ROZDZIAŁ 11

– Halo?

– Cześć, Kate.

Poczuła, jak ogarnia ją fala ciepła.

– Cześć, Luke – głos miała schrypnięty i znać było w nim znużenie. – Jak to miło, że dzwonisz.

– Dojechałaś bez przeszkód?

– Tak, lot był spokojny. Miałam zamiar poczytać, ale mi się nie chciało.

Omal nie powiedział: „Wiem”. Ugryzł się w język i pohamował śmiech.

– Jakie ma pani plany na dzisiejszy wieczór, droga panno Miller? – zagadnął kpiarsko.

– Nic ciekawego. Gorąca kąpiel i hyc do łóżka.

– Może dałaby się pani namówić na drinka u P. J. Clarke’a?

– Kawał drogi z Waszyngtonu, nie sądzisz? Czyżbyś się wybierał na tak długą przechadzkę?

– Gdybym się uparł… Tak się jednak składa, że dzwonię z lotniska.

– Żartowniś. Nie ma już dziś lotów do Nowego Jorku.

– Wiem. Leciałaś ostatnim. Ja też.

– Co?! – wreszcie dotarło do niej. – Ty bestio! W ogóle cię nie zauważyłam.

– Starałem się. Omal nie skręciłem sobie karku, chowając się za oparciem fotela.

– Jesteś niesamowity – roześmiała się, wtulając się głębiej w fotel. – Co za wariacki pomysł!

– Dlaczego zaraz wariacki? Jutro mam wolny dzień, który i tak zamierzałem poświęcić na przyjemne rozrywki. Poza tym żal mi się było z tobą rozstawać.

– Dziwne, ale mnie również.

– Skoro jednak oboje jesteśmy z grubsza w tym samym miejscu, nie ma powodów do żalu, prawda? Co robimy? Nie znam zbyt dobrze Nowego Jorku.

Keshia zaśmiała się i potrząsnęła głową.

– Luke, jest wpół do drugiej w nocy. Osobliwa pora na rozrywki.

– W Nowym Jorku? Żartujesz.

Nie miał zamiaru dać się zbyć tak łatwo.

– Nawet w Nowym Jorku. No dobrze: spotkamy się za pół godziny u Clarke’a. Zanim tam dotrzesz, zdążę się przynajmniej pobieżnie opłukać i przebrać. Wiesz, ty naprawdę jesteś nienormalny.

– Czy to komplement?

– Być może – uśmiechnęła się do słuchawki.

– Świetnie. Zatem do zobaczenia.

Lucas z zadowoleniem odłożył słuchawkę. A jednak to był dobry pomysł. Choćby miał tylko trzymać ją za rękę, i tak będzie to najpiękniejsza noc jego życia. Keshia Saint Martin. Intrygowała go. Nie przypominała osoby, jaką w jego mniemaniu powinna być dama z wyższych sfer. Nie była wyniosła ani obcesowa, lecz ciepła, delikatna i samotna jak diabli. Wyczytał to w jej oczach.

Pół godziny później pojawiła się w drzwiach baru P. J. Clarke’a. Miała na sobie dżinsy, i to nie szyte na miarę, a najzwyklejsze levisy. Czarne lśniące włosy splotła w dwa warkocze, dzięki czemu wyglądała jeszcze młodziej niż zwykle.

Bar był zatłoczony, światła zbyt jaskrawe, na podłodze leżała gruba warstwa trocin, a grająca szafa grzmiała pod niebiosa. Lubił takie miejsca. Siedział nad kuflem piwa, gdy do niego podeszła.

– Ależ jesteś podstępny! – syknęła, nim zdążył się odezwać. – Jeszcze nikt nie wsiadł za mną do samolotu! Czuję się zaszczycona.

Nie było to do końca prawdą, lecz śmiech miała szczery. Zamówiła Pimm’s Cup i następne pół godziny spędzili przy barze. Keshia co chwilę zerkała w stronę drzwi. Zawsze istniało ryzyko, że ktoś znajomy wpadnie tu po drodze z „Le Club” lub „El Morocco”. Obraz Kate Miller nie oparłby się takiej próbie.

– Czekasz na kogoś czy jesteś aż tak nerwowa?

– Nic z tych rzeczy – potrząsnęła głową. – Oszołomiona, to owszem. W kilka godzin po tym, jak zjedliśmy obiad w Waszyngtonie i powiedzieliśmy sobie grzecznie „do widzenia”, ty zjawiasz się w Nowym Jorku. Przeżyłam lekki szok.

Przyjemny szok, stwierdziła w duchu.

– Zbyt wielki szok, Kate? – Być może posuwał się za daleko, lecz nie wyglądała na rozgniewaną.

– Nie – powiedziała ostrożnie. – Co zrobimy z tak mile rozpoczętym wieczorem?

– Masz ochotę na spacer?

– Zabawne, jeszcze w samolocie myślałam o tym, żeby przejść się wzdłuż East River. Czasem sobie funduję takie nocne wędrówki. Człowiek może wtedy bez przeszkód porozmyślać.

– I dać się zabić. Naprawdę chcesz do tego doprowadzić?

– Zdenerwowała go myśl, że mogłaby bez ochrony włóczyć się nad rzeką.

– Nie przesadzaj, Luke. Nie powinieneś bezkrytycznie wierzyć we wszystkie mity, które krążą na temat tego miasta. Jest tak samo groźne i tak samo bezpieczne jak wiele innych.

Luke jednak nachmurzył się i w milczeniu dopił piwo.

Wyruszyli powoli Trzecią Aleją, mijając oświetlone restauracje i bary, przecięli prawie pustą Pięćdziesiątą Siódmą, którą w ciągu dnia toczyły się lawiny samochodów. Nowy Jork nie przypominał innych miast, zwłaszcza miast amerykańskich. Pęd do nocnego życia upodabniał go trochę do gigantycznego Rzymu, tyle że ów Rzym Nowego Świata był większy, okrutniejszy i o wiele mniej sentymentalny. Ogrzewał go inny romantyzm, inny ogień. Przywodził na myśl czynny wulkan czekający okazji do wybuchu. Wędrując po ulicach oboje czuli szybki puls miasta i na przekór niemu – coraz głębszy spokój. Mijali przechodniów, męskie prostytutki w obcisłych spodniach z francuskimi pudelkami w objęciach, kobiety w papilotach i pijanych mężczyzn zataczających się do taksówek. Życie nie zamierało tu ani na chwilę, niezależnie do pory doby.

Na Pięćdziesiątej Ósmej skręcili na wschód; minęli pyszniący się dawną świetnością Sutton Palące, przycupnięty tuż nad rzeką. Keshia była ciekawa, czy spotkają Whitneya wychodzącego od kochanka – jeśli w ogóle opuszczał go przed świtem.

– O czym myślisz, Kate? Widzę, że odpłynęłaś w świat marzeń.

Podniosła głowę i uśmiechnęła się.

– Właściwie masz rację. Myślałam o różnych ludziach… nic ważnego…

Luke ujął ją za rękę. Spacerowali w milczeniu, dopóki Keshia nagle nie ocknęła się z zadumy.

