Pod koniec tygodnia Edward i Alejandro zobaczyli to samo zdjęcie w gazecie – Alejandro ze zdumieniem, Edward tylko z przykrością, bo był na to przygotowany. „Women’s Wear” również je zamieściło. Keshia Saint Martin wsiada na pokład samolotu do Genewy „aby odpocząć po trudach sezonu towarzyskiego”. Miało się wrażenie, że prasa już zapomniała o jej związku z Lucasem. Jakże nietrwała jest ludzka pamięć!
W swoim obskurnym biurze Alejandro długo patrzył na czarny kapelusz Keshii nasunięty nisko na oczy, na słowo „Genewa”. Co teraz? Kiedy ją znów zobaczy? Ledwie kilka dni temu ją całował… a teraz wyjechała. Czuł się tak, jakby siedział przybity gwoździami do krzesła w walącym się budynku. Całe jego życie ułożyło się na opak. Pracę miał podłą, nienawidził miasta, w którym mieszkał, jego najlepszy przyjaciel nie żył, a teraz na domiar złego zakochał się w dziewczynie, której nie mógł mieć. Nawet gdyby Luke w zaświatach sobie tego życzył… Alejandro żywił poważne podejrzenia, iż tak właśnie jest. Nie darmo bez przerwy powtarzał, że to Alejandro ma się zaopiekować Keshią. I Alejandro bardzo chciał jej pomóc, lecz nawet to nie było mu dane. To szaleństwo, pomyślał. Będzie musiał wreszcie zrobić coś ze swoim życiem. Jakby na przekór tym stanowczym intencjom wciąż siedział bez ruchu, spoglądając nienawistnie na słowo „Genewa”.
Jeden z jego podopiecznych wsadził głowę w drzwi.
– Jakiś gość do ciebie, Alejandro.
– Kto?
– Zdaje się, że kurator Periniego.
– Powiedz mu, żeby się wypchał.
– Naprawdę? – ucieszył się chłopak.
– Czekaj, wariacie, nie. Daj mi pięć minut, a potem go tu przyślij.
– Co ja mam z nim robić przez pięć minut?
– Nie wiem, do cholery, rób, co chcesz. Możesz go skopać, spuścić ze schodów, względnie przelecieć albo w ostateczności zrób mu kawy. Co mnie to wszystko obchodzi! – Alejandro zmiął gazetę i z wściekłością wrzucił ją do kosza.
– Dobra, stary, spokojnie, co się tak wkurzasz? – Chłopak jeszcze nigdy nie widział go w takim humorze. Było to przerażające.
Hotel w Villarssur-O’Hon w pełni odpowiadał oczekiwaniom Keshii. Położone wysoko w górach miasteczko miało kilkanaście szkół i poza nielicznymi rodzicami, którzy przyjechali w odwiedziny, nie było tu praktycznie wczasowiczów. Zatrzymała się w wielkim, prawie pustym hotelu, gdzie piła herbatę w towarzystwie siedmiu leciwych dam, słuchając przy tym skrzypiec lub wiolonczeli. Chodziła na długie spacery, wypijała ogromne ilości gorącej czekolady, wcześnie kładła się spać i dużo czytała. Tylko Simpson i Edward wiedzieli, gdzie jest, obu zaś poprosiła, by dali jej spokój. Nie zamierzała pisać aż do odwołania i nawet Edward podporządkował się jej życzeniom. Co tydzień przysyłał jej zwięzły raport finansowy, nie oczekując odpowiedzi, i żadnej też nie otrzymał. Nim Keshia poczuła, że ma dość sił, by wyjechać, minęła połowa kwietnia.
Udała się pociągiem do Mediolanu, gdzie zatrzymała się na noc, a nazajutrz pojechała dalej, do Florencji. Zwiedzała muzea w gronie wczesnowiosennych turystów, wstępowała do sklepów, chodziła na spacery brzegiem Arno i starała się nie myśleć. W maju przeniosła się do Rzymu i tam było dużo łatwiej. Słońce grzało, ludzie śmiali się, grali uliczni muzykanci, spotkała nawet kilku znajomych. Zjadła z nimi kolację i odkryła, że nie ma już ochoty rzucać się i krzyczeć. Powoli wracała do zdrowia.
