ROZDZIAŁ 28

– Gotowa?

Keshia skinęła głową i wzięła torebkę.

– Wiesz, jesteś zdumiewająca – powiedział Alejandro z uznaniem. Wyglądała jak młoda światowa dama bez żadnych trosk. Oczywiście sporo pomógł makijaż, lecz chodziło o sposób, w jaki się trzymała, o starannie nałożoną maskę.

– Dziękuję za komplement… o ile to był komplement – uśmiechnęła się lekko.

Z trudem poznawał tę samą kobietę, którą dwa dni temu trzymał w ramionach w gmachu sądu. A więc to było znamię klasy, dobrej krwi i starannej tresury: przygładzić włosy, upudrować nos, mówić „proszę”, „dziękuję” i uśmiechać się do portierów.

– Idziesz, Alejandro? – Keshia stała już przy drzwiach.

– Chryste, kobieto, w głowie mam kompletny mętlik, a ty wyglądasz, jakbyś się wybierała do cioci na herbatkę. Jak ty to robisz?

– Rutyna. To sposób życia.

– Nie powiesz mi, że to jest zdrowe.

– Nie jest. Połowa moich rówieśników to alkoholicy, inni żyją dzięki tabletkom, a za kilka lat zaczną padać na zawały serca. Niektórzy już nie żyją… – Pomyślała o Tiffany.

– Człowiek dusi w sobie wszystko, aż pewnego dnia eksploduje.

– A ty? – spytał, idąc za nią po ciemnych hotelowych schodach.

– Odreagowuję przy pisaniu. Mogę też być sobą w towarzystwie Luke’a… a teraz i twoim.

– I to wszystko?

– Tak.

– Zgroza.

– Wiesz, Alejandro – powiedziała wsiadając do taksówki – cały problem z ciągłym udawaniem polega na tym, że w końcu sam już nie wiesz, kim naprawdę jesteś i co czujesz. Stajesz się lalką z gliny, a to boli.

To właśnie stało się z Tiffany i innymi. Od ukończenia college’u już dwie koleżanki Keshii popełniły samobójstwo.

– Luke poczuje się lepiej, kiedy cię zobaczy – mruknął Alejandro. Wiedział jednak, że staranny makijaż, znakomicie skrojony płaszcz i eleganckie zamszowe czółenka nie zostały włożone z myślą o Lucasie. Przeznaczone były dla fotoreporterów, aby następne wydanie gazet dowiodło, że wszystko jest w porządku. Elegancka, wyniosła i dystyngowana. Tym razem nikt nie będzie mdlał ani krzyczał.

– Sądzisz, że pismaki będą na nas czekać? – zagadnął.

– Ja to wiem.

Czekali. Kiedy Keshia i Alejandro wysiedli z taksówki na Bryant Street, jedna para reporterów krążyła już przed gmachem, inna zaś obsadziła drugie wejście. Keshia wyczuwała ich z daleka, podobnie jak Luke policjantów. Chwyciła się kurczowo ramienia Alejandra udając, że niedbale wspiera na nim dłoń, i szybko założyła ciemne okulary. Na jej wargach pojawił się nikły uśmiech.

Zręcznie ominęła dwójkę dziennikarzy, puściła mimo uszu swoje nazwisko i podeszła do strażnika, zachowując przy tym zdumiewający spokój. Ktoś zrobił im zdjęcie, więc schylając głowy przeszli do windy korytarzem wyłożonym łososiowym marmurem. Uderzyło ją, że kamień ma dokładnie ten sam odcień co kwiaty gladioli na włoskich pogrzebach. Roześmiała się.

Na szóstym piętrze Alejandro poprowadził ją do następnych drzwi i jeszcze raz w górę po schodach, na których panował niemiłosierny przeciąg.

– Czyżby wiatr od Styksu? – zażartowała Keshia bez uśmiechu.

Alejandro był zdumiony jej zimnym opanowaniem. To nie była dziewczyna, którą znał.