– Gdzie ty będziesz spał? Nie pomyślałeś o noclegu, prawda?

– Coś wymyślę. Nie martw się, wiele razy zjawiałem się w różnych miastach w środku nocy – odparł z niewzruszoną miną.

– Możesz przenocować u mnie na kanapie. Będzie trochę przykrótka, ale za to wygodna. Sama ją wypróbowałam.

– Brzmi zachęcająco. – Brzmiało to bardziej niż zachęcająco, nie mógł jednak zdradzić, jak bardzo się cieszy. Szło mu lepiej, niż ośmielał się marzyć.

Tak swobodnie Keshia nie czuła się od wielu lat. Nie szkodzi, jeśli Luke prześpi się na kanapie. Dowie się, gdzie mieszka? I co z tego? Nie mogła przecież ukrywać się bez końca – przed nim, przed sobą samą, przed obcymi i znajomymi. Ciągła czujność stawała się nie do zniesienia. Chciała zdjąć z ramion ten ciężar, przynajmniej na jedną noc. Luke był przyjacielem; wierzyła, że jej nie skrzywdzi.

– Wracamy? – zapytała. Byli na rogu Siedemdziesiątej Drugiej i York Avenue.

– Mieszkasz w pobliżu? – zdziwił się. Okolica reprezentowała całkiem średni standard i była po prostu brzydka.

– Niedaleko. Parę przecznic w lewo, później parę w prawo i będziemy na miejscu.

W miarę jak posuwali się na zachód Siedemdziesiątą Drugą, budynki robiły coraz lepsze wrażenie.

– Zmęczona?

– Pewnie tak, ale w ogóle tego nie odczuwam.

– Jesteś wciąż otępiała po wczorajszym przepiciu? – zaśmiał się.

– Cóż za obrzydliwa insynuacja! Tylko dlatego, że raz do roku zdarza mi się przeholować…

– Na pewno nie częściej?

– Oczywiście, że nie!

Pociągnął ją za kosmyk włosów i przeszli przez opustoszałą jezdnię. W centrum wciąż panował ruch, lecz tu jak okiem sięgnąć nie było widać ani jednego samochodu. Po chwili dotarli do Park Avenue, pociętej schludnymi kwietnikami i żywopłotami.

– Nie powiedziałbym, że mieszka pani w slumsach, panno Miller – odezwał się Lucas. Jeszcze przed chwilą obawiał się, że zaprowadzi go do cudzego mieszkania, by zataić przed nim swój adres. Dzięki Bogu, nie była aż tak zastraszona. – Musisz nieźle zarabiać na tych artykułach. – Spojrzał na nią kpiąco i oboje parsknęli śmiechem.

– Nie narzekam – ucięła.

A zatem miała zamiar grać do końca. Zdumiewało go to, a zarazem jej współczuł. Po co te sekrety? Podwójne życie nie mogło być dla niej łatwe. Być może nie spędzała w zwykłym świecie dość czasu, by stał się dla niej powodem rozterek. Lecz przecież było także SoHo, miejsce, dokąd jechała, gdy chciała się „urwać”. Od znajomych? Od siebie? Jej rodzice nie żyli. Od czego tak bardzo chciała się oderwać? Chyba nie od faceta, z którym była na zdjęciu w gazecie?

Skręcili w wysadzaną drzewami aleję i Kate zatrzymała się przy drzwiach pierwszego domu. Markiza nad wejściem, portier, imponująca fasada.

– To tutaj – nacisnęła dzwonek. Nocny portier pośpieszył otworzyć zamknięte na klucz drzwi. Ku jej uldze bąknął tylko: „Dobry wieczór” nie wymieniając jej nazwiska.

Wprowadziła Luke’a do sterylnie czystego przedpokoju. W powietrzu unosił się zapach wosku do podłóg, na małym stoliku leżał równy stosik listów.

– Napijesz się wina? – spytała.

– Prędzej bym się spodziewał francuskiego szampana.

Odwróciła się, spoglądając na niego badawczo.

– To bardzo szykowna chałupa – wyjaśnił dobrodusznie. – Widać klasę.

– Mogłabym ci powiedzieć, że to dom moich rodziców… ale nie chcę cię oszukiwać.

– Starzy kupili ci to mieszkanie? Keshia uniosła brwi.

– Jestem już na tyle duża, że sama potrafię zapewnić sobie lokum.

– No cóż, powtarzam: widać nieźle ci się powodzi. Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. Nie miała zamiaru się tłumaczyć.

– Prawdę mówiąc, wino jest okropne. Może wolałbyś piwo?

– Owszem, a najlepiej filiżankę kawy.

Keshia weszła do kuchni, by nastawić wodę. Po chwili doleciał ją od drzwi głos:

– Masz tu lokatorkę?

– Co? – nie słuchała go uważnie, w przeciwnym razie niechybnie by zbladła.

– Pytam, czy masz współlokatorkę.

– Nie, dlaczego? Z cukrem i śmietanką?

– Czarną. Oprócz ciebie nikt tu nie mieszka?

– Nie. Skąd ten pomysł?

– Listy – wyjaśnił lakonicznie.

Keshia zatrzymała się z czajnikiem w dłoni i spojrzała na niego.

– Jakie listy?

– Są adresowane do panny Keshii Saint Martin.

O tym nie pomyślała. Oboje tkwili nieruchomo na swoich miejscach. Keshia miała wrażenie, że czas przestał płynąć.

– Tak – powiedziała po chwili. – Wiem.

– Ktoś znajomy?

– Tak. Ja.

Wraz z tym krótkim słowem z jej ramion spadł wielki ciężar.

– Nie rozumiem.

– To ja jestem Keshia Saint Martin – uśmiechnęła się blado, Luke natomiast próbował udać zaskoczenie. Gdyby znała go trochę lepiej, uśmiałaby się z jego miny.

– Czy to znaczy, że nie nazywasz się Kate S. Miller?

– Owszem, tak też się nazywam. Kiedy piszę.

– Pseudonim literacki?

– Jeden z wielu. Używam także nazwiska Martin Hallam.

– Kolekcjonujesz nazwiska, skarbie? – powoli podszedł do niej.

Keshia odstawiła czajnik na kuchenkę i odwróciła się do niego plecami. Widział tylko gąszcz czarnych włosów i pochylone kruche ramiona.

– Nie tylko nazwiska – szepnęła. – Również tożsamości. Jestem lepsza niż Trójca Święta, Luke, występuję w czterech osobach. Właściwie, wliczając w to twoją „Kate”, jest ich pięć. K. S. Miller nigdy dotąd nie wymagała imienia. Wszystko to zakrawa na ciężką schizofrenię.

– Czy tak? – stał tuż obok niej, ale nie odważył się wyciągnąć ręki. – Może byśmy usiedli i porozmawiali? – rzekł cicho.

Keshia z wahaniem skinęła głową. Wiedziała, że musi w końcu z kimś pomówić, inaczej zwariuje. Luke i tak odkrył, że jest oszustką… Miała nadzieję, że spróbuje ją zrozumieć.

– Dobrze – przeszła za nim do salonu i usiadła sztywno na jednym z matczynych aksamitnych foteli, wskazując mu miejsce na sofie.

