Keshia przepychała się przez tłum ludzi wypełniający przestrzeń między szatnią a barem w „La Grenouille”. Sala pękała w szwach, a kelnerzy uwijali się z obłędem w oczach. Wystrój się nie zmienił: czerwone skórzane siedzenia, różowe obrusy, jaskrawe obrazy olejne na ścianach, czerwone anemony na każdym stoliku, srebrne wiaderka z chłodzącym się szampanem i dyskretne pyknięcia otwieranych butelek.
Wszystkie panie były piękne, choć niektóre kosztowało to sporo zachodu i pieniędzy. Na stołach wzrok przyciągała istna orgia porcelany Cartiera, a szmer prowadzonych wokół rozmów miał wyraźnie francuskie zabarwienie. Szpakowaci panowie w ciemnych garniturach częstowali się wzajemnie cygarami Romanoff, sprowadzanymi z Kuby w nie oznakowanych paczkach okrężną drogą przez Szwajcarię.
„La Grenouille” była punktem zbornym ludzi bardzo bogatych i bardzo eleganckich. Nie wystarczał wysoki stan konta; trzeba było należeć do właściwych kręgów. Mieć klasę, emanować nią z każdego poru skóry.
– Keshia? – czyjaś dłoń dotknęła jej łokcia. Zobaczyła nad sobą smagłą twarz Amory’ego Strongwella.
– Nie, skarbie – uśmiechnęła się przekornie. – To mój duch.
– Znowu wypiękniałaś!
– A ty jesteś taki bledziutki – z udawanym współczuciem otaksowała ciemną opaleniznę, jaką przywiózł z Grecji.
Amory serdecznie cmoknął ją w policzek.
– A gdzie Whit?
„Pewnie na Sutton Place, skarbie” – przemknęło jej przez myśl, lecz ugryzła się w język.
– O ile go znam, pewnie pracuje jak szalony. Wybierasz się jutro do Mar show?
Amory od niechcenia skinął głową, bo też pytanie było czysto retoryczne.
– Przyszłaś na lunch?
– Z Edwardem – wyjaśniła.
– Szczęściarz.
Maitre d’hótel już szedł jej na pomoc, lecz nie było to potrzebne: Edward siedział przy swoim ulubionym stoliku z butelką Louisa Roederera – rocznik 1959, jak zwykle.
Wstał, by ją powitać, podczas gdy Keshia lawirowała między stolikami, skinieniem głowy odpowiadając na dyskretne powitania znajomych i ukłony kelnerów. Już od dawna była to dla niej rutyna. To, że jest ogólnie znana, w wieku lat szesnastu przyprawiało ją o katusze, w wieku lat osiemnastu przeszło w nawyk, a obecnie, gdy miała lat dwadzieścia dziewięć, sprawiało jej nawet pewną przyjemność. Kobiety będą mówić: „Śliczna sukienka”, myśląc przy tym, że w jej kapeluszu one wyglądałyby o wiele korzystniej, mężczyźni będą snuć domysły na temat Whita, a kelnerzy trącać się łokciami i szeptać: „Saint Martin”, akcentując jej nazwisko z francuska. Zanim wyjdzie, przed drzwiami stanie na posterunku fotograf z „Women’s Wear”. Świetna zabawa – jeśli tylko znało się reguły gry.
– Edwardzie, wyglądasz imponująco! – cmoknęła go w policzek i opadła na siedzenie w niszy.
– Drogie dziecko, co w takim razie mam powiedzieć o tobie? Jak przeszło spotkanie z Simpsonem?
– Przyjemnie i pożytecznie. Omawialiśmy pewne pomysły, które chciałabym wykorzystać w książce. Udzielił mi kilku dobrych rad, ale nie jest to chyba odpowiednie miejsce…
W tym hałasie istniały małe szanse, by ktokolwiek ich podsłuchiwał, z zasady jednak nie rozmawiali o jej pisarstwie w miejscach publicznych. „Podstawą wszelkich cnót jest dyskrecja”, jak często mawiał Edward.
– Słusznie – przyznał. – Szampana?
– Wiesz, że nie odmówię – zaśmiała się.