Trzymał ją za rękę, gdy czekali w kolejce. Mężczyzna przed nimi śmierdział potem i tanią whisky, dalej rozpaczliwie zawodziła starzejąca się Murzynka. Płacz dzieci mieszał się ze śmiechem grupki niechlujnych, długowłosych chłopców, opartych niedbale o ścianę. U szczytu schodów stało biurko strażnika, który sprawdzał tożsamość odwiedzającego i przydzielał mu różowy bilecik z numerem okienka i kolejnej tury. Alejandro i Keshia znaleźli się w grupie drugiej. Pierwsza weszła już do środka. Panował tłok, lecz na razie nie było widać reporterów.

Za drzwiami, w oświetlonym jarzeniówkami pomieszczeniu, stało następne biurko, dwóch strażników i trzy rzędy ławek. Dalej ciągnął się długi korytarz z szeregiem okienek i półką, na której stały aparaty telefoniczne. Dla odwiedzających rozstawiono twarde stołki. Darmo było marzyć o kameralnym nastroju. Grupa pierwsza odbywała widzenie, które – zależnie od kaprysu strażników – mogło trwać od pięciu do dwudziestu minut. Ożywione kobiety na przemian to śmiały się, to płakały; po twarzy jednego z więźniów także spływały łzy, gdy patrzył na trzyletniego synka. Większość scen rozdzierała serce.

Keshia siedziała sztywno, z jej twarzy nie dało się nic wyczytać. Spostrzegłszy, że Alejandro jej się przygląda, uśmiechnęła się do niego i zapaliła następnego papierosa. I nagle, bez ostrzeżenia, otoczył ich rój fotografów, trzy kamery telewizyjne i kilku reporterów, w tym przedstawicielka lokalnego wydania „Women’s Wear”.

Alejandro poczuł, że ogarnia go coś na kształt klaustrofobii. Zastanawiał się, jak Keshia jest w stanie to wytrzymać. Inni odwiedzający także zwrócili uwagę na niecodzienny incydent i zaczęli się tłoczyć, powiększając zamieszanie, w którego środku niczym w oku cyklonu tkwiła Keshia w ciemnych okularach, z zaciśniętymi ustami, zimna i niewzruszona jak głaz. Pytania sypały się ze wszystkich stron, lecz ona milczała, potrząsając tylko głową.

– Nie mam nic do powiedzenia – wyjaśniła spokojnie. Alejandro czuł się przy niej bezużyteczny. Keshia lekko schyliła głowę, jakby to, że nie widzi pismaków, mogło sprawić, iż znikną. Po chwili nieoczekiwanie wstała i oznajmiła:

– Myślę, że dość już tego. Mówiłam państwu, że nie będzie żadnych komentarzy.

Dwóch strażników przyszło jej na ratunek i dziennikarze zostali usunięci za drzwi. Przede wszystkim zakłócali porządek w sali widzeń; nawet więźniowie i ludzie z pierwszej grupy przestalijozmawiać, spoglądając ze zdumieniem na błyskające flesze.

Szef ochrony odwołał Keshię na bok i zaproponował, że po skończonym widzeniu jeden ze strażników zwiezie ich windą do policyjnego garażu w podziemiu, gdzie będzie czekać taksówka. Oboje z wdzięcznością przyjęli propozycję. Alejandro zdawał sobie sprawę, że atak prasy całkowicie go zaskoczył i zgnębił. Keshia sprawnie opanowała sytuację, kosztowało ją to wszakże sporo nerwów. Była teraz bledsza niż poprzednio, a ręce drżały jej tak, że nie mogła utrzymać papierosa.

– Czy mogłabym się zobaczyć z panem Johnsem w jakimś oddzielnym pomieszczeniu? – Postanowienie, by nie korzystać ze szczególnych względów, szybko wywietrzało jej z głowy. Zaciekawiony tłum stawał się równie uciążliwy jak prasa. Szef ochrony odmówił; przydzielono jej tylko młodego strażnika, który miał nie dopuścić do zbiegowiska.