– Papierosa?

– Chętnie.

Podał jej ogień. Zaciągnęła się głęboko cygaretką bez filtra, usiłując zebrać myśli.

– Wiem, że brzmi to jak majaczenie wariata – zaczęła.

– Zresztą nigdy dotąd się z tego nie zwierzałam.

– Więc skąd wiesz, jak to brzmi? – zapytał, nie spuszczając z niej oczu.

– Bo to szaleństwo. Nie da się tak żyć. Wiem o tym z pierwszej ręki. „Moje sekretne życie” autorstwa Keshii Saint Martin – próbowała się roześmiać, lecz w zapadłej ciszy jej śmiech zabrzmiał nieszczerze.

– Najwyższy czas zrzucić to wszystko z serca, a ja jestem akurat pod ręką. Siedzę tu, obok ciebie, i mam mnóstwo czasu, żeby cię wysłuchać. Też mi się wydaje, że życie, które jak się okazuje, prowadzisz, jest niezdrowe i szaleńcze. Skazałaś się na coś gorszego niż obłęd, Keshia – wymówił jej imię jakby ze zdziwieniem. – Na potworną samotność.

– I tak jest.

Keshia poczuła w gardle gorycz łez. Chciała mu powiedzieć o wszystkim: o K. S. Miller, Martinie Hallamie i Keshii Saint Martin. O pustce, bólu i brzydocie świata spowitego w złote draperie; brzydocie, której nie da się ukryć za piękną fasadą ani zamaskować obłokiem perfum… O trudnych do zniesienia zobowiązaniach, idiotycznych przyjęciach i nudnych mężczyznach. A także o triumfie, jakim stała się dla niej publikacja pierwszego poważnego artykułu, o radości, którą nie mogła podzielić się z nikim prócz podstarzałego prawnika i jeszcze starszego agenta. Chciała wreszcie odsłonić całe swoje życie, do tej chwili głęboko ukryte.

– Nawet nie wiem, od czego zacząć – wyznała.

– Powiedziałaś, że jest was pięć. Wybierz jedną i zacznij od początku.

Dwie łzy spłynęły po policzkach Keshii. Luke nie mógł się już pohamować: wyciągnął rękę, a ona ją ujęła i siedzieli tak naprzeciw siebie, odgrodzeni stolikiem. Łzy powoli ciekły Keshii po twarzy.

– Pierwsza to Keshia Saint Martin. Nazwisko, które widziałeś na kopertach. Sierota milionerka… czyż nie romantyczna postać? – uśmiechnęła się gorzko. – Moi rodzice zmarli, gdy miałam dziewięć lat. Zostawili mi mnóstwo pieniędzy i ogromny dom na rogu Park Avenue. Sprzedałam go później, żeby kupić to mieszkanie. Mam ciotkę, która jest żoną włoskiego księcia, ale wychował mnie nasz adwokat i guwernantka, Totie. Oczywiście prócz innych rzeczy rodzice zostawili mi też nazwisko. Nie jakieś tam nazwisko, lecz Nazwisko przez duże „n”. Jeszcze za ich życia, a także później, pieczołowicie wpajano mi, że nie jestem zwykłą śmiertelniczką. Jestem Keshią Saint Martin… Do diabła, Luke, nie czytasz gazet? – otarła łzy wierzchem dłoni i cofnęła rękę, by sięgnąć po chusteczkę.

– Na miłość boską, co to takiego?

– Co?

– To, w co wycierasz nos.

Keshia spojrzała na maleńki kwadracik fiołkowego muślinu obrzeżony popielatą koronką i parsknęła śmiechem.

– Chusteczka do nosa. Nie widać?

– Wygląda jak ornat dla Tomcia Palucha. Teraz wierzę, że jesteś milionerką!

Keshia roześmiała się ponownie i poczuła się nieco lepiej.

– Nawiązując do twojego pytania – podjął Luke – owszem, czytam gazety. Wolałbym jednak usłyszeć to od ciebie. Nie lubię zdawać się wyłącznie na prasę, gdy rzecz dotyczy ludzi, którzy są mi bliscy.

Keshia zmieszała się. Bliscy? Ależ on jej w ogóle nie zna… Co prawda nie przeszkodziło mu to przylecieć tu za nią z Waszyngtonu. Teraz siedział przed nią i miał taką minę, jak gdyby to, co miała do powiedzenia, rzeczywiście było dla niego ważne.

– No cóż – westchnęła – ilekroć wystawię nos za próg, zaraz robią mi zdjęcia.

– Dziś to się nie zdarzyło – próbował jej uświadomić, że jest bardziej wolna, niż jej się zdaje.

– Nie, nie mogło się zdarzyć. Po prostu miałam szczęście. Między innymi dlatego patrzyłam na drzwi. Poza tym bałam się, że może wejść ktoś znajomy i zwrócić się do mnie po imieniu.

– Czy to naprawdę byłaby taka tragedia? Gdyby ktoś odkrył twoje incognito? Co z tego?

– To, że byłoby mi głupio. Czułabym się…

– Zagrożona? – dokończył za nią. Keshia odwróciła wzrok.

– Być może – szepnęła.

– Dlaczego, dziecino? Bałaś się, że mógłbym cię skrzywdzić? Wykorzystać to, że masz pieniądze, nazwisko? Dlaczego?

– Nie, tylko… Czy ja wiem, możliwe. Wielu ludziom zależałoby na znajomości ze mną z tych właśnie względów.

Nie, nie martwię się, że ty do nich należysz – spojrzała mu prosto w oczy, aby upewnić go, że mu ufa. – Nie w tym jednak rzecz. Keshia Saint Martin to nie tylko ja. To ktoś. Ktoś, od kogo wiele się wymaga. Kiedy miałam dwadzieścia lat, byłam uważana za najlepszą partię na rynku. Wiesz, to jak akcje Xeroxa. Mój nabywca mógł być pewien, że jego notowania pójdą w górę. – W jej oczach znów odmalował się ból. Lucas w milczeniu ujął ją za rękę. – Zresztą sława to nie wszystko. Jest jeszcze przeszłość, dobra i zła, moi dziadkowie, matka…

– urwała. Przez moment zdawało się, iż zapomniała, o czym mówi.

– Co z twoją matką? – głos Luke’a wyrwał ją z zadumy.

– Och, takie tam… bzdury – głos Keshii zadrżał. Nie mogła się przełamać, by mówić dalej.

– Właściwie dlaczego umarła tak wcześnie?

– Moja matka… zapiła się na śmierć.

– Rozumiem, że te „bzdury” jej także zatruły życie?

– Luke odchylił się do tyłu i badawczo przyjrzał Keshii, która z wolna podniosła wzrok. Był w nim niezgłębiony smutek, a także strach.

– Tak – rzekła cicho. – Zanim wyszła za ojca, była lady Lianę Holmes-Aubrey. Potem została panią Saint Martin. Nie wiem, co bardziej dało jej się we znaki, ale chyba to drugie. W Anglii przynajmniej znała reguły gry. Tu była traktowana ostrzej, bardziej bezpardonowo. Czuła się wystawiona na cel. W Anglii nie napadano jej na każdym kroku w taki sposób, jak robią to ze mną. Tyle że nie była aż tak bogata jak ja.

