ROZDZIAŁ 4

Keshia poświęciła trzy godziny nakreśleniu sylwetek sławnych kobiet, o których chciała pisać. Ułożyła też listy do kilku osób, które mogły dostarczyć jej bardziej szczegółowych informacji, ważnych dla pogłębienia tła tego zbiorowego portretu. Zapowiadał się solidny artykuł w stylu K. S. Miller i Keshia już zaczynała być z niego zadowolona. Potem przejrzała pocztę. Zwykły plik zaproszeń, listy od czytelników przesłane jej przez magazyn za pośrednictwem Simpsona, notatka od Edwarda na temat jakichś odpisów podatkowych, które chciał z nią omówić. Nic, co zainteresowałoby ją na tyle, by przestała się miotać. Miała już pomysł na następny artykuł: o wykorzystywaniu seksualnym dzieci w „przyzwoitych” mieszczańskich rodzinach. Gorący i ważki temat, jeśli tylko Simpson znajdzie nabywcę. Zastanawiała się, czy Marshowie i ludzie im podobni, którzy wydają przyjęcia na setki osób, zauważają istnienie tego typu problemów. Czy myślą o slumsach albo o karze śmierci? Żadna z tych kwestii nie dotyczyła ich bezpośrednio. Gdyby tak się zdarzyło, zorganizowano by zapewne jakiś „bajeczny” benefis, któremu patronowałby odpowiedni komitet złożony z samych piękności. Tymczasem Marina polowała na odrzuty z kolekcji Ohrbacha, a Tiffany upijała się codziennie jeszcze przed południem.

I co z tego, powtarzała sobie w duchu Keshia. Co mnie to obchodzi? Obchodziło ją jednak, drażniło jak dokuczliwa zadra. W nadziei, że trochę zdrowego seksu wreszcie ukoi jej nerwy, wkrótce po drugiej była już w pracowni Marka.


– Co się z tobą dzieje, moja pani?

– Nic. Dlaczego pytasz? – stała za plecami Marka, przyglądając się powstającemu gwaszowi. Chętnie by go kupiła, ale nie chciała sprowadzać swych stosunków z Markiem na płaszczyznę finansową, nie mogła też pozwolić, by dał go jej w prezencie. Wiedziała, jak rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy.

– Trzaskasz drzwiami, więc pewnie coś cię gryzie.

– Zwyczajna chandra. Może to przez zmianę czasu. – Keshia z rezygnacją klapnęła na fotel. – Czasami wolałabym, żebyś w ogóle mnie stąd nie wypuszczał.

– A mam taką możliwość? – ożywił się Mark.

– Nie – roześmiała się, zrzucając buty.

– Tak właśnie myślałem.

Nie wydawał się zmartwiony. Keshia czuła, że jej humor poprawia się z minuty na minutę.

– Podoba mi się ten gwasz.

– Mhm. Może coś z niego będzie. – Mark odsunął się, by ocenić efekt kilkugodzinnej pracy, i sięgnął po czekoladkę do otwartego pudełka. Chyba w głębi ducha był z siebie zadowolony. Nagle odwrócił się i objął ją. – Gdzie byłaś, kiedy cię nie było?

– Hm… niech sobie przypomnę… Przeczytałam sześć książek, przebiegłam milę po parku, byłam na balu i zgłosiłam swoją kandydaturę na urząd prezydenta.

– I jak cię znam, gdzieś wśród tych bredni kryje się czysta prawda?

Wzruszyła ramionami i wspięła się na palce, żeby go pocałować.

– Osobiście stawiałbym na to, że kandydujesz w wyborach – dodał. W gruncie rzeczy niewiele go to obchodziło. Miał własne życie, pracę, przyjaciół. Życie Keshii było jej prywatną własnością.

– Że też niczego nie da się przed tobą ukryć – zaśmiała się.

– Niczego – potwierdził, z powagą rozpinając jej bluzkę.

– O, na przykład tu jest coś, co chciałaś ukryć… – odsłonił jej pierś i pochylił się, by musnąć ją wargami. – Stęskniłem się za tobą, Keshia…

– Ani w połowie tak jak ja za tobą… – Na moment znów ujrzała tamtą salę balową i tańczącego barona. Odsunęła się od Marka i zajrzała mu w oczy. – Jesteś najprzystojniejszym facetem na świecie, Marku Wooly.

