– Dziecko, jesteś przeraźliwie chuda.
– Marina znalazła lepsze określenie. „Boska wysmukłość”.
Edward usiadł obok niej. Był to ich pierwszy wspólny lunch od ponad dwóch miesięcy. Keshia zmieniła się nie do poznania: oczy miała wpadnięte, skórę papierową, poruszała się wolno i ociężale. Jakąż straszną cenę zapłaciła! I za co? Obiecał nie dyskutować na ten temat. Tylko pod tym warunkiem zgodziła się przyjąć zaproszenie na lunch.
– Przepraszam cię za spóźnienie – rzekł.
– Nie szkodzi, skarbie. Czekając na ciebie strzeliłam sobie drinka.
To też była nowość. Ale przynajmniej wyglądała nieskazitelnie. Prawdę mówiąc, o wiele bardziej elegancko niż zwykle. Futro z norek, które rzadko wyciągała z szafy, wisiało przewieszone przez oparcie krzesła.
– Ładnie dziś wyglądasz, moja droga. Idziesz gdzieś po lunchu? – zdziwił go widch norek.
– Otwieram nowy rozdział w mym życiu. Postanowiłam dołożyć nieco starań, aby być miłą dla bliźnich i odnowić nieco dawnych znajomości.
– Z Whitneyem także? – przestraszył się.
– Powiedziałam „miła”, nie „śmieszna”, Edwardzie. Wróciłam na stare śmieci i właśnie przeprowadzam wstępny rekonesans.
Edward skosztował szampana i skinął przyzwalająco na kelnera.
– Wobec tego witaj w domu, kochanie – rzekł, wznosząc kieliszek.
Miał ochotę zapytać, czy na przyszłość będzie mądrzejsza, ale się nie ośmielił. Widział, że ciężko zniosła tę nauczkę. Wyglądała staro, zwłaszcza w prostej liliowej sukience i perłach swojej babki. Zerknął na jej dłoń.
– Ładny pierścionek. Nowy?
– Tak. Luke kupił mi go w San Francisco – spojrzała na niego wyzywająco.
– Rozumiem. – Edward powstrzymał się od komentarza. – Jak ci idzie praca?
– Niespecjalnie. Tak, Edwardzie, wiem, nie musisz tak marszczyć brwi. Wiem, że od dawna nie stworzyłam nic dobrego, że schudłam, wyglądam dziesięć lat starzej i siedzę w domu, bo boję się reporterów. Oboje wiemy, że przeszłam ciężkie chwile, i wiemy też dlaczego, nie musisz się więc silić na tę wstrząśniętą minę. Nie rób z siebie cnotliwego dupka.
– Keshia!
– Tak, Edwardzie?
Dopiero teraz zauważył, że wypiła o wiele więcej, niż myślał. Był tym tak zdumiony, że przez chwilę wpatrywał się w nią ze zdumieniem.
– Co się stało, kochanie? Rozmazałam sobie tusz?
– Jesteś pijana – wyszeptał.
– Owszem – odszepnęła z chłodnym uśmieszkiem.
– I możesz mi wierzyć, upiję się jeszcze bardziej. Edward wyprostował się, kątem oka dostrzegając reporterkę z „Women’s Wear”.
– Niech to licho! – westchnął.
– I to wszystko, skarbie? Staczam się w otchłań alkoholizmu, a ty potrafisz jedynie powiedzieć: „Niech to licho”?
– Keshia, ta kobieta przez cały czas na ciebie patrzy. Błagam, nie rób nic nie przemyślanego, bo… no, będziesz tego żałować.
Roześmiała się głośno i cmoknęła go w policzek. Ołówek reporterki zaczął sunąć po bloczku. Edward miał wrażenie, że sytuacja gwałtownie wymyka mu się z rąk. Keshia nie chciała iść grzecznie do domu, miała ochotę zagrać wszystkim na nerwach. Była gorsza od Lianę: silniejsza, bardziej samowolna i o wiele piękniejsza. Edward zapragnął uderzyć ją w twarz, a potem rzucić na ziemię i wziąć jak swoją na dywanie w „La Grenouille”. Potrząsnął głową, oszołomiony i zgorszony własnymi myślami.
– Keshia… – ujął ją za rękę, modląc się w duchu, aby dała się okiełznać. – Proszę cię…
– Dobrze, Edwardzie – powiedziała cicho, prostując się w krześle. Nie chciała robić następnego skandalu. Oboje jeszcze nie doszli do siebie po poprzednim. – Przepraszam – dodała z westchnieniem.
– Keshia, dlaczego nie chcesz, żebym ci pomógł?