– Ale była bogata?

– Bardzo. Do tego blisko spokrewniona z królową. Zabawne, prawda? – Keshia skrzywiła się.

– Czy ja wiem? Na razie wcale nie brzmi to zabawnie.

– O, nie wiesz jeszcze wszystkiego. Ojciec był także niezmiernie bogaty i miał ogromną władzę. Ludzie darzyli go równie gorącą zazdrością, nienawiścią i czasami miłością. Prowadził oszalały tryb życia, mnóstwo podróżował, robił… no, różne rzeczy. A mama chyba czuła się samotna. Bez przerwy ją szpiegowano, mówiono o niej, pisano w gazetach. Kiedy szła na przyjęcie, wszyscy musieli wiedzieć, w co była ubrana. Pewnego razu pod nieobecność ojca zatańczyła na balu dobroczynnym ze starym przyjacielem. Gazety zrobiły z tego skandal. Czuła się coraz bardziej zaszczuta. Pod tym względem Amerykanie potrafią być brutalni. – Keshia zamilkła na chwilę.

– Tylko Amerykanie?

– Nie – potrząsnęła głową. – Każda prasa jest bezlitosna. Tyle że tu o wszystkim pisze się bez ogródek. Dziennikarze nie wiedzą, co to „poważanie”… zresztą może mama była po prostu zbyt wrażliwa. I zbyt samotna. Zawsze wyglądała, jakby do końca nie umiała zrozumieć, co się dokoła dzieje.

– Opuściła męża? – Luke poczuł przypływ zainteresowania. Zaczynał szczerze współczuć tej delikatnej brytyjskiej arystokratce.

– Nie. Zakochała się w moim nauczycielu francuskiego.

– Chyba żartujesz? – Luke uśmiechnął się niepewnie.

– Nie.

– Pewnie był straszny smród?

– Chyba tak. Na pewno tak, bo w końcu to ją zabiło.

– Właśnie to?

– Kto wie? To i wiele innych rzeczy. Ojciec dowiedział się o wszystkim i wyrzucił tego człowieka. Chyba dopiero wtedy dotarło do niej, co zrobiła. Uznała się za renegatkę i skazała na śmierć. Piła coraz więcej, jadła coraz mniej… aż w końcu dopięła swego.

– Wiedziałaś o jej romansie?

– Wtedy nie. Edward, mój opiekun, powiedział mi o tym później. Żeby się upewnić, iż „grzechy matki nie ożyją w córce”.

– Dlaczego nazywasz ją renegatką? Bo zdradziła męża?

– Nie, to można by jeszcze wybaczyć. Niewybaczalne było to, że zdradziła swoje dziedzictwo: przodków, klasę i wychowanie, oddając się „plebejuszowi”. – Keshia chciała się zaśmiać, ale głos jej się załamał.

– Czy to grzech? – Luke miał osłupiałą minę.

– To, mój drogi, jest grzechem śmiertelnym. „Nie będziesz barłożył w niższych sferach”, mówi przykazanie. Odnosi się to w każdym razie do kobiet. Sytuacja mężczyzn wygląda nieco inaczej.

– Im wolno „barłożyć w niższych sferach”?

– Oczywiście. Wielcy panowie od setek lat sypiają z pokojówkami. Pani domu natomiast nie wolno uwieść szofera.

– Rozumiem.

– To ładnie z twojej strony. Moja mama tego nie zrozumiała. Zrobiła zresztą coś o wiele gorszego. Zakochała się. Chciała nawet z nim uciec.

– Jak, u licha, dowiedział się o tym jej mąż? Kazał ją śledzić?

– Oczywiście, że nie. Niczego nie podejrzewał. Jean-Louis sam poszedł do ojca i opowiedział mu wszystko. Groził, że zrobi skandal. Żądał pięćdziesięciu tysięcy dolarów. W sumie niewiele. Ojciec dał mu dwadzieścia pięć i kazał go deportować.

– I to powiedział ci twój opiekun? – Luke zmarszczył brwi.

– Naturalnie. To ostrzeżenie, żebym zachowywała się jak należy.

– Podziałało?

– W pewnym sensie.

– To znaczy?

– To znaczy, że w pewien perwersyjny sposób zostałam fatalistką. Z mojej sytuacji nie ma wyjścia. Cokolwiek bym zrobiła, i tak z góry przegrałam. Myślę, że gdybym żyła w każdym calu tak, jak się tego ode mnie oczekuje, zapiłabym się z rozpaczy. Jak matka. Jeśli natomiast zdradzę moje „dziedzictwo”, koniec będzie taki sam. Zdrajczyni zdradzona, oddała serce byle łajdakowi, który szantażuje jej męża. Piękne, co?

– Nie. Żałosne. Naprawdę wierzysz w te brednie o zdradzie?

Keshia skinęła głową.

– Nie mam wyboru. Takie historie widziałam na własne oczy. W mniejszej skali mnie też się to przydarzyło. Kiedy ludzie wiedzą, kim jesteś, przestajesz być dla nich człowiekiem. Stajesz się legendą, wyzwaniem, obiektem pożądania. Zrozumieć cię może jedynie ktoś ulepiony z tej samej gliny.

– Chcesz powiedzieć, że ludzie z twojej sfery są w stanie cię zrozumieć?

– Otóż w tym cały problem. Oni także nie. Mój przypadek jest beznadziejny. Nie mogę ścierpieć tego, co przeznaczył mi los, a równocześnie nie mogę mieć tego, co chcę… a choćbym i mogła, za bardzo się boję. I… och, do diabła, Luke, sama nie wiem – Keshia zgniotła w palcach pudełko zapałek.

– A co się stało z twoim ojcem?

– Zginął w wypadku. Nie, nie umarł z żalu za matką. Po jej śmierci miał jeszcze wiele kobiet. Zmienił się, zgorzkniał, mam wrażenie, że w nic już nie wierzył. Pił. Szarżował za kierownicą. Zginął. Prosta sprawa.

– Przeciwnie: bardzo skomplikowana. Powiadasz mi, że „zdrada”, jak to określasz, twojego „dziedzictwa”, twego świata, prowadzi do alkoholizmu, załamania i śmierci. A do czego prowadzi przestrzeganie reguł? Jaka nagroda czeka uczciwego gracza, który nigdy nie „zdradza” swojej klasy? Co się z tobą stanie, jeśli będziesz tak żyć?

– Umrę powoli, na raty – w cichym głosie Keshii brzmiała absolutna pewność.

– Czy tak się już nie dzieje?

– Chyba tak, krok po kroku. Wciąż jeszcze mam drobne odskocznie, które dają mi złudzenie wolności. Ratuje mnie pisanie.

– Skradzione chwile. Dlaczego otwarcie nie sięgniesz po swoją wolność?

– Nie bądź śmieszny, Luke. Jak?

– Jakkolwiek zechcesz. Rób to, na co masz ochotę, ale rób to jawnie.