– I twoim niewolnikiem.

Roześmiała się. Umiłowanie wolności Marka było powszechnie znane, a jego niezależność graniczyła z przesadą. Porwała mu sprzed nosa pudełko czekoladek i uciekła z nim do sypialni.

– Hej! – krzyknął Mark z niepokojem.

– Teraz cała prawda wyjdzie na jaw – oświadczyła triumfalnie Keshia. – Co wolisz? Mnie czy czekoladki?

– Zwariowałaś czy co? – Mark rzucił się za nią w pogoń.

– Jasne, że czekoladki!

– Ha! A ja je mam i nie oddam! – Keshia wskoczyła na łóżko i zaczęła się kołysać. Włosy fruwały jej dookoła głowy jak stado połyskliwych kruków.

– Oddaj mi to, kobieto! Jestem uzależniony!

– Zboczeniec!

– Owszem! – wskoczył za nią na łóżko, wyrwał jej czekoladki i przylgnął do niej całym ciałem.

– Nie dość, że nieuleczalny zjadacz czekolady, to jeszcze na dodatek erotoman! – wykrzyknęła, gdy pociągnął ją za sobą w pościel.

– Bo od ciebie też jestem uzależniony!

– Wątpię – zachichotała.

Kochali się ze śmiechem, oplatani pajęczyną jej długich czarnych włosów.

– Co chcesz na kolację? – Keshia ziewnęła i przytuliła się do Marka.

– Ciebie.

– To było na obiad.

– I co z tego? Czy istnieje jakiś przepis zabraniający odgrzewania obiadów?

– Daj spokój, Mark, bądź poważny. Co miałbyś ochotę zjeść? Oprócz czekolady?

– Hm… krwisty befsztyk… homara… kawior… wiesz, to co zwykle.

Nie wiedział, jak bardzo może to być zwyczajne.

– Może spaghetti? – ożywił się. – Najlepiej fettuccine. Kupisz świeżą bazylię?

– Już po sezonie. Spóźniłeś się o jakieś cztery miesiące. Co powiesz na sos z małży?

– Może być.

– Wobec tego idę – powiodła mu po lędźwiach koniuszkiem języka, przeciągnęła się jeszcze raz i szybko wyskoczyła z łóżka, wymykając się dłoni, którą po nią wyciągnął. – Nic z tych rzeczy, Marcus. Później. Inaczej oboje umrzemy z głodu i pragnienia.

– Ja tam jestem spragniony twego ciała – wyciągnął się na kołdrze, patrząc, jak się ubiera. – Straszna z ciebie nudziara, Keshia, ale miło cię oglądać.

– Ciebie też. – Już dawno doszła do wniosku, że niewiele rzeczy tak cieszy oko, jak bardzo przystojny i bardzo młody mężczyzna.

Po chwili stanęła w drzwiach z siatką w dłoni, w dżinsach i koszuli Marka zawiązanej tuż pod biustem. We włosy wplecioną miała czerwoną wstążkę.

– Powinienem cię tak namalować.

– Powinieneś przestać się wygłupiać. I tak woda sodowa uderza mi już do głowy. Masz jakieś specjalne życzenia?

W odpowiedzi wyszczerzył wszystkie zęby, więc czym prędzej wyszła z sypialni.

W pobliżu znajdowało się kilka włoskich sklepów, gdzie bardzo lubiła robić dla niego zakupy. Tu wszystko było prawdziwe: makaron domowej roboty, świeże warzywa, soczyste owoce, pomidory na sok, niesłychany wybór wędlin i serów, które mogła macać, wąchać i przebierać, a potem przyrządzić z nich królewskie danie. Długie bochenki włoskiego chleba, które niosło się pod pachą tak, jak noszono je w Europie. Butelki chianti kołyszące się na hakach pod sufitem.

Była to pora, o której młodzi artyści wychodzą ze swych nor. Koniec dnia, gdy budzą się nocne marki, a ci, co pracują w dzień, wybierają się na przechadzkę, by rozprostować kości. Na ulicach pojawia się coraz więcej ludzi; będą się włóczyć, palić trawkę, przysiadać w kawiarniach w drodze do swych pracowni, do przyjaciół lub na otwarcie czyjejś wystawy. W SoHo Keshia się nie wyróżniała: tu wszyscy ciężko pracowali. Pionierzy sztuki, jej towarzysze w dążeniu do doskonałości, tancerze, malarze, literaci, zebrani w najbardziej na południe wysuniętym koniuszku Nowego Jorku, ograniczonym z jednej strony spleśniałym osadem Greenwich Village, z drugiej betonowo-szklanymi ścianami Wall Street. SoHo było inne, przyjaźniejsze ludziom.

