ROZDZIAŁ 30

– Dziecko, jesteś przeraźliwie chuda.

– Marina znalazła lepsze określenie. „Boska wysmukłość”.

Edward usiadł obok niej. Był to ich pierwszy wspólny lunch od ponad dwóch miesięcy. Keshia zmieniła się nie do poznania: oczy miała wpadnięte, skórę papierową, poruszała się wolno i ociężale. Jakąż straszną cenę zapłaciła! I za co? Obiecał nie dyskutować na ten temat. Tylko pod tym warunkiem zgodziła się przyjąć zaproszenie na lunch.

– Przepraszam cię za spóźnienie – rzekł.

– Nie szkodzi, skarbie. Czekając na ciebie strzeliłam sobie drinka.

To też była nowość. Ale przynajmniej wyglądała nieskazitelnie. Prawdę mówiąc, o wiele bardziej elegancko niż zwykle. Futro z norek, które rzadko wyciągała z szafy, wisiało przewieszone przez oparcie krzesła.

– Ładnie dziś wyglądasz, moja droga. Idziesz gdzieś po lunchu? – zdziwił go widch norek.

– Otwieram nowy rozdział w mym życiu. Postanowiłam dołożyć nieco starań, aby być miłą dla bliźnich i odnowić nieco dawnych znajomości.

– Z Whitneyem także? – przestraszył się.

– Powiedziałam „miła”, nie „śmieszna”, Edwardzie. Wróciłam na stare śmieci i właśnie przeprowadzam wstępny rekonesans.

Edward skosztował szampana i skinął przyzwalająco na kelnera.

– Wobec tego witaj w domu, kochanie – rzekł, wznosząc kieliszek.

Miał ochotę zapytać, czy na przyszłość będzie mądrzejsza, ale się nie ośmielił. Widział, że ciężko zniosła tę nauczkę. Wyglądała staro, zwłaszcza w prostej liliowej sukience i perłach swojej babki. Zerknął na jej dłoń.

– Ładny pierścionek. Nowy?

– Tak. Luke kupił mi go w San Francisco – spojrzała na niego wyzywająco.

– Rozumiem. – Edward powstrzymał się od komentarza. – Jak ci idzie praca?

– Niespecjalnie. Tak, Edwardzie, wiem, nie musisz tak marszczyć brwi. Wiem, że od dawna nie stworzyłam nic dobrego, że schudłam, wyglądam dziesięć lat starzej i siedzę w domu, bo boję się reporterów. Oboje wiemy, że przeszłam ciężkie chwile, i wiemy też dlaczego, nie musisz się więc silić na tę wstrząśniętą minę. Nie rób z siebie cnotliwego dupka.

– Keshia!

– Tak, Edwardzie?

Dopiero teraz zauważył, że wypiła o wiele więcej, niż myślał. Był tym tak zdumiony, że przez chwilę wpatrywał się w nią ze zdumieniem.

– Co się stało, kochanie? Rozmazałam sobie tusz?

– Jesteś pijana – wyszeptał.

– Owszem – odszepnęła z chłodnym uśmieszkiem.

– I możesz mi wierzyć, upiję się jeszcze bardziej. Edward wyprostował się, kątem oka dostrzegając reporterkę z „Women’s Wear”.

– Niech to licho! – westchnął.

– I to wszystko, skarbie? Staczam się w otchłań alkoholizmu, a ty potrafisz jedynie powiedzieć: „Niech to licho”?

– Keshia, ta kobieta przez cały czas na ciebie patrzy. Błagam, nie rób nic nie przemyślanego, bo… no, będziesz tego żałować.

Roześmiała się głośno i cmoknęła go w policzek. Ołówek reporterki zaczął sunąć po bloczku. Edward miał wrażenie, że sytuacja gwałtownie wymyka mu się z rąk. Keshia nie chciała iść grzecznie do domu, miała ochotę zagrać wszystkim na nerwach. Była gorsza od Lianę: silniejsza, bardziej samowolna i o wiele piękniejsza. Edward zapragnął uderzyć ją w twarz, a potem rzucić na ziemię i wziąć jak swoją na dywanie w „La Grenouille”. Potrząsnął głową, oszołomiony i zgorszony własnymi myślami.

– Keshia… – ujął ją za rękę, modląc się w duchu, aby dała się okiełznać. – Proszę cię…

– Dobrze, Edwardzie – powiedziała cicho, prostując się w krześle. Nie chciała robić następnego skandalu. Oboje jeszcze nie doszli do siebie po poprzednim. – Przepraszam – dodała z westchnieniem.

– Keshia, dlaczego nie chcesz, żebym ci pomógł?