Czyjś głos obwołał koniec pierwszej tury. Odwiedzających skierowano za przepierzenie z siatki, gdzie mogli oczekiwać na windę nie przeszkadzając następnej grupie. Wychodzili posępni, wstrząśnięci, milczący. Gorączkowa wesołość nagle zgasła. Kobiety ściskały kartki z zapiskami: przynieść skarpetki, pastę do zębów, poradzić się adwokata, o którym dobrze wyrażał się współwięzień.

– Grupa druga! – obwieszczono donośnie, budząc Keshię z zadumy. Różowy bilecik był już mokry i zmięty, ale udało im się odcyfrować numer okienka, za którym miał pojawić się Luke.

Wyznaczony strażnik stanął im za plecami. Musieli zaczekać chwilę, która dla nich ciągnęła się w nieskończoność. Nareszcie weszli: sznur mężczyzn odzianych w nieświeże pomarańczowe drelichy. Zarośnięte twarze, pożółkłe zęby, ale za to szerokie uśmiechy. Luke był piąty w rzędzie. Alejandro rzucił na niego okiem i skonstatował, że przyjaciel jest w doskonałej formie. Całą uwagę skupił więc na Keshii.

Keshia wstała i wyprostowała się dumnie, rozpromieniona w uśmiechu. Jej oczy ożyły; wyglądała wręcz nieziemsko pięknie i tak też widział ją Luke. Ich oczy spotkały się. Keshia miała ochotę zatańczyć.

Lucas ujął słuchawkę.

– Czemu ten dupek sterczy ci za plecami?

– Luke!

– No dobrze. Klawisz.

– Ma odstraszać ciekawskich.

– Kłopoty?

– Prasa.

Luke zrobił współczującą minę.

– Słyszałem, że w poczekalni jest jakaś gwiazda filmowa i mnóstwo reporterów, którzy robią jej zdjęcia. Oczywiście chodziło o ciebie?

Skinęła głową.

– Jak się czujesz?

– Dobrze.

Wiedział, że i tak nie uzyskałby od niej innej odpowiedzi. Ponad jej ramieniem zerknął na Alejandra, który kiwnął głową i uśmiechnął się.

– Ciarki mnie przeszły, kiedy zobaczyłem zdjęcia z sądu – podjął Luke. – Myślałem, że dostałaś ataku serca.

– Nie bądź śmieszny. Już doszłam do siebie.

– Nowy Jork też już o tym wie? Potwierdziła ruchem głowy.

– Jezu. Ale się musiałaś nasłuchać od Edwarda.

– To mało powiedziane. Nie szkodzi, on też jakoś to przeżyje.

– Co mówił?

– To, co mówi się w takich wypadkach. Był po prostu zmartwiony.

– Straszne, że musiałaś przez to wszystko przejść. Rozmawiali dziwnym, beznamiętnym tonem, jak gdyby siedzieli obok siebie w przedziale.

– Bzdury. Zresztą wszystko mogło wyjść na jaw już o wiele wcześniej.

– Tak, ale wtedy sytuacja nie byłaby tak niezręczna. Uśmiechnęła się i nie podjęła tematu. Mieli tak mało czasu.

– Naprawdę dajesz sobie radę?

– Kochana, przez sześć lat nauczyłem się radzić sobie w pierdlu.

– Pamiętaj, że wciąż jesteśmy zaręczeni.

– I za to właśnie cię kocham, staruszko…

Omówili pewne formalności prawne; Luke dał jej listę telefonów, które miała załatwić, choć o większość swych spraw zadbał jeszcze przed rozprawą. Z góry przewidywał, że nie ma wielkich szans.

Reszta widzenia upłynęła na żartach, sarkastycznych opisach więziennego życia i zwykłych banałach. Luke zamienił kilka słów z Alejandrem, potem znów wskazał na Keshię. Zdjęła klips i ponownie przyłożyła słuchawkę do ucha, lecz Luke odwrócił się, nasłuchując kogoś za szybą.