Właścicielka sklepu znała ją z widzenia.

Ah, signorina, come sta?

Bene, grazie, e lei?

Cosi cosi. Un po’stanca. Che cosa vorebbe oggi? Keshia weszła między cudownie pachnące półki, aby wybrać ser, salami, chleb, cebulę i pomidory. Fiorella w duchu pochwaliła jej wybór. O, ta dziewczyna wie, jak się robi zakupy. Zna się na salami, wie, czego dodać do sosu i jak powinien wyglądać dobry Bel Paese. Miła dziewczyna. Pewnie jej mąż jest Włochem. Ale Fiorella nigdy nie pytała o takie rzeczy.

Keshia zapłaciła i wyszła z wyładowaną siatką. Potem wstąpiła tuż obok po jajka, a następnie do delikatesów przy tej samej ulicy, żeby zaopatrzyć Marka w czekoladki. Zapach świeżego chleba i salami mieszał się z dymem marihuany i silnym aromatem kawy z ekspresu, dolatującym przez otwarte drzwi kawiarni. Niebo nad jej głową zaczęło już zmierzchać. Widniały na nim pastelowe różowe smugi, przywodzące na myśl wczesne akwarele Marka. W powietrzu ciągnął rześki jesienny powiew, na chodnikach gruchały gołębie, pod ścianami budynków stały oparte rowery, a w bramach dzieci skakały przez skakanki.

– Co tam masz? – Mark leżał na podłodze, ćmiąc skręta.

– To, co pan zamawiał. Befsztyk, homar, kawior. Jak zwykle – posłała mu całusa, kładąc zakupy na wąskim kuchennym stole.

– Naprawdę kupiłaś befsztyk? – był rozczarowany.

– Nie. Fiorella mówi, że jemy za mało salami.

– Fiorella to mądra baba.

Zanim w życiu Marka pojawiła się Keshia, żywił się wyłącznie konserwami i czekoladą. Fiorella była tajemniczym wynalazkiem Keshii, jednym z licznych darów, jakie od niej otrzymał.

Keshia stanęła w drzwiach kuchni, zalanej różową poświatą wieczoru.

– Wiesz, czasem mam wrażenie, że naprawdę cię kocham – powiedziała.

– Czasami ja też mam takie wrażenie.

W spojrzeniach, jakie wymienili, zawarta była spokojna, ciepła ufność. Nie musieli stawiać sobie żądań, znosić złych humorów, borykać się z problemami. Już choćby to stanowiło dla nich wielką wartość.

Mark zerwał się z podłogi.

– Masz ochotę na spacer?

La passegiata?

– Nie słyszałem tego słowa od twojego wyjazdu – roześmiał się.

– Zawsze kojarzy mi się z Europą, z tymi śmiesznymi włoskimi miasteczkami, gdzie większość kobiet ubiera się na czarno, a mężczyźni noszą kapelusze i białe koszule bez krawatów. Tu ludzie miotają się, gonią, dostają świra, a tam wciąż wiedzą, jak żyć. La passegiata, przechadzka, na którą wyrusza się po zmierzchu, a w niedzielę w południe po mszy, to cała instytucja, swego rodzaju rytuał.

– A zatem i my się do niego przyłączymy. – Mark podszedł i objął ją ramieniem. – Zjemy po powrocie.