– Nie możesz mi pomóc. Nikt nie może – na rzęsach Keshii zawisły dwie łzy. – Musisz się z tym pogodzić. Jest to, co jest, co było, minęło, a co będzie… hm, na razie nie wiem jeszcze, co będzie. Może w tym właśnie sęk.

Często zastanawiała się, czy to samo odczuwała Tiffany. Że ktoś skradł jej całą przyszłość.

Edward był przerażony jej reakcją. Znów powiedział coś niewłaściwego. Trudno się było dogadać z tą dziewczyną. Nie mógł się jednak oprzeć, by nie zapytać:

– Żałujesz?

– Jeśli idzie ci o Lucasa, to nie. Nic lepszego nie spotkało mnie w ciągu minionych trzydziestu lat. Żałuję natomiast, że nie jestem w stanie pomóc jemu. Nie można zaskarżyć egzekucji prawomocnego wyroku.

– Nie wiedziałem, że nadal jesteś tak zaangażowana w tę sprawę. Myślałem, że…

– Źle myślałeś – ucięła ostro. – I od razu chcę cię uprzedzić, żebyś nie dostał zawału, kiedy dowiesz się o tym z gazet: niedługo jadę do San Quentin.

– Na miłość boską, po co?

– To chyba oczywiste: żeby go odwiedzić – odparła, nie starając się zniżyć głosu. – I nie mam zamiaru o tym dyskutować. W ogóle, Edwardzie, nasze spotkanie staje się męczące i chyba najwyższy czas się rozstać.

Wychyliła duszkiem resztę szampana i rozejrzała się po sali dziwnym wzrokiem.

– Źle się czujesz? – przestraszył się.

– Nie, nic mi nie jest.

– Wezwać ci taksówkę?

– Tak. Prawdę mówiąc, powinnam już iść. Zaczyna mnie to nużyć. Ta dziwka z „Women’s Wear” nie spuszcza z nas wzroku, odkąd przyszliśmy, a przy tym mam wrażenie, że cała reszta też się na mnie gapi. Mam ochotę powiedzieć im, żeby się odpieprzyli.

Edward zbladł.

– Nie, Keshia. Nie rób tego.

– Dlaczego nie, skarbie? Nie chciałbyś się pośmiać? Kpiła z niego z całym okrucieństwem, na jakie było ją stać.

Dlaczego? Czy nie wiedziała, jak bardzo go to boli? Jak cierpi, widząc ją taką… Przecież jego białe koszule i nieskazitelne garnitury okrywały kogoś, kto miał serce, duszę, ciało… Łzy zapiekły go w oczy. Wstał.

– Wychodzimy – rzekł sucho.

Keshia wyczuła zmianę, jaka w nim zaszła.

– Bardzo się na mnie gniewasz? – szepnęła, gdy pomagał jej włożyć futro. Speszyła się. Chciała tylko zrobić mu na złość… i zranić go. – Nie. Po prostu żal mi ciebie.

Prowadził ją do drzwi, mocno trzymając za łokieć. Zabawa się skończyła, nie miał zamiaru zezwolić jej na następny skandal. Idąc rozdzielał lodowate uśmiechy na prawo i lewo, żeby pokryć nimi swoją irytację i pożałowania godny stan Keshii.

Zatrzymali się w szatni.

– Edwardzie, ja… – Keshia zaczęła płakać.

– Nie tutaj – upomniał ją surowo. Miał już tego dość. Keshia szybko otarła łzy rękawiczką i spróbowała ułożyć usta w uśmiech.

– Powinnaś wrócić do domu i odpocząć – rzekł Edward, wkładając kapelusz.

– Właściwie miałam zamiar iść na zebranie komitetu, ale nie wiem, czy starczy mi sił…

– Wątpię – uciął chłodno.

– Dawno tam nie zaglądałam… – A po Tiffany został wakat na stanowisku czarnej owcy, w sam raz dla mnie, dodała w duchu. Oblała ją fala gorąca, potem zimna i przez moment wyobraziła sobie zachwyt reporterki „Women’s Wear” na widok Keshii Saint Martin wymiotującej w szatni.

Edward szybko wyprowadził ją na ulicę. Świeże powietrze trochę jej pomogło.

– Czy ty zdajesz sobie sprawę, co z siebie robisz? – rzekł gorzko Edward. – I dla kogo? Dla takiego… takiego… takiego zera! Na miłość boską, Keshia, opamiętaj się. Napisz do niego, że nie chcesz go więcej widzieć. Powiedz mu…

– Dajesz mi wybór?

