– Dzień dobry, kochanie. Na co masz dziś ochotę? – Keshia uśmiechnęła się, opierając brodę na piersi Lucasa.
– Och, wiesz, powiedzmy… tenis, brydż, to wszystko, czym zajmują się ludzie na Park Avenue.
– Nochal w górę.
– Coś nie w porządku z moim nosem?
– Jest piękny. Uwodzicielski.
– Wariatka. Stuknięta jak kukułka z zegara. Chyba przez to tak cię kocham.
– Jesteś przekonany, że mnie kochasz? – droczyła się z nim tak, jak robią tylko kobiety pewne czyjegoś uczucia.
– Absolutnie.
– Ale skąd to wiesz? – w zadumie powiodła palcem po jego szyi.
– Ponieważ swędzi mnie lewa pięta. Moja mama zawsze mówiła, że prawdziwą miłość poznaje się po tym, że swędzi lewa pięta. Swędzi, więc to ty jesteś kobietą mojego życia.
– Czubek… – Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo zamknął jej usta pocałunkiem. Wtuliła się w jego ramiona i przez chwilę leżeli w milczeniu, napawając się urokiem poranka.
– Jesteś taka piękna, Keshia.
– Ty też.
Miał szczupłe, silne ciało, składające się wyłącznie z prężnych mięśni obciągniętych gładką jak jedwab skórą. Delikatnie przygryzła brodawkę jego piersi. Luke trzepnął ją lekko w pośladek.
– Gdzie zdobyłaś tę kosztowną opaleniznę?
– W Marbelli oczywiście. I na południu Francji. „Odcięta od świata”.
– Nabierasz mnie.
– Nic podobnego. Możesz sprawdzić, przejrzyj letnie gazety. W rzeczywistości wynajęłam jacht nad Adriatykiem i zanim dotarłam do Marbelli, zbierałam materiały w Afryce Północnej. Było cudownie! – oczy jej zalśniły na samo wspomnienie.
– Widzę, że potrafisz sobie uprzyjemniać czas.
– Owszem, lecz nie tylko. Odwaliłam przy tym kawał roboty. Pomyśl, jak byłoby fajnie, gdybyśmy kiedyś wybrali się razem na stary kontynent, zwiedzili Dakar i Marakesz, Camargue we Francji, Bretanię, może i Szkocję… – podniosła na niego rozmarzony wzrok.
– Zapomnij. Przynajmniej na razie.
– Dlaczego?
– Nie mogę opuszczać kraju. Obowiązują mnie warunki zwolnienia.
– To skandal!
Luke odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się, po czym nachylił nad nią, szukając ustami jej ust. Całowali się, dopóki nie zabrakło im tchu.
– Proponuję, żebyś powiedziała to szanownej komisji – zachichotał, zsuwając z niej prześcieradło. – Wiesz, co najbardziej podoba mi się w całej tej aferze?
– Mój pępek.
– Na pewno bardziej niż twoje mielenie ozorem. Nie, skup się na chwilę…
– Właśnie się staram.
– Więc dopuść mnie do głosu.
– Kocham cię.
– Oooch, kobieto, czy ty nigdy nie przestajesz gadać? – pociągnął ją za kosmyk włosów.
– Od tak dawna nie miałam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać… Właściwie nigdy nikogo takiego nie miałam. Jest mi tak dobrze, że nie mogę przestać.
– Wiem – powiódł dłonią po wewnętrznej powierzchni jej uda.
– Co chciałeś mi powiedzieć? – zainteresowała się rzeczowo.
– Kochanie, brak ci zupełnie wyczucia chwili. Właśnie miałem znowu zacząć cię napastować.
– A ja jestem ciekawa, co masz do powiedzenia – oświadczyła z niewinną miną Keshia.
– Nie drocz się ze mną. Zanim mnie zakrzyczałaś, chciałem ci powiedzieć, że nasza znajomość zakrawa na bajkę. Przed tygodniem w ogóle cię nie znałem, potem pojawiłaś się nagle na mojej prelekcji, dwa dni temu opowiadałem ci historię swojego życia, a wczoraj się w tobie zakochałem. Myślałem, że takie rzeczy się nie zdarzają.