Oznaczało to jedenastą, może dwunastą w nocy. Na pewno natkną się na kogoś znajomego. Przystaną na ulicy, żeby pogawędzić, ale zrobi się ciemno, więc przeniosą się do czyjejś pracowni, gdzie Mark będzie miał okazję zobaczyć, jak postępuje praca nad najnowszym dziełem. W końcu w atelier zrobi się taki tłok, że wszyscy razem pójdą do „Przepiórki” na wino, potem zaś dojdą do wniosku, że umierają z głodu, i Keshia będzie serwować kolację na kilkanaście osób. Będą świece, gitary i skręty podawane z rąk do rąk. Klee, Rousseau, Cassatt i Pollock ożyją na dźwięk swych nazwisk. Tak musiał wyglądać Paryż w czasach impresjonistów. Nie kochane wyrzutki artystycznego establishmentu tworzyły własny świat, darząc się wzajem humorem, odwagą, nadzieją do czasu, gdy ktoś ich „odkrył”, rozsławił i podsunął im kawior zamiast czekoladek. Jaka szkoda! Keshia miała nadzieję, że jej przyjaciele nigdy nie rozstaną się na dobre z fettuccine, zakurzonymi mansardami i nastrojem owych czarodziejskich nocy, wtedy bowiem zaczną nosić smokingi, wymuszone uśmiechy i smutek w głębi duszy. Będą jadać kolacje w „21”, tańczyć w „El Morocco” i chodzić na przyjęcia do „Maisonette”.

Na razie jednak wciąż było stąd daleko do Park Avenue. W powietrzu czuło się resztki lata, a noc pełna była uśmiechów.

– Gdzie się wybierasz, serce moje?

– Mam parę spraw do załatwienia.

– Mhm – mruknął, nie odwracając się od sztalug. – To na razie.

Wychodząc cmoknęła go w szyję i omiotła pokój szybkim, czujnym spojrzeniem. Nie lubiła stąd wychodzić. Zawsze tkwiła w niej podskórna obawa, że może nie trafić tu z powrotem. Jak gdyby „jej” świat był w stanie ją powstrzymać. Sama myśl o tym napełniała ją przerażeniem. Musiała wracać; potrzebny jej był Mark i wszystko, czego stał się dla niej symbolem. Któż mógłby jej to odebrać? Edward? Duch jej ojca?… Absurd. Miała dwadzieścia dziewięć lat i od dawna była dorosła. Mimo to opuszczając SoHo odnosiła wrażenie, że zapuszcza się na terytorium wroga, przekracza „żelazną kurtynę” w tajnej misji zwiadowczej. Dziecięce fantazje. Zaśmiała się do siebie, zbiegając lekko po schodach. Mark nie przejmował się zbytnio jej nagłym zniknięciem, tym więc łatwiej było jej się przemykać z jednego świata do drugiego i z powrotem.

Metro wypluło ją ze swych trzewi o trzy przecznice od domu. Poranek był słoneczny, toteż spacer wzdłuż Lexington Avenue sprawił jej dużą przyjemność. Pielęgniarki z Lenox Hill biegły na lunch, ludzie z ogłupiałymi minami krążyli po sklepach, na jezdni powarkiwały wściekle samochody. Tu wszystko było szybsze, głośniejsze i bardziej nasilone.

Portier otworzył przed nią drzwi i wyprężył się, muskając palcem daszek czapki. W chłodni, urządzonej specjalnie na takie okazje, czekały na nią kwiaty. Niech Bóg broni, by róże zwiędły w czasie, gdy madame siedzi u fryzjera – albo u kochanka. Keshia poznała smukłe białe pudełko. Whit.

Spojrzała na zegarek i dokonała pośpiesznych obliczeń. Musi przedyktować agentowi tekst rubryki. Potem parę telefonów do znajomych. Następnie szybka kąpiel i spotkane komitetu. Czołowy spęd roku i świetna pożywka dla Martina Hallama. O piątej po południu będzie już z powrotem w SoHo, wstąpi po drodze na zakupy do Fiorelli, a potem czeka ją następny nocny rajd z Markiem. Znakomicie.

Przewinęła taśmę i wysłuchała nagranych telefonów. Dzwonił Edward, dwa razy Marina i raz Whit, który chciał potwierdzić umówiony lunch. Zatelefonowała do niego, podziękowała za róże i cierpliwie wysłuchała, jak strasznie za nią tęsknił. Pięć minut później już o nim nie pamiętała. Siedziała w wannie, na której brzegu leżał ogromny biały ręcznik ozdobiony w rogu dyskretnym monogramem K. H. St. M.


Spotkanie odbywało się w domu Elizabeth Morgan – trzeciej żony Augiera Whimple’a Morgana. Elizabeth była w wieku Keshii, wyglądała jednak o dziesięć lat starzej, jej małżonek zaś miał dwa razy tyle lat co ona. Szczęśliwy traf sprawił, że dwie jego połowice przeniosły się do wieczności, pomnażając znacznie jego majątek. Od chwili ślubu Elizabeth zajmowała się niemal wyłącznie zmianą wystroju domu. „Można czekać wieki, moja droga, zanim człowiek wreszcie zdobędzie coś odpowiedniego!”