Z początkiem czerwca wynajęła samochód i pojechała na północ, do Umbrii i Spoleto, gdzie z końcem lata odbywał się festiwal muzyczny. Potem znów przez Alpy wróciła do Francji.
Chodziła na tańce w St. Tropez, grała w ruletkę w Monte Carlo, jeden weekend spędziła na jachcie swoich przyjaciół u wybrzeży St. Jean-Cap Ferrat, a następnie pojechała do Cannes, gdzie kupiła sobie nowy zestaw walizek. Wracając na północ przez Prowansję, znów zaczęła pisać. Spędziła trzy tygodnie w maleńkim hoteliku, gdzie przyrządzano wyśmienity pasztet – lepszy od wszystkich, jakie w życiu jadła.
Tam znalazła ją książka Lucasa. Simpson po przezwyciężeniu wielu wewnętrznych oporów wysłał jej egzemplarz wraz z kompletem recenzji prasowych. Niczego nie podejrzewając, Keshia otworzyła paczkę pewnego słonecznego ranka, stojąc boso w nocnej koszuli na ciasnym balkonie swojego pokoju. Potem prawie godzinę siedziała po turecku na tym bocianim gnieździe nad fałdzistymi polami, trzymając książkę na kolanach i czubkami palców głaszcząc jej grzbiet. Okładka była dobrze skomponowana, a z tyłu wydawca umieścił zdjęcie Luke’a, to samo, które stało u niej na biurku. Zostało wykonane w Chicago, zanim się poznali. Luke miał na sobie biały golf, przerzucony przez ramię prochowiec i włosy rozwiane na wietrze. Nieco sarkastycznie unosił jedną brew, leciuteńko uśmiechając się do aparatu. Wydarła mu tę fotografię od razu, gdy tylko ją zobaczyła.
– Po co ci ona? – spytał wtedy.
– Wyglądasz na niej tak seksownie.
– Jezu! Mam nadzieję, że czytelnicy będą innego zdania.
– Dlaczego? – podniosła na niego zdumiony wzrok, co widząc, nachylił się i pocałował ją.
– Ponieważ powinienem wyglądać inteligentnie, a nie seksownie.
– Jedno drugiemu nie przeszkadza. Mogę sobie wziąć to zdjęcie?
Speszony machnął ręką i pobiegł odebrać telefon. Keshia oprawiła fotografię w srebrną ramkę i odtąd trzymała ją na biurku. Cieszyła się, że właśnie to zdjęcie zdobi okładkę. To był prawdziwy Luke; takim powinni go zapamiętać ludzie.
Podniosła zmącony łzami wzrok. Nie widziała jednak zalanych słońcem pól; patrzyła w przeszłość.
– A więc jesteś, kochanie – powiedziała uśmiechając się przez łzy i otarła je rąbkiem nocnej koszuli. Nieomal widziała przed sobą jego twarz; nosiła ją wszędzie, ukryła w czułym, ciepłym zakątku serca. Teraz potrafiła się do niego uśmiechać. Teraz Luke należał do niej już na zawsze. W Nowym Jorku, w Szwajcarii, we Francji. Stał się częścią niej samej; jedną z ważniejszych części.
Spojrzała w dal, opierając się plecami o krzesło. Jakiś głos mówił jej, żeby otwarła książkę, lecz wciąż się bała. I nagle, gdy patrzyła na jego twarz tak żywą, jak gdyby zaraz miał ruszyć dalej tą bezimienną ulicą Chicago, wydało jej się, że Luke marszczy brwi i sarka niecierpliwie: „No, staruszko, otwórz, do cholery!”
Zrobiła to ostrożnie, wstrzymując oddech. Luke nigdy jej o tym nie mówił, lecz czuła, że tę książkę jej zadedykował.
Rozpłakała się – nie z żalu, lecz z czułości, wdzięczności, miłości. Luke podarował jej skarb, nie smutek. Sam nie znosił smutku; miał w sobie zbyt wiele życia, by słuchać choćby najlżejszych podszeptów śmierci. Smutek zaś jest wysłannikiem śmierci.
”Keshii, która jest przy mnie, gdziekolwiek zmierzam. Mojej partnerce, pocieszycielce, przyjaciółce. Dzielna dziewczyno, jesteś promieniem światła w krainie, której długo szukałem i w której teraz jest nasz wspólny dom. Chciałbym, żebyś była dumna z tej książki, albowiem jest to najcenniejszy dar, jaki mogę ci ofiarować wraz z podziękowaniami i wyrazami miłości.