Edward skinął na kelnera, który ceremonialnie otworzył butelkę. Keshia rozejrzała się nieznacznie po sali, co widząc, Edward nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
– Wiem, co knujesz, Keshia, i powiem ci jedno: jesteś niemożliwa. Za pani powrót do domu, mademoiselle.
Stuknęli się kieliszkami i przez chwilę sączyli w milczeniu świetnie schłodzony trunek z doskonałego rocznika.
– Co słychać u Whita? – zagadnął po chwili Edward. – Idziecie dziś razem poszaleć?
– U Whita wszystko w porządku. Nigdzie się nie wybieramy, kładę się wcześniej spać, żeby odpocząć po podróży.
– Nie chce mi się w to wierzyć, ale skoro tak twierdzisz, wypada mi przyjąć za dobrą monetę.
– Jesteś mądrym człowiekiem, Edwardzie. Przypuszczalnie dlatego tak bardzo cię kocham.
Spojrzał na nią uważnie, po czym ujął jej dłoń.
– Keshia, proszę cię, bądź ostrożna.
– Wiem, Edwardzie. Zawsze jestem ostrożna.
Lunch przebiegł w miłej atmosferze. Rozmawiali o drobiazgach, kłaniali się wchodzącym i wychodzącym znajomym, na krótką chwilę przysiedli się też do nich dwaj wspólnicy Edwarda. Keshia pokrótce streściła przebieg swoich wakacji, nie spuszczając z oka zmieniających się formacji bywalców „La Grenouille”
Rozstali się o trzeciej. Reporter z „Women’s Wear” sumiennie „zaskoczył” ją przy wyjściu, po czym Edward wezwał dla Keshii taksówkę, a sam pieszo oddalił się do biura. Zawsze czuł się pewniej, gdy wiedział, że Keshia jest w mieście. Miał wtedy złudzenie kontroli nad jej życiem. Podświadomie wyczuwał, że jest w nim coś więcej niż dyskoteki w „Raffles” i przyjęcia u Mar show. I że jest w nim ktoś zupełnie inny niż Whit. Keshia jednak milczała, a on nie pytał. Nie chciał wiedzieć, dopóki – jak to ujmował – zachowywała ostrożność”. Keshia była zanadto podobna do ojca, by zadowolił ją człowiek pokroju Whita. Ponad dwa lata zajęło ongiś Edwardowi dyskretne wykonanie testamentu Keenana Saint Martina, a ściślej mówiąc – zapisów na rzecz dwóch kobiet, o których nikt nie wiedział.
Keshia zdjęła sukienkę od Diora i schludnie powiesiła w szafie. Pół godziny później była już w dżinsach, włosy miała rozpuszczone do pasa. Telefon informował wszystkich, że „wypoczywa” i nie życzy sobie, by jej przeszkadzano. Po chwili zatrzasnęła za sobą drzwi.
Poszła pieszo aż do stacji metra na rogu Siedemdziesiątej Siódmej i Lexington Avenue. Bez makijażu, bez torebki, z kilkoma dolarami w kieszeni i uśmiechem na twarzy.
Metro zawsze było dla niej skondensowanym ekstraktem Nowego Jorku. Każdy dźwięk i zapach był tu silniejszy, każda twarz wyrazistsza. Zabawne starsze panie w maskach makijaży, młodzi pederaści w zbyt obcisłych spodniach, przepiękne dziewczęta wiozące teczki pełne zdjęć do agencji modelek. Mężczyźni śmierdzący potem i cygarami, czasem nawet jakiś przyzwoicie ostrzyżony maruder z Wall Street w garniturze w prążki i rogowych okularach. Była to symfonia widoków, woni, dźwięków, których tło stanowił wrzaskliwy łomot wagonów, pisk hamulców, turkot kół. Keshia zmrużyła oczy, gdy gorący powiew uniósł śmieci z peronu, po czym prędko wsiadła i odsunęła się od samoczynnie zamykanych drzwi.