Keshia spóźniła się dziesięć minut, a kiedy przyszła, w holu kłębił się tłum kobiet. Dwie pokojówki w wykrochmalonych czarnych uniformach podawały herbatniki, na długiej srebrnej tacy stała lemoniada. Lokaj dyskretnie przyjmował zamówienia na drinki. Cieszył się też o wiele większym zainteresowaniem niż taca z lemoniadą.

Sofę i fotele w stylu Ludwika XV – „tak, moja droga, mają certyfikat i były własnością Richleyów…” – obsiadły starsze członkinie komitetu rozparte niczym głowy państw. Pobrzękując złotą biżuterią i kiwając głowami odzianymi w dzieła Balenciagi i Chanel, mierzyły uważnie wzrokiem młodsze koleżanki, w każdej chwili skore do zjadliwej krytyki.

Pomieszczenie miało wysokość dwóch pięter; nad głowami zwisał koszmarny kandelabr – prezent ślubny od matki Elizabeth – a marmurowy kominek był oczywiście francuski i upamiętniał gusta Ludwika XVI. Wszędzie stały inkrustowane stoliki, kasetki z pozłacanego brązu, chippendale, sheratony, hepplewhite’y… Wyglądało to jak magazyn mebli u Sotheby’ego na dzień przed aukcją.

„Dziewczętom” dano pół godziny wytchnienia, po czym bezlitośnie przywołano je do porządku. Courtenay St. James podniosła się z miejsca, prosząc o uwagę.

– Witam po wakacjach wszystkie piękne panie. Doprawdy, muszę stwierdzić, że lato wam służy! – Pani St. James była wbita w granatowy jedwabny kostium, który spłaszczał jej obfity biust i omalże nie pękał na biodrach. Gors zdobiła znacznych rozmiarów brosza plus obowiązkowe perły, kapelusz był z tej samej materii co kostium, a kilka złotych pierścionków, z którymi Courtenay chyba się urodziła, rozsiewało wokół feeryczne błyski. – A teraz, moje drogie – podjęła, żywo gestykulując trzymanymi w dłoni okularami – nadeszła pora, by przystąpić do organizacji naszej wspaniałej, niepowtarzalnej imprezy. Na początek mam dla was miłą niespodziankę: tegoroczny bal odbędzie się w hotelu „Plaża”, a nie jak dotychczas w „Pierre”. Przyznacie same, że to niezmiernie ekscytujące!

W tłumie podniósł się ożywiony szmer. Lokaj krążył dyskretnie skrajem zgromadzenia, manewrując tacą. Pierwsza w kolejce stała jak zwykle Tiffany, darząc cały świat życzliwym uśmiechem – może dlatego, że już chwiała się na nogach. Keshia odwróciła wzrok i z zawodowego nawyku zaczęła przeczesywać tłum. Twarze były wciąż te same; parę nowych uszek po prostu dodało członkostwo w tym komitecie do tysiąca innych. Nie było tu nikogo spoza sfery. Organizacja tak ważnego wydarzenia nie mogła przecież zostać powierzona byle komu. „Ależ, moja droga, czyżbyś nie wiedziała, że jej babka była Żydówką?” – usłyszała w zeszłym roku Tippy Walgreen, kiedy próbowała wprowadzić tu jedną ze swoich zbzikowanych przyjaciółek. – „Doprawdy, Tippy, nie chcesz chyba postawić tej dziewczyny w żenującej sytuacji?”

Zebranie wlokło się bez końca. Rozdzielono funkcje. Ustalono harmonogram spotkań – dwa razy w tygodniu przez siedem długich miesięcy. Dawało to większości zebranych tu pań rację bytu i pretekst do picia – co najmniej cztery martini w ciągu jednej sesji, jeśli tylko uda się dość często zwrócić uwagę lokaja. Dzban z lemoniadą pozostał prawie nietknięty.

Keshia jak zwykle przyjęła przewodnictwo Komitetu Młodzieżowego, co oznaczało dopilnowanie, by na balu znalazły się wszystkie właściwe debiutantki. Kilku wybranym pozwalano naklejać znaczki. Przyprawiało to ich matki o spazmy radości. „Bal na rzecz artretyków, Peggy? Jakże to elegancko!”