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Edward. Prasa. Gdybym się choć trochę wychyliła, pisałyby o tym wszystkie gazety. A przez „wychylenie” rozumiem coś tak niewinnego, jak choćby randka z kimś „spoza sfery” – spojrzała na niego znacząco – znalezienie się w jakimś „niestosownym” miejscu, nie przemyślana wypowiedź, odrobinę zbyt śmiały ubiór…

– No dobra, będziesz zatem miała złą prasę. Na litość boską, przecież niebo się z tego powodu nie zawali!

– Ty nie rozumiesz, Luke. Zawali się.

– Bo Edward podniesie krzyk? To co?

– To, że będzie miał rację. A jeżeli… jeżeli… skończę jak…

– Matka?

Kiwnęła głową. Oczy miała pełne łez.

– Nie ty, dziecino. Ty jesteś inna. Masz poczucie wolności, szersze horyzonty, jesteś silniejsza od niej i prawdopodobnie inteligentniejsza. A poza tym nawet gdybyś się zakochała w szoferze, lokaju czy na przykład we mnie? Czy to taki dramat?

Keshia próbowała znaleźć właściwe słowa.

– To specyficzny świat – rzekła w końcu – którym rządzą specyficzne zasady.

– Podobnie jak pierdel – wtrącił cierpko Luke.

– Masz na myśli więzienie? Skinął głową bez słowa.

– Chyba coś w tym jest – zadumała się Keshia. – Niewidzialne więzienie o ścianach zbudowanych z zasad, hipokryzji, kłamstw i ograniczeń, którego cele wyściełane są uprzedzeniami i strachem, a wszystko razem wysadzane brylantami.

Luke podniósł głowę i nagle się roześmiał.

– Co cię tak śmieszy?

– Nic poza tym, że dziewięćdziesiąt procent zwykłych zjadaczy chleba staje na głowie i chętnie dałoby się pokrajać, byle tylko się dostać do tego elitarnego światka, a sądząc z tego, co mówisz, nie byliby nim zachwyceni. W każdym razie nie bardzo.

– Kto wie? Niektórym się to podoba.

– A pozostali?

– Część ginie – powiedziała cicho. – Reszta stara się z tym pogodzić. Na przykład Edward: akceptuje zasady, bo jest do tego zmuszony. To jedyna droga, jaką zna, choć jemu także zniszczyła życie.

– Przecież mógł to zmienić! – rzekł z rozdrażnieniem Lucas, lecz Keshia potrząsnęła głową.

– Nie mógł. Nie każdy może.

– Nie każdy ma dość ikry?

– Można to i tak nazwać. Niektórzy wolą pójść na dno wraz ze znajomym statkiem, niż utonąć wpław na nieznanych wodach.

– Albo się uratować. Zawsze istnieje szansa, że znajdą szalupę albo fale wyrzucą ich na brzeg rajskiej wyspy. Czy nie byłaby to miła niespodzianka?

Keshia jednak myślała o czym innym. Przymknęła oczy, głowę odchyliła na oparcie fotela. Minęło kilka minut, nim odezwała się ponownie, a kiedy to zrobiła, w jej głosie znać było znużenie. Nie była pewna, czy Luke ją zrozumie. Być może żaden autsajder nie był do tego zdolny.

– Kiedy miałam dwadzieścia lat, chciałam sobie ułożyć życie po swojemu. Wystarałam się o posadę w „Timesie”. Przysięgłam Edwardowi, że temu podołam, nie okryję hańbą nazwiska i tym podobne bzdury. Wytrzymałam siedemnaście dni roboczych i omal nie trafiłam do szpitala dla nerwowo chorych. Stałam się celem dowcipów, wrogości, wścibstwa, zawiści i plugawych pomówień. Kiedy szłam do toalety, zastawałam w niej fotografów. Chyba zatrudnili mnie wyłącznie po to, żeby mieć się z kogo pośmiać. Próbowałam, Luke, naprawdę próbowałam, ale w żaden sposób nie mogłam tego zmienić. Nie byłam im potrzebna. Rajcowało ich tylko moje sławne nazwisko. Każdy chciał mi dokopać, żeby sprawdzić, czy też jestem człowiekiem. Później nigdy się tak nie odkryłam, ba, w ogóle nie wyszłam z konspiracji. Działam za zasłoną agentów, pseudonimów… Tak było do chwili, kiedy cię poznałam. Po raz pierwszy podjęłam ryzyko, że ktoś mnie rozpozna.

– Dlaczego?

– Może znów musiałam coś sobie udowodnić?… Mam opinię osoby, która bawi się do białego rana, a potem przez większość dnia smacznie chrapie.

– A tak nie jest? – Luke nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

– No wiesz! – Keshia spojrzała na niego z urazą. – Urabiam sobie ręce po łokcie. Biorę każdy uczciwy temat, jaki ktokolwiek zechce mi zlecić, i zdobyłam już nazwisko w branży. Nie osiąga się tego śpiąc po całych dniach.

– I to również jest „niewłaściwe”?

– Oczywiście, że tak. Za mało szacowne. Zwłaszcza dla mnie. Powinnam wysiadywać u fryzjera i rozglądać się za mężem, a nie węszyć wokół więzień w Missisipi.

– Albo kryminalistów z Chicago – w oczach Luke’a pojawił się cień smutku. Postawiła sprawę bardzo jasno.

– Chodzi nie tyle o konkretny temat, co o sam fakt, że pracuję zawodowo.

– Keshia, czy nie hołdujesz zbyt przestarzałym poglądom? Wielu ludzi z twojej sfery pracuje.

– Nie w ten sposób. Nie naprawdę. Poza tym… jest jeszcze coś.

– Tego się domyślałem. – Luke zapalił następnego papierosa. Zaskoczył go jej uśmiech.

– Poza wszystkim innym naprawdę jestem zdrajczynią. Czytałeś kiedyś rubrykę towarzyską Martina Hallama? Ukazuje się we wkładce do wszystkich gazet związku, więc mogłeś się na nią natknąć.

Luke skinął głową.

– To ja ją piszę. Pierwszy kawałek ułożyłam dla żartu, ale pomysł chwycił i… – Keshia bezradnie rozłożyła ręce.

– Naprawdę piszesz te zwariowane felietony? – Luke zaczął się śmiać. – I po chamsku donosisz na swoich znajomych?

Keshia kiwnęła głową ze skruchą.

– Od jakiegoś czasu zaczęło mnie to już nużyć.

– A ja nie chciałem wierzyć w tę gadaninę o zdradzie! I nikt nie podejrzewa, że to ty?

– Nikt, łącznie z redaktorem naczelnym, nie wie nawet, że pisze to kobieta. Wszystko przechodzi przez ręce mojego agenta, a na liście honorariów figuruje tylko K. S. Miller.

– Moja droga, zadziwiasz mnie.

– Czasem zadziwiam nawet sama siebie. – Po raz pierwszy od początku tej trudnej rozmowy Keshia zaśmiała się z całego serca.

– No, z pewnością nie próżnujesz. Artykuły K. S. Miller, rubryka Hallama i całe to pokazowe życie… Że też nikt dotąd się nie połapał!