– Nie możesz mi pomóc. Nikt nie może – na rzęsach Keshii zawisły dwie łzy. – Musisz się z tym pogodzić. Jest to, co jest, co było, minęło, a co będzie… hm, na razie nie wiem jeszcze, co będzie. Może w tym właśnie sęk.
Często zastanawiała się, czy to samo odczuwała Tiffany. Że ktoś skradł jej całą przyszłość.
Edward był przerażony jej reakcją. Znów powiedział coś niewłaściwego. Trudno się było dogadać z tą dziewczyną. Nie mógł się jednak oprzeć, by nie zapytać:
– Żałujesz?
– Jeśli idzie ci o Lucasa, to nie. Nic lepszego nie spotkało mnie w ciągu minionych trzydziestu lat. Żałuję natomiast, że nie jestem w stanie pomóc jemu. Nie można zaskarżyć egzekucji prawomocnego wyroku.
– Nie wiedziałem, że nadal jesteś tak zaangażowana w tę sprawę. Myślałem, że…
– Źle myślałeś – ucięła ostro. – I od razu chcę cię uprzedzić, żebyś nie dostał zawału, kiedy dowiesz się o tym z gazet: niedługo jadę do San Quentin.
– Na miłość boską, po co?
– To chyba oczywiste: żeby go odwiedzić – odparła, nie starając się zniżyć głosu. – I nie mam zamiaru o tym dyskutować. W ogóle, Edwardzie, nasze spotkanie staje się męczące i chyba najwyższy czas się rozstać.
Wychyliła duszkiem resztę szampana i rozejrzała się po sali dziwnym wzrokiem.
– Źle się czujesz? – przestraszył się.
– Nie, nic mi nie jest.
– Wezwać ci taksówkę?
– Tak. Prawdę mówiąc, powinnam już iść. Zaczyna mnie to nużyć. Ta dziwka z „Women’s Wear” nie spuszcza z nas wzroku, odkąd przyszliśmy, a przy tym mam wrażenie, że cała reszta też się na mnie gapi. Mam ochotę powiedzieć im, żeby się odpieprzyli.
Edward zbladł.
– Nie, Keshia. Nie rób tego.
– Dlaczego nie, skarbie? Nie chciałbyś się pośmiać? Kpiła z niego z całym okrucieństwem, na jakie było ją stać.
Dlaczego? Czy nie wiedziała, jak bardzo go to boli? Jak cierpi, widząc ją taką… Przecież jego białe koszule i nieskazitelne garnitury okrywały kogoś, kto miał serce, duszę, ciało… Łzy zapiekły go w oczy. Wstał.
– Wychodzimy – rzekł sucho.
Keshia wyczuła zmianę, jaka w nim zaszła.
– Bardzo się na mnie gniewasz? – szepnęła, gdy pomagał jej włożyć futro. Speszyła się. Chciała tylko zrobić mu na złość… i zranić go. – Nie. Po prostu żal mi ciebie.
Prowadził ją do drzwi, mocno trzymając za łokieć. Zabawa się skończyła, nie miał zamiaru zezwolić jej na następny skandal. Idąc rozdzielał lodowate uśmiechy na prawo i lewo, żeby pokryć nimi swoją irytację i pożałowania godny stan Keshii.
Zatrzymali się w szatni.
– Edwardzie, ja… – Keshia zaczęła płakać.
– Nie tutaj – upomniał ją surowo. Miał już tego dość. Keshia szybko otarła łzy rękawiczką i spróbowała ułożyć usta w uśmiech.
– Powinnaś wrócić do domu i odpocząć – rzekł Edward, wkładając kapelusz.
– Właściwie miałam zamiar iść na zebranie komitetu, ale nie wiem, czy starczy mi sił…
– Wątpię – uciął chłodno.
– Dawno tam nie zaglądałam… – A po Tiffany został wakat na stanowisku czarnej owcy, w sam raz dla mnie, dodała w duchu. Oblała ją fala gorąca, potem zimna i przez moment wyobraziła sobie zachwyt reporterki „Women’s Wear” na widok Keshii Saint Martin wymiotującej w szatni.
Edward szybko wyprowadził ją na ulicę. Świeże powietrze trochę jej pomogło.
– Czy ty zdajesz sobie sprawę, co z siebie robisz? – rzekł gorzko Edward. – I dla kogo? Dla takiego… takiego… takiego zera! Na miłość boską, Keshia, opamiętaj się. Napisz do niego, że nie chcesz go więcej widzieć. Powiedz mu…
– Dajesz mi wybór?