Znalazła miejsce obok starszej kobiety z siatką pełną zakupów. Na następnym przystanku naprzeciw usadowiła się para nastolatków. Palili trawkę, kryjąc skręta w dłoni, gdy obojętnie mijał ich konduktor. Keshia uśmiechnęła się, zastanawiając się w duchu, czy siedzącej obok niej staruszce nie zaszkodzi sam zapach marihuany. Potem pociąg zatrzymał się ze zgrzytem przy Canal Street i trzeba było wysiadać. Zeskoczyła ze stopni i rozejrzała się dookoła.
Znów była w domu – tyle że był to inny dom. Magazyny i odrapane kamienice, schody pożarowe, sklepiki, a kilka przecznic dalej galerie sztuki i kawiarnie pełne artystów – pisarzy, rzeźbiarzy i poetów, brodatych mężczyzn i jaskrawo ubranych kobiet. Miejsce, gdzie wciąż czczono Sartre’a i Camusa, gdzie Kooning i Pollock byli kimś na kształt bogów. Keshia szła szybko, czując niepokój w okolicy serca. Nie powinna się tak angażować… nie w jej wieku… Przecież nie ma między nimi nic nadzwyczajnego, a poza tym nie wiadomo, co zastanie… Ach, jakże pragnęła zastać wszystko po dawnemu!
– Cześć, mała! Gdzie się podziewałaś? – zagadnął ją wesoło wysoki chudy Murzyn wciśnięty w białe dżinsy.
– George!
Murzyn wprawnie złapał ją wpół i zakręcił nią w powietrzu. Na co dzień był tancerzem w Metropolitan Opera.
– Nie widziałem cię całe wieki! – rzekł opuszczając ją na ziemię. W czarnej brodatej twarzy błysnął równy rząd białych zębów.
– Też mam takie wrażenie – wysapała Keshia, zdyszana i zarumieniona. – Bałam się, że zdążyliście w tym czasie powymierać.
– W SoHo? To święte miejsce! Tutaj czas nie płynie!
– zaśmiał się i ruszył obok niej. – Dokąd tak pędzisz?
– Masz czas na kawę? Chodźmy do „Przepiórki” – powiedziała nagle. Czuła, że boi się spotkania z Markiem. George na pewno wiedział, co w trawie piszczy, ale przecież nie mogła zapytać go wprost.
– Powiedzmy, że na wino, i to całą godzinę. O szóstej mam próbę.
Zamówili karafkę wina, którą George zajął się z zapałem. Keshia machinalnie bawiła się kieliszkiem.
– Wiesz co, mała?
– Co?
– Śmieszysz mnie.
– To chyba dobrze. Można spytać, dlaczego?
– Bo wiem, czemu jesteś taka nerwowa. Spytasz mnie w końcu czy mam na ochotnika wyrwać się z odpowiedzią?
– zachichotał.
– A może wcale nie chcę wiedzieć?
– O rany, mała, nie bądź dziwna. Idź do niego, a sama się przekonasz. Tak będzie o wiele lepiej. – George wstał i wygrzebał z kieszeni trzy dolary. – Ja stawiam. A ty biegnij do domu.
Do domu? Do Marka? Tak, w pewnym sensie…
Prawie siłą wypchnął ją z kawiarni i nagle znalazła się w znajomej bramie po drugiej stronie ulicy. Nawet nie spojrzała w okno, tak bardzo była zajęta lustrowaniem przechodniów. Nim wbiegła na piąte piętro, serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Zadyszana uniosła rękę, ale nim zdążyła zapukać, drzwi otwarły się gwałtownie i wysoki chudy chłopak, podobny do tyczki grochowej zakończonej strzechą wijących się włosów, wciągnął ją do środka z okrzykiem:
– Jak pragnę zdrowia, to Keshia! Jak ci leci, malutka?
– Ekstra! – rozejrzała się dookoła. Te same twarze, to samo atelier. Ten sam Mark. Nic się nie zmieniło. Triumfalny powrót.
– Chryste, chyba z rok cię nie było!
Znów się roześmiała. Ktoś wręczył jej lampkę wina.
– A teraz, panie i panowie… – chudzielec zgiął się w niskim ukłonie i wytwornym gestem wskazał swym gościom drzwi. – Pani mego serca wróciła w te niskie progi. Innymi słowy: spadać, głąby!