– Osiągnięcie tego wcale nie było łatwe. Dlatego wpadłam w panikę na samą myśl o wywiadzie. Bałam się, że mogłeś gdzieś widzieć moje zdjęcie i rozpoznasz mnie, bynajmniej nie jako K. S. Miller. Wystarczyłaby jedna osoba w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, a moja podróż miałaby katastrofalne skutki. Cały domek z kart zawaliłby mi się na głowę. A prawda jest taka, że dziennikarstwo to jedyne, co traktuję serio. Nie naraziłabym go dla niczego i nikogo.

– Jednak się zdecydowałaś. Dlaczego?

– Po trosze z ciekawości. Podobała mi się twoja książka. Agent dość mocno mnie naciskał. Oczywiście miał rację: nie mogę wciąż robić uników, jeśli zależy mi na poważnej karierze literackiej. Są okazje, z których grzechem byłoby nie skorzystać.

– Sporo ryzykowałaś.

– Owszem.

– Nie żałujesz?

– Nie. Jestem zadowolona. – Deklaracji tej towarzyszyło westchnienie.

– Keshia, a gdybyś tak wypięła się na cały świat, zwłaszcza na twój świat? Mogłabyś przynajmniej ujawnić się jako K. S. Miller.

– Wyobrażasz sobie, jaki byłby huk? Ludzie zaczęliby się domagać moich artykułów nie dlatego, że są dobre, a dlatego, że pisała je Keshia Saint Martin. Znalazłabym się z powrotem w tym samym miejscu, gdzie byłam osiem lat temu jako maskotka w „Timesie”. Ciotka na pewno dostałaby spazmów, Edward ataku serca, ja zaś czułabym się tak, jakbym osobiście skrzywdziła wszystkich swoich przodków.

– Na litość boską, Keshia! Twoi przodkowie nie żyją, a w najlepszym razie stoją już nad grobem.

– Tradycja nie umiera.

– I dlatego musisz dźwigać ją na grzbiecie? Czy naprawdę ponosisz wyłączną odpowiedzialność za przyszłość świata? Czasy wiktoriańskie dawno już minęły, a ty chowasz pod korcem swoje własne życie. Trzask, prask i będzie po nim. Skoro jesteś dumna z tego, co robisz, ze swoich osiągnięć, dlaczego nie okażesz tego światu? Może po prostu jesteś zbyt wielkim tchórzem! – oczy Luke’a przewiercały ją na wylot.

– Możliwe, nie wiem. Nigdy nie czułam, że mam jakikolwiek wybór.

– Otóż jesteś w błędzie. Wybór istnieje zawsze. Trzeba go tylko dokonać, zamiast chować głowę w piasek, prowadząc dziesięć różnych żywotów, z których każdy jest równie niezdrowy. Nie widzę w tym żadnej chluby, moja pani. Tyle ci powiem.

– Prawdopodobnie masz rację. Sama już do tego doszłam. Zapominasz tylko o poczuciu obowiązku.

– Wobec kogo? Czy sama sobie nie jesteś czegoś winna? Chcesz siedzieć w domu przez resztę życia, pisać w głębokiej tajemnicy i chodzić na kretyńskie przyjęcia z tym idiotą, który… – Luke urwał i zmarszczył brwi.

– Jakim idiotą?

– Tym, z którym byłaś na zdjęciu w gazecie.

– Chcesz powiedzieć, że wiedziałeś? Spojrzał jej w oczy i pokiwał głową.

– Dlaczego mi nie powiedziałeś? – w oczach Keshii zapłonęła furia. A zatem człowiek, przed którym odkryła najskrytsze tajemnice, wszystkie swoje świętości, okazał się zdrajcą!

– Jak ci miałem powiedzieć? „Szanowna pani, zanim przeprowadzi pani ze mną następny wywiad, muszę panią ostrzec, że wiem, kim pani jest, bo czytałem o pani w prasie”? Bez sensu. Doszedłem do wniosku, że jeśli zechcesz, sama mi o tym powiesz, a jeśli nigdy się na to nie zdobędziesz, to trudno. Gdybym rzucił ci to w twarz, uciekłabyś gdzie pieprz rośnie, a tego akurat nie chciałem.

– Czemuż to? Bałeś się, że nie skończę wywiadu? Nie martw się, zrobiłby to kto inny. Sława by cię nie ominęła – roześmiała się gorzko.

Luke złapał ją za ramię tak gwałtownie, aż się wzdrygnęła.

– Nie, ale mógłbym stracić kontakt z tobą. Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, nim zapytała:

– I to by cię obeszło?

– Bardzo. Keshia, naprawdę musisz wkrótce zdecydować, czy do końca swoich dni chcesz żyć w kłamstwie, drżeć, czy ktoś cię nie zobaczy z niewłaściwą osobą w niewłaściwym miejscu. A kogóż to obchodzi? Pokaż mi, jaka naprawdę jesteś… A może sama tego nie wiesz? Może K. S. Miller to taka sama maska jak Martin Hallam czy Keshia Saint Martin?

– A niech cię cholera! – wrzasnęła, wyrywając rękę. – Łatwo ci tu siedzieć i prawić kazania. Nie masz nic do stracenia, nikt się niczego po tobie nie spodziewa, więc skąd możesz wiedzieć, jak to jest? Rzeczywiście stać cię na każdy numer, jaki ci wpadnie do tego pokrętnego łba!

– Doprawdy? – spytał jedwabistym głosem. – Więc pozwól, że ci coś powiem: na temat zobowiązań wiem o wiele więcej od ciebie, Keshio Saint Martin. Tyle że moje nie dotyczą bandy zasuszonych, wyperfumowanych mumii. Ja mam obowiązki wobec prawdziwych ludzi, takich, którzy nie mają nikogo, kto by się za nimi ujął. Ani rodzin, ani adwokatów. Nikogo, kto zechciałby choć splunąć w ich kierunku. Siedzą przez długie lata, niektórzy dłużej, niż ty jesteś na świecie, czekając na uwolnienie. I jeżeli ja nie znajdę w sobie dość odwagi, by coś dla nich zrobić, możliwe, że nikt inny o tym nie pomyśli. To dla mnie oznacza „poczucie obowiązku”. Robię to nie dlatego, że muszę albo boję się postępować inaczej. Ja tego chcę. Narażam własny tyłek, bo cały czas ryzykuję, że wsadzą mnie z powrotem do pierdla. Więc nie mów, że tylko ty masz coś do stracenia. I jeszcze jedno: gdyby mi nie zależało na tych ludziach, gdybym nie uważał ich za swoich braci, powiedziałbym: „Czołem, panowie” i gwizdał na to wszystko. Ożeniłbym się powtórnie, spłodził gromadkę dzieciaków i wyprowadził się na wieś. Keshia, jeśli nie wierzysz w sens swojego życia, zmień je. To takie proste! Bo pamiętaj, że choć dotąd niewiele cię to kosztowało, w końcu będziesz musiała zapłacić stosowną cenę. Znienawidzisz się za stracony czas i wszystkie te gierki, z których dawno powinnaś była wyrosnąć. Gdyby rajcował cię taki styl życia, powiedziałbym: twoja wola. Ale skoro się dusisz, na co jeszcze czekasz?

– Nie wiem. Chyba nie mam tyle odwagi co ty.