– Co masz na myśli? – spytał ostrożnie, czując, jak zimny dreszcz spływa mu po plecach.
– Doskonale wiesz, co mam na myśli. Każesz mi wybierać między twoją przyjaźnią a jego miłością?
Nie, kochana, westchnął w duchu. Między moją miłością…
– Bo jeśli to właśnie chcesz osiągnąć – podjęła – to żegnam.
Zamachała ręką w stronę nadjeżdżającej taksówki. Samochód z piskiem opon zatrzymał się pod markizą.
– Nie, Keshia, ja…
– Wobec tego do zobaczenia, mój drogi – cmoknęła go w policzek i już jej nie było.
Zabiłam go, myślała później, zabiłam go tak samo jak matkę, jak Tiffany…
Nie, pocieszała się, jest twardy i uparty… dostatecznie uparty, by to znieść. Edward wie, czym jest lojalność. Zrozumie.
Edward szedł powoli przed siebie. Zaglądał w twarze mijanym kobietom, w każdej z nich szukając Keshii.
Taksówka zatrzymała się pod podanym adresem przy Piątej Alei w samą porę, by Keshia zdążyła na spotkanie. Stare kwoki na pewno już zaczęły się zbierać. Parada futer, klejnotów, wypacykowanych twarzy… Zawahała się w progu i nagle poczuła, że nie zdoła tam wejść. Wścibskie oczy w „La Grenouille” omal nie prześwidrowały jej na wylot, ale tam ciekawscy musieli trzymać się na dystans. Tu nie będzie miała takiej szansy. Naturalnie, wszystkie znajome widziały już zdjęcia w prasie i znały na pamięć każde słowo tej niechlubnej historii.
Ruszyła do skrzyżowania, czując, jak śnieg chrzęści jej pod stopami. Miała ochotę uciec i zaszyć się w mysiej dziurze. Bezmyślnie wkroczyła znów w stare koleiny: z jednej restauracji do drugiej, z taksówki do taksówki, od jednego drinka do następnego i jeszcze jednego… Zastanawiała się, co ją, u licha, opętało.
Padał śnieg; była w cienkich butach i bez kapelusza, ale szczelnie owinęła się futrem i wepchnęła ręce w kieszenie. Od domu dzieliło ją dwanaście przecznic, musiała jednak zaczerpnąć świeżego powietrza.
Zanim doszła do domu, miała mokre włosy, przemoczone i skostniałe nogi, ale wytrzeźwiała i czuła się o wiele lepiej.
Portier widząc ją wypadł w popłochu na chodnik z koślawym parasolem mimo jej zapewnień, że to niepotrzebne. Dziś już nie groziła jej bura od Totie; mogła chodzić po śniegu przez całą noc, jeśli miała ochotę. To nie było istotne. Nic się nie liczyło – oprócz Luke’a.
Kiedy zdjęła pończochy i wsadziła nogi pod gorącą wodę, zadzwonił dzwonek. Uznała, że nie chce jej się otwierać drzwi. Dzwonek wszakże nie ustawał, w końcu więc wytarła nogi i podbiegła do drzwi.
– Kto tam?
– Cesar Chavez.
– Kto?
– Alejandro, głuptasie. Otworzyła drzwi.
– Dobry Boże, wyglądasz jak Dziadek Mróz. Szedłeś pieszo?
– Całą drogę – potwierdził z zadowoleniem. – Doszedłem przy tym do wniosku, że chyba jednak lubię Nowy Jork. Przynajmniej kiedy pada śnieg. Jest fantastycznie, nie sądzisz?
Przyznała mu rację z uśmiechem.
– Wejdź.
– Już myślałem, że mnie nie zaprosisz. Portier dzwonił na górę, ale nie podnosiłaś słuchawki. Ponieważ wiedział, że jesteś w domu, pozwolił mi wejść. Widać uznał, że jestem uczciwy… albo bardzo zmarznięty.
– Puszczałam wodę do wanny. – Keshia zerknęła na swoje bose stopy, które były teraz purpurowe i pulsowały, gdy wracało w nich czucie. – Też szłam dzisiaj pieszo.
– Co się stało? Nie mogłaś złapać taksówki?
– Nie, po prostu chciałam się przespacerować. Miałam ciężki dzień i musiałam się trochę odprężyć.
– Co się stało? – Alejandro spochmurniał.