Odpowiedział mu gromki wybuch śmiechu, goście jednak powoli zaczęli się żegnać. Ledwie za ostatnim zamknęły się drzwi, Mark znowu porwał ją w ramiona.
– Och, mała, tak się cieszę…
– Ja też – wsunęła dłoń pod jego wystrzępioną, ochlapaną farbami koszulę.
– Niech no ci się przyjrzę – rzekł poważnie, ściągając jej bluzkę przez głowę.
Stała nieruchomo, wyprostowana, włosy spływały jej na jedno ramię, a w chabrowych oczach paliło się ciepłe światło. Była żywym odbiciem wiszącego na ścianie aktu, powstałego wkrótce po tym, jak poznali się zeszłej zimy. Wyciągnęła ręce do Marka i w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
– Precz! – wrzasnął Mark.
– Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo – odpowiedział głos George’a.
– Czego, zarazo? – Mark otworzył drzwi, a półnaga Keshia ledwie zdążyła umknąć do sypialni. W drzwiach zamajaczyła wysoka sylwetka tancerza z butelką szampana w dłoni.
– To na waszą noc poślubną.
– George, jesteś aniołem.
Murzyn zbiegł ze schodów, robiąc taneczne pas, a Mark ze śmiechem zatrzasnął za nim drzwi.
– Hej, mała! Chlapniesz szampana?
Stanęła nago w drzwiach, walcząc z atakiem śmiechu, który ogarnął ją na wspomnienie sukienki od Diora i szampana z Edwardem w „La Grenouille”. Cóż za absurdalne porównanie!
Patrząc, jak Mark mocuje się z butelką, doznała nagle wrażenia, że go kocha, choć to również było absurdalne. Oboje rozumieli, że tak nie jest, że łączy ich zupełnie co innego. Zdawali sobie sprawę… lecz tak miło byłoby choć na moment zapomnieć! Przestać się kierować logiką i rozsądkiem. Powinna kogoś kochać – kogokolwiek, więc dlaczego nie Marka?
– Stęskniłem się za tobą.
– Ja też, kochanie, ja też. Bałam się, że zastanę tu już inną panią – Keshia uśmiechnęła się i pociągnęła łyk musującego, zbyt słodkiego wina.
– Muszę ci powiedzieć coś strasznego – rzekł z powagą Mark.
– Mianowicie?
– Mam syfilis.
– CO?! – spojrzała na niego ze zgrozą. Mark zachichotał.
– Nie bój się, to tylko żart. Byłaś tak rozmarzona, że musiałem sprawdzić, jak zareagujesz.
– Kretyn! – przytuliła się do niego, potrząsając głową. – Nie jestem pewna, czy przemawia do mnie twoje poczucie humoru, dzieciaku.
Chwała Bogu, pomyślała, Mark się w ogóle nie zmienia. Wszedł za nią do sypialni i odezwał się bezbarwnym, lekko ochrypłym głosem:
– Widziałem w gazecie zdjęcie jednej dziewczyny. Była bardzo do ciebie podobna, tylko starsza i okropnie napuszona.
W tym stwierdzeniu zawarte było pytanie. Pytanie, na które nie miała ochoty odpowiadać.
– No i co? – burknęła.
– Nazywała się tak jakoś po francusku. Może to twoja ciotka z wyższych sfer?
– Nie mam ciotek w wyższych sferach. Czemu pytasz? A więc w końcu i jego musiała okłamać. Cholera.
– Po prostu byłem ciekawy. Całkiem niezła lufa, tylko strasznie zawzięta i chyba niezbyt zadowolona z życia.
– Rozumiem, że zakochałeś się w niej od pierwszego wejrzenia i postanowiłeś ją uszczęśliwić, abyście mogli żyć razem do grobowej deski? – zapytała lekko, nie zabrzmiało to wszakże tak naturalnie, jak tego pragnęła. W odpowiedzi Mark delikatnie ułożył ją na pościeli. Mogła teraz zmyć niesmak fałszu godziną nagiej, nieskażonej prawdy. Albowiem ciała są na ogół uczciwe…