– Co masz na myśli? – spytał ostrożnie, czując, jak zimny dreszcz spływa mu po plecach.

– Doskonale wiesz, co mam na myśli. Każesz mi wybierać między twoją przyjaźnią a jego miłością?

Nie, kochana, westchnął w duchu. Między moją miłością…

– Bo jeśli to właśnie chcesz osiągnąć – podjęła – to żegnam.

Zamachała ręką w stronę nadjeżdżającej taksówki. Samochód z piskiem opon zatrzymał się pod markizą.

– Nie, Keshia, ja…

– Wobec tego do zobaczenia, mój drogi – cmoknęła go w policzek i już jej nie było.

Zabiłam go, myślała później, zabiłam go tak samo jak matkę, jak Tiffany…

Nie, pocieszała się, jest twardy i uparty… dostatecznie uparty, by to znieść. Edward wie, czym jest lojalność. Zrozumie.

Edward szedł powoli przed siebie. Zaglądał w twarze mijanym kobietom, w każdej z nich szukając Keshii.

Taksówka zatrzymała się pod podanym adresem przy Piątej Alei w samą porę, by Keshia zdążyła na spotkanie. Stare kwoki na pewno już zaczęły się zbierać. Parada futer, klejnotów, wypacykowanych twarzy… Zawahała się w progu i nagle poczuła, że nie zdoła tam wejść. Wścibskie oczy w „La Grenouille” omal nie prześwidrowały jej na wylot, ale tam ciekawscy musieli trzymać się na dystans. Tu nie będzie miała takiej szansy. Naturalnie, wszystkie znajome widziały już zdjęcia w prasie i znały na pamięć każde słowo tej niechlubnej historii.

Ruszyła do skrzyżowania, czując, jak śnieg chrzęści jej pod stopami. Miała ochotę uciec i zaszyć się w mysiej dziurze. Bezmyślnie wkroczyła znów w stare koleiny: z jednej restauracji do drugiej, z taksówki do taksówki, od jednego drinka do następnego i jeszcze jednego… Zastanawiała się, co ją, u licha, opętało.

Padał śnieg; była w cienkich butach i bez kapelusza, ale szczelnie owinęła się futrem i wepchnęła ręce w kieszenie. Od domu dzieliło ją dwanaście przecznic, musiała jednak zaczerpnąć świeżego powietrza.

Zanim doszła do domu, miała mokre włosy, przemoczone i skostniałe nogi, ale wytrzeźwiała i czuła się o wiele lepiej.

Portier widząc ją wypadł w popłochu na chodnik z koślawym parasolem mimo jej zapewnień, że to niepotrzebne. Dziś już nie groziła jej bura od Totie; mogła chodzić po śniegu przez całą noc, jeśli miała ochotę. To nie było istotne. Nic się nie liczyło – oprócz Luke’a.

Kiedy zdjęła pończochy i wsadziła nogi pod gorącą wodę, zadzwonił dzwonek. Uznała, że nie chce jej się otwierać drzwi. Dzwonek wszakże nie ustawał, w końcu więc wytarła nogi i podbiegła do drzwi.

– Kto tam?

– Cesar Chavez.

– Kto?

– Alejandro, głuptasie. Otworzyła drzwi.

– Dobry Boże, wyglądasz jak Dziadek Mróz. Szedłeś pieszo?

– Całą drogę – potwierdził z zadowoleniem. – Doszedłem przy tym do wniosku, że chyba jednak lubię Nowy Jork. Przynajmniej kiedy pada śnieg. Jest fantastycznie, nie sądzisz?

Przyznała mu rację z uśmiechem.

– Wejdź.

– Już myślałem, że mnie nie zaprosisz. Portier dzwonił na górę, ale nie podnosiłaś słuchawki. Ponieważ wiedział, że jesteś w domu, pozwolił mi wejść. Widać uznał, że jestem uczciwy… albo bardzo zmarznięty.

– Puszczałam wodę do wanny. – Keshia zerknęła na swoje bose stopy, które były teraz purpurowe i pulsowały, gdy wracało w nich czucie. – Też szłam dzisiaj pieszo.

– Co się stało? Nie mogłaś złapać taksówki?

– Nie, po prostu chciałam się przespacerować. Miałam ciężki dzień i musiałam się trochę odprężyć.

– Co się stało? – Alejandro spochmurniał.