– Bo się nie zdarzają. Dziwne, mam wrażenie, że znamy się od dziecka.
– Ja też czuję się tak, jakbyśmy byli razem od niepamiętnych czasów. I bardzo mi się podoba to uczucie.
– Często je miewasz?
– Kobieto! Cóż za impertynenckie pytanie! Skoro jednak jesteś taka wścibska, odpowiem ci: nie. Jeszcze nigdy w życiu nie zakochałem się do szaleństwa w ciągu trzech dni, a do tego w multimilionerce.
Luke wyciągnął się leniwie i zapalił papierosa. Keshii przemknęło przez myśl, że jej matka dostałaby zawału na ten widok. Papieros w łóżku? Przed śniadaniem? Nie do pomyślenia!
– Lucas, wiesz, czym się różnisz od innych?
– Czuć mi z ust?
– Owszem, papierosami. Ale poza tym masz styl.
– Pytanie tylko jaki?
– Wspaniały. Przebojowy, seksowny… Chyba zgłupieję na twoim punkcie.
– Widzę, że już zgłupiałaś. Nie żebym się uskarżał. I tak mogę się uważać za szczęściarza.
– Ja też. Tak się cieszę! Pomyśl, co by było, gdybym nie dała ci numeru telefonu?
– I tak bym cię znalazł – oświadczył bez namysłu.
– W jaki sposób?
– Jakikolwiek. Gdybym nie miał innego wyjścia, nająłbym sforę psów gończych. Nie dałbym ci się wymknąć. Już za pierwszym razem nie mogłem oderwać od ciebie oczu. Nie chciało mi się wierzyć, że to ciebie właśnie przysłała mi prasa.
– Trochę mnie wtedy wystraszyłeś. – Tak dziwnie i błogo mówiło się o swoich uczuciach bez ogródek!
– Co ty powiesz? Jezu, a tak się starałem. Bałem się chyba dziesięć razy bardziej o ciebie.
– Ale nie było tego widać. Mierzyłeś mnie wzrokiem tak surowo, że miałam wrażenie, iż czytasz mi w myślach.
– Żałuję, że tak nie było. Ledwie się opanowałem, żeby się na ciebie nie rzucić.
– Zboczeniec – przytuliła się do niego i dotknęła wargami jego ust. – Pfe!
– Mam umyć zęby?
– Później.
Luke uśmiechnął się domyślnie i przewrócił na brzuch, wyplątując stopy z różowej nocnej koszulki. Zamknął Keshię w ramionach, rozsunął kolanem jej nogi i stopniowo, niespiesznie wziął w posiadanie całe jej ciało.
– No, moja pani, obiecałaś, że pokażesz mi miasto. – Luke siedział nagi w niebieskim pluszowym fotelu, palił drugiego porannego papierosa i pił pierwsze piwo. Byli już po śniadaniu. Keshia spojrzała na niego i wybuchnęła śmiechem.
– Wyglądasz niesamowicie!
– Nic podobnego. Wyglądam najzupełniej przeciętnie, za to czuję się dobrze jak nigdy. Mówiłem ci, dziecino, nie ma w tym żadnej klasy.
– Mylisz się. Klasa to sprawa ducha, umysłu i godności, a ty, mój miły, wszystko to posiadasz. Klasa w nikłym stopniu zależy od środowiska: na przykład w SoHo spotkałam wielu ludzi, którzy mieli jej aż w nadmiarze, i w moim świecie takich, którzy byli jej zupełnie pozbawieni. Paradoks, prawda?
– Widocznie – rzucił Luke, nie przywiązując do tego większej wagi. – A zatem co dziś robimy? Oprócz seksu, rzecz jasna.