– Za chwilę koniec – powiedział. – Musimy się streszczać.

– Luke… – oczy Keshii zaczęły podejrzanie błyszczeć.

– Słuchaj, dziecino, chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła. Mówiłem już Alowi. Jeszcze dziś wracaj do Nowego Jorku.

– A dlaczego?

– A co chcesz tu robić? Siedzieć bez sensu, zanim nie przewiozą mnie do San Quentin, a potem czekać trzy tygodnie na pozwolenie widywania mnie raz w tygodniu przez godzinę? Nie bądź głupia. Lepiej zrobisz, wracając do domu.

Tak będzie bezpieczniej, myślał. Co prawda z chwilą gdy trafił za kraty, wszystkie opozycyjne wobec niego frakcje poczuły się usatysfakcjonowane, Keshii więc, która w tej grze była tylko statystką, nie groziło realne niebezpieczeństwo. Mimo to nie chciał ryzykować.

– A co takiego mam robić w Nowym Jorku? – spytała.

– To, co dotychczas. Pisz, pracuj, normalnie żyj. To nie ciebie skazali, tylko mnie. Nie zapominaj o tym.

– Ale ja chcę zostać w San Francisco. Uparła się, lecz Luke nie zamierzał ustąpić.

– W piątek przewożą mnie do Quentin. Złożę prośbę o to, żebyś mogła mnie odwiedzić. Wrócisz mniej więcej za trzy tygodnie, bo tyle to trwa. Dam ci znać, kiedy dostanę zgodę.

– A czy będę mogła do ciebie pisać?

– A czy niedźwiedziom wolno sikać w lesie? – zaśmiał się.

– Fe! Widzę, że naprawdę nic ci nie dolega.

– Owszem. Ty też dbaj o siebie. I powiedz temu mojemu durnemu koledze, że jeśli się o ciebie solidnie nie zatroszczy, powyrywam mu nogi z meksykańskiego zadka, jak tylko stąd wyjdę.

– Cudownie. Na pewno się ucieszy.

Za szybą pojawił się strażnik, a po ich stronie również ogłoszono koniec widzenia. Alejandro położył Keshii dłoń na ramieniu. Lucas wstał.

– Na razie, staruszko. Będę pisał.

– Kocham cię.

– Ja też cię kocham.

Cały świat zawisł na tych czterech słowach, wymówionych powoli i wyraźnie, jak gdyby Luke chciał na zawsze wyryć je w jej sercu. Objął ją spojrzeniem, delikatnie odłożył słuchawkę i cofnął się ku drzwiom nie spuszczając z niej wzroku. Keshia pomachała mu ręką, prezentując bohaterski uśmiech, który zniknął wraz ze zniknięciem Luke’a.

Strażnik, który ich eskortował, odprowadził ich na bok i wskazał drogę do oddzielnej windy. Taksówka już czekała, w zasięgu wzroku zaś nie było ani jednej kamery. Po chwili jechali przez miasto. Widzenie się skończyło, tylko słowa Luke’a dźwięczały jeszcze Keshii w uszach, jego twarz wypełniała jej myśli. Najchętniej zostałaby sama, żeby w spokoju marzyć.

Zapaliła papierosa. Na serdecznym palcu błysnął wciąż lśniący nowością akwamaryn.

– Luke chce, żebyśmy wracali do Nowego Jorku – powiedziała, spoglądając w okno.

– Wiem. – Alejandro spodziewał się protestów i był zdumiony, że Keshia mówi to tak spokojnie. Sam najchętniej by ją stąd wywiózł. Prędzej dojdzie do siebie w domu, nie w hotelowym pokoju. – Chcesz jechać dzisiaj?

– Tak. Zdaje się, że jest jakiś samolot o czwartej. Powinniśmy na niego zdążyć.

– Mamy mało czasu – zauważył.

– Wobec tego musimy się pośpieszyć – odparła lodowatym tonem i nie odezwała się więcej aż do chwili, gdy samolot uniósł się w powietrze.

Загрузка...