Elegancko… elegancko… elegancko…

Zebranie zakończyło się o piątej. Co najmniej połowa pań była już do tego czasu na lekkim gazie, nie na tyle jednak, by nie mogły oświadczyć swoim mężom: „Przecież znasz Elizabeth, kochanie, ona dosłownie zmusza człowieka do picia”. Tiffany oczywiście powie, że było bosko. O ile Bill w ogóle wróci po pracy do domu. Plotki, które krążyły na temat Benjaminów, były ostatnio coraz bardziej przykre.

Echa tych plotek obudziły w Keshii głęboko zagrzebane wspomnienia. Oderwane słowa dochodzące spoza zamkniętych drzwi, cierpkie wyrzuty i odgłosy gwałtownych torsji. Matka… Dlatego właśnie widok przyjaciółki sprawiał jej taki ból. W oczach Tiffany było zbyt wiele cierpienia, niezręcznie maskowanego okrzykami „boskie!”, kiepskimi dowcipami i szklistą powłoką sugerującą, iż Tiffany nie bardzo się orientuje, co mówi i do kogo.

Keshia z irytacją spojrzała na zegarek. Było już prawie wpół do szóstej, a powinna jeszcze wstąpić do domu i zdjąć kostium Chanel, który miała na sobie. A niech tam, Mark jakoś to przełknie, a przy odrobinie szczęścia w ogóle go nie zauważy. Jeśli, ma się rozumieć, będzie miał taką szansę; o tej porze złapanie taksówki graniczyło z cudem. Keshia rozejrzała się po ulicy z wzrastającym zniecierpliwieniem. W zasięgu wzroku nie było ani jednego wolnego wozu.

– Podwieźć cię? – rozległ się tuż przy niej czyjś głos i Keshia obejrzała się zaskoczona. Obok smukłego granatowego bentleya z szoferem w liberii stała Tiffany. Wóz, jak Keshia, wiedziała, należał do jej teściowej.

– Teściowa mi pożyczyła – bąknęła Tiffany niemal przepraszająco. W przedwieczornym słońcu, z dala od sal balowych i błyszczących fasad, Keshia ujrzała nagle postarzałą wersję szkolnej przyjaciółki ze zmarszczkami goryczy wokół oczu i przezroczystą, chorobliwie pożółkłą skórą. Znów przypomniała jej się własna matka. Z trudem zmusiła się, by spojrzeć Tiffany w oczy.

– Dzięki, kochanie, ale nie chciałabym cię fatygować.

– Co tam, przecież mieszkasz parę kroków stąd… Prawda? – Tiffany wypiła dość, by znów mieć kłopoty z pamięcią.

Uśmiechała się ze znużeniem, jak gdyby pobyt w świecie ludzi dorosłych śmiertelnie ją zmęczył. Mimo to przez ułamek sekundy Keshia miała wrażenie, ze znów widzi dawną, jaśniejącą urodą Tiffie.

– Nie jadę do domu – wyjaśniła.

– Nie szkodzi. – Na twarzy Tiffany malowała się rozpaczliwa samotność.

Keshia poczuła łzy wzbierające w gardle. Nie mogła odmówić.

– Dzięki.

Podeszła do samochodu, ze wszystkich sił starając się myśleć o czymś innym. Nie chciała płakać przy Tiffany, a poza tym, na miły Bóg, nad czymże miała płakać? Nad śmiercią matki przed dwudziestu laty?… Nad tą dziewczyną, która już stała jedną nogą w grobie? Pośpiesznie odsunęła od siebie tę myśl, zapadając w miękkie wyściełane siedzenie. Barek już był otwarty. Teściowa zaopatrywała go wcale nieźle.

– Harley, znowu zabrakło bourbona.

– Tak jest, proszę pani – odparł z niezmąconą miną Harley, Tiffany zaś odwróciła się do Keshii:

– Chcesz drinka? Keshia potrząsnęła głową.

– Nie, i może ty też się lepiej wstrzymaj…

Tiffany zapatrzyła się w okno, ściskając w dłoni kieliszek. Usiłowała sobie przypomnieć, czy Bill będzie w domu na kolacji. Wybierał się na trzy dni do Londynu, ale nie była pewna, czy miało to być w przyszłym tygodniu… czy w zeszłym.

