania… Po prostu różnimy się za bardzo, co nie zmienia faktu, że Mark to przesympatyczny facet. A co z tobą? Masz kogoś „na stałe”?
– Nie. Kilka dobrych kumpelek tu i tam. Prowadzę zbyt ruchliwy tryb życia. Wszystkie siły poświęcam swojej działalności, a nie takim czy innym związkom. Już od dawna nie chce mi się nawet próbować. Chyba w moim życiu czas na miłość minął. Poza tym człowiek, który babrze się w gównie, zwykle za to płaci. Nie można mieć wszystkiego. Czasem trzeba dokonać wyboru. – Luke był na swój sposób idealistą, jego sprawa była dlań najważniejsza. – Spotykam za to naprawdę równych ludzi, z którymi da się szczerze pogadać. To wiele dla mnie znaczy.
– Dla mnie też. Ludzie, z którymi można porozmawiać na tematy głębsze, stanowią rzadkość. – Do takich właśnie zaliczyła w duchu Luke’a.
– Święta prawda. A propos: chętnie się z tobą spotkam w Nowym Jorku. Zabrałabyś mnie do „Przepiórki”…
Keshia uśmiechnęła się: ona też miała ochotę na ponowne spotkanie. Czuła, że właśnie zawarła nową przyjaźń. Nie do wiary, jak dalece otwarła przed nim duszę, choć przecież zamierzała trzymać go na dystans. Niestety, Luke’a nie sposób było utrzymać na dystans. Był przez to niebezpieczny i Keshia w duchu robiła sobie wyrzuty.
– Bardzo mi będzie miło, jeśli kiedyś znów się zobaczymy – rozmyślnie zaakcentowała słowo „kiedyś”.
– Daj mi swój numer – Luke wyjął pióro i jakąś kopertę. Postawił ją przed faktem dokonanym, aby nie miała czasu się wycofać. Keshia zdała sobie sprawę, że zapędził ją do narożnika. Wzięła od niego pióro i zapisała swój numer telefonu, bez adresu. Ostatecznie to nic złego, że do mnie zadzwoni, uspokajała się w myśli.
Luke wetknął kopertę do kieszeni, zapłacił rachunek i podał jej żakiet.
– Mogę cię odwieźć na lotnisko, Kate? – spytał. Keshia bardzo powoli zapinała guziki. Kiedy w końcu podniosła wzrok, zauważył w nim onieśmielenie.
– Nie chciałabym robić ci kłopotu – bąknęła.
– To nie kłopot, a czysta przyjemność.
– To bardzo uprzejme z twojej strony.
– Nie cuduj. Już mówiłem, że fajna z ciebie babka.
Odwróciła się, aby mu pomachać, i zanim zniknęła, impulsywnie przesłała w powietrzu całusa. Rozpierała ją radość, która w dziwny sposób nierozerwalnie wiązała się z Lucasem.
W samolocie od razu przeszła do przodu, usadowiła się wygodnie i zapaliła lampkę nad fotelem, przyjmując od stewardesy plik nowojorskich i waszyngtońskich gazet. Fotel obok był pusty. Było to ostatnie połączenie z Nowym Jorkiem; zanim wylądują, minie pierwsza. Keshii to nie przeszkadzało, nie miała żadnych konkretnych planów na jutro – poza opracowaniem artykułu o Johnsie. Wcześniej planowała wybrać się do SoHo, ale teraz nie czuła się w nastroju. Wolała zostać sama.
Ogarnął ją łagodny smutek, nie znane dotąd, gorzko-słodkie uczucie, że otarła się o kogoś, kto poszedł swoją drogą. Wiedziała, że nie spotka już Lucasa Johnsa. Jeśli nawet kiedyś zawita do Nowego Jorku, ona pewnie będzie w Zermatcie lub Marbelli. Johns miał dość zajęcia na następne sto lat: musiał walczyć o związki, współwięźniów i moratoria, i… ach, te jego oczy!…
Trudno jej było wyobrazić go sobie w roli więźnia, brutalnego mężczyzny za pomocą nieczystych chwytów walczącego o przetrwanie na więziennym dziedzińcu. Ona poznała kogoś zupełnie innego, dobrego i łagodnego, człowieka, którego twarz prześladowała ją przez całą drogę. Odszedł, zniknął z jej życia na zawsze, mogła więc sobie pozwolić na luksus żalu… choćby tylko tego wieczoru.
Lot trwał krótko i Keshia niechętnie podniosła się z miejsca. Przedarła się przez terminal do postoju taksówek. Nawet o tej porze na lotnisku La Guardia panował ruch i gwar – tak wielki, iż nie spostrzegła, że idzie za nią wysoki ciemnowłosy mężczyzna. Był nieomal tuż za nią, gdy wsiadła do taksówki. Potem odwrócił się i spojrzał na zegarek. Miał czas. Co najmniej pół godziny, nim Keshia dotrze do domu.
A wtedy do niej zadzwoni.