– Nic wielkiego. Jadłam lunch z Edwardem w jednej z tych nieznośnie snobistycznych knajp i jak się pewnie domyślasz, nie bawiłam się najlepiej. Edward wyłaził ze skóry, żeby powstrzymać się od krytyk, reszta gości wytrzeszczała na mnie oczy, ba, przyplątała się nawet reporterka z „Women’s Wear”… słowem, dałam plamę na całej linii. Na domiar złego wybrałam się na spotkanie komitetu dobroczynnego i stchórzyłam, zanim przekroczyłam próg. Wtedy właśnie zdecydowałam się na spacer.
– Widać był ci potrzebny.
– Owszem. Nie mam już sił na podwójne życie, nie mówiąc o ochocie. Wolę być sobą.
– Chcesz mi dać do zrozumienia, żebym wyszedł?
– Nie bądź idiotą. Czy nie rozumiesz, że człowiek się tam dusi?
– Dotąd znakomicie dawałaś sobie radę – zauważył.
– Pod warunkiem, że co drugi dzień wymykałam się chyłkiem na randkę. Poza tym musiałam zbierać materiał do rubryki…
– Nie musiałaś. Chciałaś – wtrącił.
– To nie jest do końca prawda. W każdym razie już nie chcę. Nikt zresztą nie oczekuje, że włączę się do gry, więc po co mam udawać? Nie pasuję do tego środowiska. Problem w tym, że odkąd nie ma Luke’a, moje drugie życie również wydaje mi się nieco… bezcelowe. To chyba najlepsze określenie. Masz dla mnie jakieś propozycje?
– Owszem. Zrób mi czekolady, a ja rozwiążę wszystkie twoje problemy.
– Umowa stoi. Dolać ci do niej trochę brandy?
– Nie, dziękuję. – Nie chciał dawać jej pretekstu do picia, a choć Keshia rzadko zaprzątała sobie głowę wynajdywaniem pretekstów, miał nadzieję, że będzie jej wstyd pić samej. Nie pomylił się.
– Równiacha to z ciebie nie jest – powiedziała kwaśno. – Trudno, w takim razie ja też się powstrzymam. Ostatnio trochę za dużo piję.
– Kiedy to odkryłaś? Kiedy lokalny klub anonimowych alkoholików przysłał ci abonament?
– Nie bądź świnią.
– A czego oczekujesz? Żebym milczał, aż skończysz na marskość wątroby?
– To mogłoby być tres chic.
– Keshia, tu nie ma się z czego śmiać. Zaczynasz mnie denerwować.
Zerknęła na niego spod oka, wzruszyła ramionami i znikł w kuchni. Po paru minutach wróciła z dwoma kubkami gorącej czekolady.
– A jak tam u ciebie? – zapytała.
– Fatalnie, dzięki za troskę. Miałem drobny zatarg z rad nadzorczą. Przynajmniej rada uważa, że był drobny. Omal ni rzuciłem tej roboty.
– Żartujesz! Dlaczego?
– Jak zwykle. Alokacja środków. Tak się wkurzyłem, ż od razu wziąłem dwa dni urlopu.
– Musieli się ucieszyć. I co zamierzasz robić przez te dwa dni?
– Poleciałbym z tobą do Frisco odwiedzić Luke’a. Kiedy wyjeżdżasz?
– Jezu, jak się cieszę! Słuchaj… starczy ci na bilet? – Był to już drugi lot w tym miesiącu.
– Jasne, pod warunkiem że nie będzie to bilet pierwszej klasy. Zgodzisz się siedzieć z tylu razem z pospólstwem?
– Myślę, że jakoś wytrzymam. Grasz w tryktraka? Mogę wziąć planszę.
– Wolę pokera.
– Nie ma sprawy. Naprawdę cieszę się, że jedziesz. Rozmyślałam o tym dziś rano i doszłam do wniosku, ż śmiertelnie boję się tej podróży.
– Dlaczego? – zdumiał się.
– Nie wiem. Sama nazwa San Quentin działa na mnie odstraszająco. Jeszcze nigdy nie byłam w takim miejscu.
– Nie jest to co prawda wesołe miasteczko, ale też nie izba tortur. Nie ma się czego bać.
Leciał z nią, bo Luke usilnie prosił go o to w liście. Alejandro wiedział, że przyjaciel nie byłby go tak błagał, gdyby nie miał po temu ważnych powodów. Coś musiało się dziać.
– Słuchaj – Keshia spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem – chyba nie jedziesz wyłącznie dlatego, żeby mni trzymać za rączkę?
– Nie bądź egocentryczką. Tak się składa, że Luke jest także moim przyjacielem.
Keshia zarumieniła się i spuściła głowę. Alejandro pstryknął ją lekko w nos.
– Poza tym – ciągnął – wątpię, by trzeba było trzymać cię za rączkę. Mogliby strzelać ci nad głową z karabinów maszynowych, a ty co najwyżej poprawiłabyś klipsy, włożyła rękawiczki i maszerowała dalej, jakby nigdy nic.