– Keshia?

– Tak?

– Czy ty mnie kochasz? – Tiffany z przerażeniem zakryła dłonią usta. Prześladujący ją demon znów wymknął się spod kontroli. – Przepraszam… – wyjąkała – Ja… myślałam o kim innym…

Keshia poczuła, że łzy płyną jej po twarzy.

– W porządku, Tiffie. W porządku. – Objęła przyjaciółkę ramieniem.

Szofer zerknął w lusterko i szybko odwrócił wzrok. Słyszał z tyłu cichy szloch, ale nie był pewien, która z kobiet płacze. Siedział za kierownicą sztywno wyprostowany, cierpliwy, niewzruszony i nieobecny. Bo też jego osoba wcale się nie liczyła, dla pasażerek z tyłu nie istniał. Odczekał pełne pięć minut, nim ostrożnie zagadnął:

– Proszę pani?

– Tak, Harley? – głos Tiffany był ochrypły i niemal dziecinny.

– Dokąd mam zawieźć pannę Saint Martin?

– Do… nie wiem. – Tiffany otarła oczy rękawiczką i zmusiła się do uśmiechu. – Dokąd jedziesz?

– Możesz mnie podrzucić do Sherry Netherland?

– Jasne.

Siedziały obok siebie, trzymając się za ręce: rękawiczka z beżowej koźlęcej skórki splatała się z czarną zamszową. Milczały. Musiały milczeć; gdyby którakolwiek się odezwała, mogłaby powiedzieć zbyt wiele.

Tiffany miała ochotę zaprosić Keshię do siebie, lecz nie wiedziała, czy Bill będzie w domu, a Bill nie był w stanie ścierpieć jej znajomych. Chciał mieć spokój, nie lubił, gdy go zmuszano, by pełnił honory domu, i nienawidził towarzyskiej paplaniny. Tiffany znała reguły. Żadnych gości – chyba że przyprowadzi ich Bill. Dlatego była taka samotna, kiedy umarł tatuś, a matka… cóż, matka… Myślała wtedy, że gdyby mieli dzieci… Bill jednak nie chciał mieć dzieci. Teraz jej dzieci jadały kolację o wpół do szóstej z nianią Singleton, niania zaś uważała, iż to „nierozsądne”, by matka siedziała z nimi. Twierdziła, że to je „peszy”. Tiffany więc jadła samotnie przy wielkim stole o siódmej trzydzieści. Ciekawe, czy Bill byłby bardzo zły, gdyby…

– Keshia?

– Hm? – Keshia ocknęła się z własnych niewesołych myśli.

– Może wpadłabyś dziś do mnie na kolację? – W oczach Tiffany malowała się dziecinna nadzieja, że ten przepyszny pomysł się ziści.

– Tiffie, przykro mi, kochanie, ale naprawdę nie mogę.

Nie mogła przez wzgląd na samą siebie. Potrzebny był jej Mark, żeby przetrwać, a ten dzień i tak był dostatecznie przygnębiający.

– Naprawdę bardzo mi przykro – dodała.

– Nic nie szkodzi – rzuciła lekko Tiffany.

Bentley zatrzymał się przed wejściem do SherryNetherland. Uścisnęły się serdeczniej niż zwykle, co u jednej wypływało z wyrzutów sumienia, u drugiej zaś – z tęsknoty.

– Obiecaj mi, że będziesz dbać o siebie.

– Jasne.

– I zadzwoń do mnie niedługo. Tiffany skinęła głową.

– Słowo?

– Słowo.

Za szybą samochodu Keshia zobaczyła twarz starej kobiety.

Odczekała kilka minut w holu, po czym wyszła na ulicę, wezwała taksówkę i pojechała do SoHo, usiłując wymazać z pamięci mękę malującą się w oczach przyjaciółki.

Oddalająca się w przeciwnym kierunku Tiffany pośpiesznie nalała sobie jeszcze jeden kieliszek whisky.

– Rany boskie, kopciuszek wrócił z balu! Gdzie podziałaś moją koszulę?

– Przepraszam, kochanie, zostawiłam ją u siebie.

– Jedną mogę spisać na straty. Byłaś na balu czy rzeczywiście kandydujesz na stołek prezydenta? – Mark oparł się o ścianę, odrywając wzrok od sztalug i przenosząc go na nią.