L. J. „
”W krainie, w której teraz jest nasz wspólny dom… „ To była prawda. Kończył się sierpień i Keshia miała jeszcze przed sobą ostatni test: Marbellę i Hilary.
– Kochanie, jak ty bosko wyglądasz! Zdrowa, opalona… Gdzie się podziewałaś?
– Tu i tam – zaśmiała się Keshia, odgarniając włosy z czoła. Były teraz dłuższe, a twarz okrągłej sza, już nie tak wyostrzona. Pod oczami miała drobne zmarszczki, zapewne od słońca, ale wyglądała dobrze. Bardzo dobrze.
– Jak długo się zatrzymasz? Nawet nie zatelegrafowałaś, żeby mnie uprzedzić, niegrzeczne dziecko!
A zatem znów była w starym, znajomym świecie. Kochana Hilary! Tylko ona mogła ją nazwać niegrzecznym dzieckiem. W sumie czemu nie? Trzydzieste urodziny Keshii minęły w lipcu jak sen.
– Wpadłam na kilka dni, ciociu. Oczywiście jeśli znajdzie się dla mnie miejsce.
– Dlaczego tak krótko? Naturalnie, że jest miejsce, głuptasku. – Hilary mogłaby pomieścić jeszcze co najmniej tuzin innych gości, nie licząc ich służby. – Stanowczo powinnaś zostać co najmniej na miesiąc.
– Muszę wracać. – Keshia wzięła od lokaja szklankę mrożonej herbaty. Stały przy korcie tenisowym, na którym rozgrywano mecz.
– Wracać? Do czego? Nie uważasz, że Jonathan stanowczo poprawił serw?
– Niewątpliwie.
– Oczywiście, ależ jestem głupia. Przecież ty go nie znasz. Czarujący młody człowiek.
Keshia uśmiechnęła się pod nosem. Jonathan wyglądał jak dokładna kopia Whitneya.
– A zatem do czego ci tak spieszno? – Hilary podniosła do ust kieliszek schłodzonego martini.
– Do Nowego Jorku.
– O tej porze roku? Kochanie, chyba oszalałaś!
– Możliwe, ale nie było mnie prawie pięć miesięcy.
– Zatem następny miesiąc nie zrobi wielkiej różnicy.
– Muszę wziąć się do pracy.
– Jakiej znów pracy? W dobroczynności? Ależ, dziecko, w mieście nikogo nie ma o tej porze roku! – Hilary spojrzała na nią zmieszana. – O czym ty mówisz?
– Ja pracuję, ciociu. Piszę.
– Piszesz? – zdumiała się Hilary. – Na Boga, po co? Keshia stłumiła śmiech. Biedna ciocia Hil!
– Głównie dlatego, że sprawia mi to przyjemność. Nawet dużą.
– Nowe hobby?
– Nie takie nowe.
– A czy ty w ogóle potrafisz pisać? To znaczy, chciałam powiedzieć: przyzwoicie?
Tym razem Keshia nie zdołała już powstrzymać śmiechu.
– Nie wiem, ciociu. W każdym razie się staram. Swego czasu prowadziłam rubrykę Martina Hallama, ale to nie było najlepsze z moich dzieł – uśmiechnęła się łobuzersko.
Hilary szeroko otworzyła usta.
– Co? To chyba jakiś żart… Na Boga, Keshia, jak mogłaś!
– Bawiło mnie to. Kiedy przestało bawić, zrezygnowałam. Nie patrz tak na mnie, ciociu. Przysięgam, że nigdy cię nie oplotkowałam.
– Tak, ale… No wiesz, Keshia, naprawdę mnie zadziwiasz. – Hilary sięgnęła po następne martini i wytrzeszczyła oczy na swoją siostrzenicę. Ta dziewczyna zawsze była dziwna. – W każdym razie – dodała, powoli otrząsając się z szoku – nie masz po co wracać teraz do miasta. Zresztą ta rubryka już się nie ukazuje.
– Wiem, ale zamierzam omówić kontrakt na książkę.
– Z plotkami? – Hilary zbladła.
– Nie, naturalnie, że nie. Polityczną. Nie będę cif zanudzać szczegółami.