– Bzdura. Możesz wykrzesać jej z siebie tyle, ile zechcesz. Ale ty czekasz na łatwiejsze wyjście. Na akt prawny, który przywróci ci wolność, albo na faceta, który weźmie cię za rączkę i wyprowadzi z lasu. Cóż, może się i tak zdarzyć, ale ja bym na to nie liczył. Najpewniej będziesz musiała radzić sobie sama, jak każdy śmiertelnik.

Umilkł. Keshia także milczała. Zaaplikował jej gorzką pigułkę, potrzebowała czasu, żeby ją przetrawić. Otwierając się przed nim, sama go sprowokowała. Nie mógł się powstrzymać. Dla jej dobra… a trochę i przez wzgląd na siebie.

– Nie chciałem, żeby to zabrzmiało tak ostro – bąknął.

– Ktoś musiał to wreszcie powiedzieć.

– Ty też mogłabyś mi wytknąć parę rzeczy, i słusznie. Widzę, co się z tobą dzieje, ale w pewnym sensie masz rację: mnie jest łatwiej. Mam za sobą liczną armię ludzi, którzy mnie podbudowują, chwalą, pomagają wytrwać. Nie wśród urzędników, rzecz jasna, mam jednak wielu przyjaciół. To, co ty usiłujesz zrobić, jest znacznie trudniejsze. Wielkie sprawy niosą wiele sławy, rozbrat z domem nigdy… przynajmniej nie od razu. Później, o wiele później. Dojdziesz i do tego. Już jesteś w połowie drogi, tylko jeszcze o tym nie wiesz.

– Tak myślisz?

– Ja to wiem. Na pewno ci się uda. Niestety, ogólnie wiadomo, że to wyboista droga.

Przyglądał się jej badawczo, zdumiony tym, co dziś usłyszał. Sekrety z głębi serca, tajemnice rodzinne i obłąkańcze teorie na temat tradycji i zdrady. Było to dla niego zupełnie nowe, intrygujące doświadczenie. Keshia wydała mu się egzotyczną hybrydą, produktem obcego świata.

– Jak myślisz – spytał z zaciekawieniem – dokąd w końcu doprowadzi cię ta droga ku wolności? Do SoHo?

– Nie bądź śmieszny – prychnęła w odpowiedzi. – Znakomicie się tam bawię, ale to także nie jest realny świat. Nawet ja zdaję sobie z tego sprawę. SoHo po prostu pomaga mi znieść całą resztę. Nie jest to jednak miejsce dla K. S. Miller.

– K. S. Miller to fasada, nie osoba. A ty, Keshia, jesteś istotą ludzką. Czasami zdajesz się o tym zapominać. Nie wiem, czy nie celowo.

– Może jestem do tego zmuszona?… Przyjrzyj się mojemu życiu, Luke. To farsa, którą coraz ciężej odgrywać. Zabawa w damę z wyższych sfer, zabawa w kochankę artysty z SoHo, zabawa w towarzyskie plotki i tak dalej. To wszystko pozy. Męczy mnie poruszanie się w świecie tak ograniczonym, że zaludnia go nie więcej niż osiemset osób. A do SoHo po prostu nie pasuję.

– Bo to nie twoja klasa?

– Po prostu nie mój świat.

– Więc przestań myszkować w światach innych ludzi. Stwórz własny. Dobry, zły, szalony, jaki chcesz, ale własny, taki, w którym poczujesz się na swoim miejscu. Ty będziesz ustalać w nim zasady. Nie musisz o tym krzyczeć, jeśli uważasz, że nie powinnaś, lecz przynajmniej spróbuj wykazać odrobinę szacunku dla własnych dążeń. Nie rozmieniaj się na drobne, Keshia. Jesteś na to stanowczo za inteligentna. Chyba zdajesz sobie sprawę, że dotarłaś do punktu zwrotnego?

– Wiem. Dlatego zdobyłam się na to, żeby cię tu zaprosić. Nie chciałam cię znieważać kłamstwami i unikami. To kwestia zaufania.

– Czuję się zaszczycony.

Zerknęła na niego podejrzliwie, jednakże Luke wcale z niej nie kpił.

– To by było cztery – zauważył.

– Co: cztery?

– Powiedziałaś, że jest was pięć. Omówiłaś na razie cztery: milionerkę, pisarkę, gazetową plotkarkę i turystkę z SoHo. Kim jest piąta? Wiesz, że zaczyna mi się podobać ten przegląd – dodał z uśmiechem, wyciągając przed siebie nogi.

– Mnie też. I proszę mnie nie nazywać „gazetową plotkarką”. – Keshia dumnie uniosła głowę, szczerząc zęby z uciechy.

– Proszę mi wybaczyć, panie Hallam.

– Wybaczam. Piąta jest twoim dziełem. To „Kate”. Ta, która odważyła się na zwierzenia. Myślę, że to znamię pewnego przełomu. Początek nowej mnie.

– Albo koniec wszystkich poprzednich. Traktuj się uczciwie, Keshia, nie jak kolejną wymyśloną postać ze swej listy.

– Staram się.

– Widzę i bardzo się z tego cieszę. Przez wzgląd na nas dwoje. Nie!… Przez wzgląd na ciebie.

– Obdarzyłeś mnie dzisiaj poczuciem wolności, Luke. To bardzo cenny dar.

– Owszem, ale nie mnie go zawdzięczasz. Mówiłem ci już: poczucia wolności nie da się odebrać… ani podarować. Człowiek sam je zdobywa. Postaraj się je zachować. – Wstał, pochylił się, żeby pocałować ją w czubek głowy, i zapytał szeptem: – Gdzie jest sracz?

Keshia roześmiała się serdecznie. Jakże się różnił od wszystkich, których znała!

– Z przedpokoju na lewo. Na pewno go znajdziesz. Jest różowy.

– Czułbym się oszukany, widząc inny kolor. – Luke zaśmiał się gardłowo i zniknął w przedpokoju.

Keshia weszła do kuchni, żeby nastawić czajnik. Od chwili gdy zaproponowała mu kawę, minęły trzy godziny.

– Nadal masz ochotę na kawę? – spytała, gdy wrócił.

– A mógłbym ją zamienić na piwo?

– Naturalnie.

– To świetnie. Nie, nie brudź szklanki. Ja jestem prosty człowiek. Plebejusz. – Luke ze śmiechem pociągnął wprost z puszki długi łyk. – Oj, staruszko, tego mi było trzeba.

– Zasiedzieliśmy się strasznie. Przykro mi, że tak długo plułam ci do ucha.

– Bujasz. Wcale ci nie jest przykro. Mnie też nie. Keshia nalała sobie trochę białego wina.

– Pościelę ci na kanapie.

Kiwnął głową, nie odrywając puszki od ust. Keshia prześliznęła się zwinnie pod jego ramieniem wspartym o przeciwległą futrynę.

W ciągu kilku chwil posłanie było gotowe.

– No, powinno ci być w miarę wygodnie. Czy życzysz sobie jeszcze czegoś, zanim potruchtam do łóżka?

Znów przybrała ten chłodny, rzeczowy ton. Pani domu. Szlachetnie urodzona Keshia Saint Martin. Gdyby jej powiedział, czego naprawdę sobie życzy, byłaby wstrząśnięta.