– Prawdę mówiąc, ubiegam się o fotel senatora. Kampania prezydencka, to takie wyświechtane… Zaraz zrzucę to z siebie i pójdę po jakiś prowiant.

– Zanim pani wyjdzie, pani senator… – Mark ruszył do niej z przewrotnym uśmieszkiem.

– Yhm? – Keshia była już bez żakietu, miała rozpuszczone włosy i do połowy rozpiętą bluzkę.

– Tak, tak. Odczułem dziś twój brak.

– Nie sądziłam, że w ogóle zauważysz, że mnie nie ma, drogi mój poeto. Byłeś taki zapracowany!

– Teraz jestem wolny – złapał ją na ręce i zarzucił sobie na ramię. – Bardzo ładnie wyglądasz taka wystrojona. Jesteś trochę podobna do tej babki z gazety, tylko mniej jędzowata.

– O, słodkie złudzenia!

– Tylko na twój temat.

– Głuptas. Cudowny, słodki głuptas – pocałowała go delikatnie i już po chwili reszta jej odzienia rozsiana była po całej sypialni.

Zanim podnieśli się z łóżka, było ciemno.

– Która godzina?

– Dochodzi dziesiąta. – Keshia przeciągnęła się i ziewnęła.

Mark wychylił się z łóżka, żeby zapalić świecę, po czym z rozkoszą wtulił się znów w jej ramiona.

– Chcesz iść gdzieś na kolację?

– Nie.

– Ja też nie, ale jestem głodny, a ty pewnie nie kupiłaś niczego do jedzenia?

Keshia potrząsnęła głową.

– Za bardzo mi się spieszyło. Jakoś bardziej do ciebie niż do Fiorelli.

– Nie ma sprawy. Napchamy się markizami i masłem orzechowym.

– Fuj! – Keshia złapała się za gardło udając, że się dławi. W końcu wylądowali w wannie, z której większość wody wychlapali na podłogę, a potem oboje wytarli się jednym ręcznikiem Marka. Z domu towarowego Korvette, bez monogramu.

Jaka szkoda, myślała Keshia, że odkryłam SoHo tak późno. Może gdyby miała dwadzieścia lat, wydałoby jej się rzeczywiste, być może nawet uwierzyłaby, że jest to miejsce dla niej. Teraz bawiło ją, wzruszało, lecz nie czuła się tu u siebie. Jej miejsce było gdzie indziej, choć wcale go nie pragnęła.

– Nad czym tak dumasz?

– Chyba muszę sobie parę rzeczy przemyśleć. – Keshia wzruszyła ramionami i sięgnęła po ciastko.

– Coś ważnego?

– Mój drogi, kiedy będziesz miał tyle lat co ja, sam dojdziesz do wniosku, że niewiele jest rzeczy naprawdę ważnych.

Nawet ty, miły, dodała w duchu.

– Czy w razie czego mogę się na ciebie powołać, Matuzalemie?

– Oczywiście. Ludzie powołują się na mnie od wieków – Keshia roześmiała się na przekór własnym myślom. Jesienna noc była taka cicha, taka czysta…

– Co cię tak bawi?

– Wszystko. Absolutnie wszystko.

– Chyba jesteś pijana – zawyrokował wesoło. Keshia pożałowała w duchu, że tak nie jest.

– Może troszkę pijana życiem… twoim życiem.

– Dlaczego akurat moim? Czym aż tak bardzo się od siebie różnimy?

O Jezu, pomyślała. Tylko nie teraz!

– Tym, że ja zostanę senatorem, rzecz jasna! Przyciągnął ją do siebie, poważniejąc.

– Keshia, dlaczego nie chcesz być ze mną szczera? Czasami mam uczucie, że w ogóle cię nie znam.

Kurczowy uścisk Marka zaniepokoił ją nie mniej niż pytanie malujące się w jego oczach. Wzruszyła ramionami, uśmiechając się wymijająco.

– No cóż, kopciuszku – rzekł Mark – kimkolwiek jesteś, powiadam ci, że moim zdaniem w głowie masz nie po kolei.

Roześmiała się i weszła do sypialni, ocierając nieznacznie z policzka dwie łzy. Naprawdę nic o niej nie wiedział, bo i skąd? Nie chciała przecież, by ją poznał. Był tylko miłym, wyrośniętym dzieciakiem.

Загрузка...