– Rozumiem. Skarbie, rozgość się, na jak długo zechcesz, tylko błagam: nie oplotkowuj moich gości. – Hilary zachichotała, uświadamiając sobie, że teraz i ona zyskała materiał do bardzo intrygujących ploteczek. „Czy wiesz, kochana, ten Martin Hallam to moja siostrzenica… „
– Nie martw się, ciociu. Już się tym nie zajmuję.
– Właściwie szkoda… – westchnęła Hilary, łagodząc cios trzecim martini. Keshia poprzestała na mrożonej herbacie. – Widziałaś się już z Edwardem?
– Nie. Jest tutaj?
– Nie wiedziałaś?
– Nie.
– Można powiedzieć, że na długo zboczyłaś z ubitego traktu, prawda? Gdzie właściwie byłaś? – Hilary w skupieniu obserwowała serw Jonathana.
– W Etiopii. Tanzanii. W dżungli. W niebie i piekle, czyli właściwie wszędzie.
– To cudownie, kochanie. Spotkałaś kogoś znajomego?
– nie czekając na odpowiedź Hilary dodała: – Chodź, skarbie. Przedstawię ci Jonathana.
Zanim jednak zdołała przeprowadzić swój zamiar, zjawił się Edward. Przywitał Keshię ciepło, lecz z rezerwą.
– Nie przypuszczałem, że cię tu spotkam! – rzekł, uświadamiając sobie, że jest to dziwne powitanie po tak długiej przerwie.
– Ja też nie – zaśmiała się Keshia i uścisnęła go jak za dawnych lat.
– Powiedz szczerze: jak się masz?
– A jak wyglądam?
– Tak jak zawsze pragnąłem. Zdrowa, opalona, wypoczęta… – I trzeźwa, dodał w duchu. Co za ulga!
– Tak też się czuję. Minęło sporo czasu.
– Wiem. – Wiedział też, że nigdy nie pozna do końca jej historii, mimo że Keshia oaaal. nie przypłaciła jej życiem.
– Zatrzymasz się tu, mamy mam nadzieję?
– Tylko na kilka dni. Simpson załatwia mi kontrakt na książkę.
– To cudownie!
– Też tak uważam – uśmiechnęła się, ujmując go pod rękę.
– Chodź – rzekł podekscytowany, biorąc z tacy dwie szklanki z mrożoną herbatą. – Usiądziemy pod drzewem i opowiesz mi o tej nowej książce.
W ciągu minionych miesięcy tęsknił za nią jak potępieniec, ale miał również czas, by wszystko przemyśleć. Pogodził się ze swoją rolą w życiu Keshii i jej rolą w swoim i w końcu osiągnął spokój. Wiele zrozumiał. Pośpieszne pociągi życia go omijały; on – ostatni dżentelmen – pozostawał samotnie na peronie.
Po raz pierwszy w życiu Keshii żal było wyjeżdżać z Marbelli. Ona także okiełznała upiory przeszłości, pogodziła się ze stratą Luke’a i wreszcie uwolniła się od ducha swojej zmarłej matki. Teraz mogła wracać do domu.
W samolocie przypomniała sobie coś, co dawno temu powiedział do niej Alejandro: „Twoja przeszłość jest częścią ciebie. Nie możesz się jej wyprzeć”. Teraz nie musiała się już jej wypierać, nie musiała też dalej żyć pod jej pręgierzem. Nikt i nic nie mogło rościć sobie do niej praw. Pokonała strach. Była wolna.
Nowy Jork tętnił gwarem i nieznośnym upałem. Hilary nie miała racji. Nawet w sierpniu nie było tu pusto. Ludzie, którzy się liczyli, wyjechali, ale byli przecież wszyscy inni. Miasto żyło.
Na lotnisku nie było fotoreporterów, dziennikarzy – nikogo. Był piątkowy wieczór i Keshię czekało sporo pracy. Musiała się rozpakować, wykąpać, umyć głowę, a nazajutrz wczesnym rankiem wsiąść do metra i jechać do Harlemu. To było najważniejsze. Planowana książka nie była jedynym powodem, który ściągnął ją z Hiszpanii. Drugim był Alejandro. Planowała to od dłuższego czasu i wreszcie była gotowa. Dla niego. Dla siebie także. Alejandro był częścią jej przeszłości, której nie zamierzała się wyprzeć. Przechowała ją starannie na przyszłość.