– Owszem – rzekł. – Chciałbym jeszcze raz ujrzeć kobietę, z którą przegadałem całą noc. Znowu się zachowujesz, jakbyś miała w zadku pogrzebacz, dziecino. To bardzo brzydki nawyk. Nie mam zamiaru cię zgwałcić, pobić ani szantażować. Nie będę ci już dziś nawet robił dalszego prania mózgu.

Spojrzała na niego z zaskoczeniem i lekką urazą.

– Nie odniosłam wrażenia, że robisz mi pranie mózgu. Sama chciałam z tobą porozmawiać.

– Więc co się zmieniło?

– Nic.

– Całkiem się zamknęłaś.

– Kwestia nawyku.

– Już ci mówiłem: obrzydliwy nawyk. Chyba możemy się uważać za przyjaciół?

Kiwnęła głową. W jej oczach znów błyszczały łzy. Był to wieczór bardzo wyczerpujący emocjonalnie.

– Oczywiście, że jesteśmy przyjaciółmi – szepnęła.

– To dobrze, bo uważam cię za osobę niepospolitą. – Lucas zbliżył się do niej trzema długimi krokami, uścisnął ją serdecznie i pocałował w policzek. – Dobranoc, dziecino. Śpij słodko.

Wspięła się na palce, żeby oddać całusa.

– Dzięki. Ty też śpij dobrze, Luke.


Słyszał, jak zegar tyka gdzieś w ciemnościach, lecz z sypialni Keshii nie dobiegał żaden dźwięk. Gdy tylko się położył, uświadomił sobie, iż jest zanadto podniecony, aby spać. Miał wrażenie, że ta rozmowa trwała wiele dni. Bał się ją spłoszyć, dlatego poprzestał na przyjacielskim całusie. Keshia nie była kobietą, którą można poganiać – chyba że chciał ryzykować, iż więcej jej nie zobaczy. Tej nocy przeszli jednak długą drogę i Luke był zadowolony z tego, co już osiągnął. Analizował w duchu jej słowa, uczucia malujące się na jej twarzy, łzy…

– Spisz?

Był tak pogrążony w myślach, że nawet nie usłyszał jej kroków po dywanie.

– Nie – oparł się na łokciu i spojrzał na nią. W mroku dostrzegł zarys jasnej nocnej koszuli i ciemną plamę włosów zwisających prawie do pasa. – Czy coś się stało?

– Nic. Nie mogę zasnąć.

– Ja też nie.

Keshia uśmiechnęła się i usiadła na podłodze przy sofie. Nie wiedział, co oznacza jej przyjście. Nie zawsze łatwo było mu ją przejrzeć. Zapalił papierosa, pociągnął i podał jej. Keshia zaciągnęła się głęboko.

– Oddałeś mi dziś wielką przysługę, Luke.

– Jaką? – przewrócił się na plecy; patrzył w sufit.

– Pozwoliłeś mi się wygadać. Wyrzuciłam z siebie wszystko, co mnie gnębiło od lat. Było mi to potrzebne.

Nie tylko to, pomyślał, lecz na dalszy ciąg było jeszcze za wcześnie. I tak miała już dość na głowie.

– Luke?

– Tak?

– Jaka była twoja żona?

Kiedy milczenie zaczęło się przedłużać, Keshia pożałowała, że w ogóle zadała to pytanie.

– Młoda, ładna, trochę nieobliczalna… podobnie jak ja w tamtych czasach – odrzekł w końcu Lucas. – I… przestraszona. Bała się zostać sama. Nie wiem, Keshia… kochałem ją, ale… wydaje mi się, że od tego czasu minęły wieki. Byłem wtedy inny. To, co było między nami, rozgrywało się w sferze czynów, nigdy słów. A kiedy mnie wsadzili, wszystko runęło. W takich chwilach dobrze jest z kimś porozmawiać, a ona tego nie potrafiła. Nie była w stanie wyrzucić z siebie bólu nawet po śmierci naszej córeczki. Dusiła wszystko w środku, aż w końcu ją to zabiło. W pewnym sensie była martwa, zanim jeszcze popełniła samobójstwo. Myślę, że podobnie jak twoja matka. Dlaczego pytasz?

– Mówiliśmy dziś tylko o mnie.

– Poprzednio zaś tylko o mnie. Chyba więc jesteśmy kwita. Lepiej postaraj się zasnąć.

Kiwnęła głową, zgasiła papierosa i wstała.

– Dobranoc, Luke.

– Dobranoc, dziecino. Do jutra.

– To już dzisiaj.

Uśmiechnął się, słysząc tę poprawkę.

– Zawsze musisz mieć ostatnie słowo? Zmykaj do łóżka, bo nie będziesz miała sił, żeby pokazać mi miasto.

– Zatrzymasz się w Nowym Jorku?

– Miałem zamiar… jeśli nie będę ci przeszkadzał – zastrzegł, dotychczas bowiem o tym nie pomyślał.

– Nie, jestem wolna jak ptaszek. Dobranoc – zakręciła się na pięcie, furkocząc różową koszulką.

Miał ochotę dogonić ją, porwać w ramiona.

– Keshia! – wyrwało mu się, nim zdołał się powstrzymać.

– Słucham? – przystanęła zaskoczona w drzwiach sypialni.

– Kocham cię.

Milczała. On też milczał; skulony na sofie wpatrywał się w bielejącą plamę jej twarzy.

– Luke… jesteś dla mnie naprawdę kimś bardzo szczególnym, ale…

– Boisz się? Kiwnęła głową.

– Trochę.

– Nie bój się. Nie skrzywdzę cię. Jeszcze nigdy nie spotkałem takiej kobiety jak ty.

Chciała mu powiedzieć to samo, lecz nie mogła wydobyć z siebie słowa. Stała bez ruchu, tęskniąc do jego ramion i nie śmiąc zrobić kroku, by się w nich znaleźć.

W końcu to on podszedł do niej, owinięty w prześcieradło z kanapy. Objął ją ramionami i przytulił.

– Wszystko w porządku, dziecino. Wszystko będzie dobrze.

– Będzie dobrze? – powtórzyła, podnosząc na niego promienny wzrok. Było to coś innego niż dotychczas; to było serio.

– Lucas…

– Tak?

– Kocham cię…

Delikatnie, bez wysiłku, uniósł ją w ramionach i położył w ciemności na łóżku. Uśmiechnęła się do niego tym najbardziej kobiecym z uśmiechów – tajemniczym, czułym i przewrotnym.

– Wiesz co? – szepnęła. – Jeszcze nigdy nie robiłam tego we własnej sypialni.

– Bardzo mnie to cieszy.

– Mnie też – wyciągnęła do niego ręce, odrzucając resztki onieśmielenia. Luke zsunął jej z ramion koszulę, ona zaś szarpnęła za skraj prześcieradła, które miał zawiązane w pasie. Aż do świtu dłonie Lucasa uczyły się na pamięć zarysów jej ciała, a gdy w końcu zasnęła w jego objęciach, niebo na wschodzie przybrało już perłowoszarą barwę.

Загрузка...