– Naprawdę jestem aż taką jędzą?
– Nie jędzą, słonko. Osobą godną podziwu. A wracając do rzeczy, chcę przy okazji ubiegać się o pracę w tym ośrodku, o którym ci mówiłem.
– Naprawdę aż tak ci dopiekło? – Wszystko się zmienia, pomyślała.
– Jeszcze nie wiem. W każdym razie gra jest warta świeczki.
– Cóż, tak czy owak cieszę się, że lecimy razem. Luke też będzie zachwycony, kiedy cię zobaczy. Co za miła niespodzianka!
– Kiedy chcesz jechać?
– A kiedy masz czas?
– Praktycznie w każdej chwili.
– Może jutro wieczorem? Luke pisał mi, że za dwa dni papiery będą już gotowe. Co ty na to?
– Szafa gra.
Rozsiedli się na kanapie, wspominając Lucasa i dawne czasy. Keshia po raz pierwszy od dawna czuła się szczęśliwa, a o północy udało jej się namówić Alejandra na godzinną partię kości.
– Wiesz, z czym nie daję sobie rady? – zapytała znienacka.
– Wiem. Z grą w kości. To widać.
– Milczże, potworze. Mówię serio.
– A, w takim razie racz mi wybaczyć.
– Chodzi mi o to, że nie mogę udźwignąć ciężaru pozorów. Całe moje dotychczasowe życie wydaje mi się dziś na wskroś fałszywe. Nie mogę jawnie widywać się z Lucasem. Nie mogę okazać nikomu, co czuję. Nie mogę nawet być sobą. Muszę być szlachetnie urodzoną Keshia Saint Martin.
– Tak się składa, że jesteś szlachetnie urodzoną Keshią Saint Martin. Nie przyszło ci to do głowy? – zapytał Alejandro, potrząsając kubkiem.
– Już nie „tą” Keshią Saint Martin. Jestem sobą. A mimo to ciągle nie daje mi spokoju myśl, że w końcu zbzikuję i rzucę w kogoś tortem.
– Czemu nie? Keshią parsknęła śmiechem.
– Może kiedyś spróbuję – rozmarzyła się. – Ale to, przyjacielu, będzie szczyt wszystkiego. Tak zwany wielki finał. Wyobrażasz sobie doniesienia w magazynie „Time’a”? „Keshią Saint Martin na piątkowym przyjęciu dostała szału i obryzgała budyniem cytrynowym pięcioro innych gości. Ofiarami chwilowej niepoczytalności panny Saint Martin padły: hrabina von…” i tak dalej.
– Czy na tych przyjęciach podają budyń cytrynowy? – zaciekawił się Alejandro.
– Nie. Chyba będę musiała poprzestać na torcie Alaska. Zaśmiał się i wyciągnął rękę, żeby pogłaskać ją po policzku.
– Keshią, kochanie, naprawdę musisz trochę przytyć.
– Wiem.
Alejandro zamknął oczy, wściekle potrząsnął kubkiem i rzucając kości obwieścił:
– Wszystko albo nic! Keshią nachyliła się nad jego uchem i szepnęła złośliwie:
– Chyba jednak nic, panie Vidal. Może pan otworzyć oczy i policzyć te swoje nędzne punkty.
Zamiast pójść za jej radą, wyciągnął po omacku rękę I przygarnął ją do siebie. Była teraz oddalona od niego o włos, o jedno tchnienie.
– Hej, co robisz, wariacie? – zachichotała, przekonana, że żartuje.
– Jak to co? – mruknął posępnie. – Oczywiście robię z siebie idiotę. – Otworzył oczy i wykrzywił się jak klaun. Keshią naturalnie nic nie rozumiała, niczego nie widziała. Może to i lepiej.
Wstał i przeciągnął się przed kominkiem, patrząc, jak jęzory ognia liżą suche szczapy.
– Wiesz co, skarbie? – rzekł zwrócony do niej plecami.
– Masz rację. Bardzo trudno jest znieść ciężar pozorów.
– Prawda? – bąknęła, nadgryzając ciasteczko. Od wielu tygodni był to pierwszy wieczór, którego nie spędziła przy butelce.
– Ciężar pozorów… Bardzo zgrabnie to ujęłaś.
– Jestem ekspertem – rzuciła lekko. Nie miała już dziś ochoty na poważne rozmowy. – A propos czego to mówisz?
– zapytała ciekawie.
– Coś mi przyszło do głowy. Nic ważnego.