– Nic wielkiego. Jadłam lunch z Edwardem w jednej z tych nieznośnie snobistycznych knajp i jak się pewnie domyślasz, nie bawiłam się najlepiej. Edward wyłaził ze skóry, żeby powstrzymać się od krytyk, reszta gości wytrzeszczała na mnie oczy, ba, przyplątała się nawet reporterka z „Women’s Wear”… słowem, dałam plamę na całej linii. Na domiar złego wybrałam się na spotkanie komitetu dobroczynnego i stchórzyłam, zanim przekroczyłam próg. Wtedy właśnie zdecydowałam się na spacer.

– Widać był ci potrzebny.

– Owszem. Nie mam już sił na podwójne życie, nie mówiąc o ochocie. Wolę być sobą.

– Chcesz mi dać do zrozumienia, żebym wyszedł?

– Nie bądź idiotą. Czy nie rozumiesz, że człowiek się tam dusi?

– Dotąd znakomicie dawałaś sobie radę – zauważył.

– Pod warunkiem, że co drugi dzień wymykałam się chyłkiem na randkę. Poza tym musiałam zbierać materiał do rubryki…

– Nie musiałaś. Chciałaś – wtrącił.

– To nie jest do końca prawda. W każdym razie już nie chcę. Nikt zresztą nie oczekuje, że włączę się do gry, więc po co mam udawać? Nie pasuję do tego środowiska. Problem w tym, że odkąd nie ma Luke’a, moje drugie życie również wydaje mi się nieco… bezcelowe. To chyba najlepsze określenie. Masz dla mnie jakieś propozycje?

– Owszem. Zrób mi czekolady, a ja rozwiążę wszystkie twoje problemy.

– Umowa stoi. Dolać ci do niej trochę brandy?

– Nie, dziękuję. – Nie chciał dawać jej pretekstu do picia, a choć Keshia rzadko zaprzątała sobie głowę wynajdywaniem pretekstów, miał nadzieję, że będzie jej wstyd pić samej. Nie pomylił się.

– Równiacha to z ciebie nie jest – powiedziała kwaśno. – Trudno, w takim razie ja też się powstrzymam. Ostatnio trochę za dużo piję.

– Kiedy to odkryłaś? Kiedy lokalny klub anonimowych alkoholików przysłał ci abonament?

– Nie bądź świnią.

– A czego oczekujesz? Żebym milczał, aż skończysz na marskość wątroby?

– To mogłoby być tres chic.

– Keshia, tu nie ma się z czego śmiać. Zaczynasz mnie denerwować.

Zerknęła na niego spod oka, wzruszyła ramionami i znikł w kuchni. Po paru minutach wróciła z dwoma kubkami gorącej czekolady.

– A jak tam u ciebie? – zapytała.

– Fatalnie, dzięki za troskę. Miałem drobny zatarg z rad nadzorczą. Przynajmniej rada uważa, że był drobny. Omal ni rzuciłem tej roboty.

– Żartujesz! Dlaczego?

– Jak zwykle. Alokacja środków. Tak się wkurzyłem, ż od razu wziąłem dwa dni urlopu.

– Musieli się ucieszyć. I co zamierzasz robić przez te dwa dni?

– Poleciałbym z tobą do Frisco odwiedzić Luke’a. Kiedy wyjeżdżasz?

– Jezu, jak się cieszę! Słuchaj… starczy ci na bilet? – Był to już drugi lot w tym miesiącu.

– Jasne, pod warunkiem że nie będzie to bilet pierwszej klasy. Zgodzisz się siedzieć z tylu razem z pospólstwem?

– Myślę, że jakoś wytrzymam. Grasz w tryktraka? Mogę wziąć planszę.

– Wolę pokera.

– Nie ma sprawy. Naprawdę cieszę się, że jedziesz. Rozmyślałam o tym dziś rano i doszłam do wniosku, ż śmiertelnie boję się tej podróży.

– Dlaczego? – zdumiał się.

– Nie wiem. Sama nazwa San Quentin działa na mnie odstraszająco. Jeszcze nigdy nie byłam w takim miejscu.

– Nie jest to co prawda wesołe miasteczko, ale też nie izba tortur. Nie ma się czego bać.

Leciał z nią, bo Luke usilnie prosił go o to w liście. Alejandro wiedział, że przyjaciel nie byłby go tak błagał, gdyby nie miał po temu ważnych powodów. Coś musiało się dziać.

– Słuchaj – Keshia spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem – chyba nie jedziesz wyłącznie dlatego, żeby mni trzymać za rączkę?

– Nie bądź egocentryczką. Tak się składa, że Luke jest także moim przyjacielem.

Keshia zarumieniła się i spuściła głowę. Alejandro pstryknął ją lekko w nos.

– Poza tym – ciągnął – wątpię, by trzeba było trzymać cię za rączkę. Mogliby strzelać ci nad głową z karabinów maszynowych, a ty co najwyżej poprawiłabyś klipsy, włożyła rękawiczki i maszerowała dalej, jakby nigdy nic.

– Naprawdę jestem aż taką jędzą?

– Nie jędzą, słonko. Osobą godną podziwu. A wracając do rzeczy, chcę przy okazji ubiegać się o pracę w tym ośrodku, o którym ci mówiłem.

– Naprawdę aż tak ci dopiekło? – Wszystko się zmienia, pomyślała.

– Jeszcze nie wiem. W każdym razie gra jest warta świeczki.

– Cóż, tak czy owak cieszę się, że lecimy razem. Luke też będzie zachwycony, kiedy cię zobaczy. Co za miła niespodzianka!

– Kiedy chcesz jechać?

– A kiedy masz czas?

– Praktycznie w każdej chwili.

– Może jutro wieczorem? Luke pisał mi, że za dwa dni papiery będą już gotowe. Co ty na to?

– Szafa gra.

Rozsiedli się na kanapie, wspominając Lucasa i dawne czasy. Keshia po raz pierwszy od dawna czuła się szczęśliwa, a o północy udało jej się namówić Alejandra na godzinną partię kości.

– Wiesz, z czym nie daję sobie rady? – zapytała znienacka.

– Wiem. Z grą w kości. To widać.

– Milczże, potworze. Mówię serio.

– A, w takim razie racz mi wybaczyć.

– Chodzi mi o to, że nie mogę udźwignąć ciężaru pozorów. Całe moje dotychczasowe życie wydaje mi się dziś na wskroś fałszywe. Nie mogę jawnie widywać się z Lucasem. Nie mogę okazać nikomu, co czuję. Nie mogę nawet być sobą. Muszę być szlachetnie urodzoną Keshia Saint Martin.

– Tak się składa, że jesteś szlachetnie urodzoną Keshią Saint Martin. Nie przyszło ci to do głowy? – zapytał Alejandro, potrząsając kubkiem.

– Już nie „tą” Keshią Saint Martin. Jestem sobą. A mimo to ciągle nie daje mi spokoju myśl, że w końcu zbzikuję i rzucę w kogoś tortem.

– Czemu nie? Keshią parsknęła śmiechem.

– Może kiedyś spróbuję – rozmarzyła się. – Ale to, przyjacielu, będzie szczyt wszystkiego. Tak zwany wielki finał. Wyobrażasz sobie doniesienia w magazynie „Time’a”? „Keshią Saint Martin na piątkowym przyjęciu dostała szału i obryzgała budyniem cytrynowym pięcioro innych gości. Ofiarami chwilowej niepoczytalności panny Saint Martin padły: hrabina von…” i tak dalej.

– Czy na tych przyjęciach podają budyń cytrynowy? – zaciekawił się Alejandro.

– Nie. Chyba będę musiała poprzestać na torcie Alaska. Zaśmiał się i wyciągnął rękę, żeby pogłaskać ją po policzku.

– Keshią, kochanie, naprawdę musisz trochę przytyć.

– Wiem.

Alejandro zamknął oczy, wściekle potrząsnął kubkiem i rzucając kości obwieścił:

– Wszystko albo nic! Keshią nachyliła się nad jego uchem i szepnęła złośliwie:

– Chyba jednak nic, panie Vidal. Może pan otworzyć oczy i policzyć te swoje nędzne punkty.

Zamiast pójść za jej radą, wyciągnął po omacku rękę I przygarnął ją do siebie. Była teraz oddalona od niego o włos, o jedno tchnienie.

– Hej, co robisz, wariacie? – zachichotała, przekonana, że żartuje.

– Jak to co? – mruknął posępnie. – Oczywiście robię z siebie idiotę. – Otworzył oczy i wykrzywił się jak klaun. Keshią naturalnie nic nie rozumiała, niczego nie widziała. Może to i lepiej.

Wstał i przeciągnął się przed kominkiem, patrząc, jak jęzory ognia liżą suche szczapy.

– Wiesz co, skarbie? – rzekł zwrócony do niej plecami.

– Masz rację. Bardzo trudno jest znieść ciężar pozorów.

– Prawda? – bąknęła, nadgryzając ciasteczko. Od wielu tygodni był to pierwszy wieczór, którego nie spędziła przy butelce.

– Ciężar pozorów… Bardzo zgrabnie to ujęłaś.

– Jestem ekspertem – rzuciła lekko. Nie miała już dziś ochoty na poważne rozmowy. – A propos czego to mówisz?

– zapytała ciekawie.

– Coś mi przyszło do głowy. Nic ważnego.

Загрузка...