– Hm… dobrze, oprowadzę cię po mieście. Wezwała limuzynę i zabrała go na przejażdżkę po Wall Street i Greenwich Village, następnie wzdłuż East River Drive i Czterdziestą Drugą do Broadwayu. Zatrzymali się przy delikatesach na bajgle z białym serem, po czym ruszyli dalej na północ w stronę Central Parku, wstępując po drodze na drinka w hotelu „Plaża”. Wrócili Piątą i Madison Avenue, mijając eleganckie butiki. Przed Metropolitan Museum wysiedli, żeby przejść się po parku. O szóstej wieczorem weszli do Stanhope’a. Zajęli stolik na tarasie, musieli więc stoczyć prawdziwą bitwę o orzeszki ziemne z napastliwymi gołębiami.
– Jesteś świetną przewodniczką, Keshia. Wiesz, właśnie wpadło mi coś do głowy. Czy chciałabyś poznać jednego z moich przyjaciół?
– Tu? – zdziwiła się.
– Nie tu, głuptasie. W Harlemie.
– Brzmi intrygująco – oświadczyła z zapałem.
– To najwspanialszy facet, jakiego znam. Myślę, że ci się spodoba.
– Na pewno – posłała mu rozbawione spojrzenie, pozostające w idealnej zgodzie z atmosferą tego pogodnego dnia. – Chyba nie wypada, żebyśmy jechali tam limuzyną?
– Nie – Luke skinął na kelnera. – Odeślemy ją do domu i weźmiemy taksówkę.
– Bzdura.
– Chcesz jechać limuzyną? – tego się nie spodziewał. Może Keshia nie umiała poruszać się po mieście inaczej?
– Jasne, że nie, wariacie. Pojedziemy metrem. Tak będzie szybciej i zabawniej. I o wiele dyskretniej.
– Słuchajcie jej, ludzie! „Dyskretniej”! Mówisz poważnie? – zdumiony zajrzał jej w oczy. Wciąż go zaskakiwała.
– A jak twoim zdaniem jeżdżę do SoHo? – zaśmiała się. – Odrzutowcem?
– Powiedzmy, że helikopterem.
– Ależ naturalnie. Chodź, Romeo, pozbądźmy się limuzyny i jazda!
Szofer zasalutował im jednym palcem i zniknął w ułamku sekundy. Ruszyli bez pośpiechu w stronę najbliższej stacji, gdzie zaopatrzyli się w bilety, precelki i coca colę. Wysiedli z metra przy Sto Dwudziestej Piątej. Wspięli się na schody, trzymając się za ręce.
– To tylko parę przecznic stąd – wyjaśnił Lucas.
– Jesteś pewien, że go zastaniemy?
– Głowę dam, że jest jeszcze w pracy, a tam właśnie idziemy. Z trudem można go stamtąd wyciągnąć na posiłki.
Keshia spostrzegła, że Luke zachowuje się teraz swobodniej i pewniej niż w ciągu całego dnia. Jego ramiona zdawały się szersze, krok bardziej rozkołysany, a oczy uważnie śledziły przechodniów. Stał się czujny, lecz tylko on wiedział, czego wypatruje. Świat, w którym się znaleźli, był Keshii zupełnie obcy.
– Tu nawet poruszasz się inaczej – zauważyła.
– Wierzę ci na słowo. Ta okolica za bardzo przypomina mi Q.
– San Quentin?
Skinął głową. Skręcili za róg i zatrzymali się przed odrapanym budynkiem z czerwonej cegły. Na wpół spalony szyld głosił: „Dom Miłujących Pokój”, Keshia jednak nie odniosła wrażenia, żeby każdy, kto tu wchodzi, miał pokój w sercu.
Drzwi otworzyły się nagle i wypadło z nich dwóch czarnoskórych nastolatków, goniących ze śmiechem młodziutką Portorykankę. Dziewczyna piszczała, ale widać było, że wszyscy troje znakomicie się bawią.
– Czym to miejsce różni się od innych? – uśmiechnęła się Keshia.
Luke nie odpowiedział jej uśmiechem.
– Są tu narkomani, złodzieje, alkoholicy, nieletnie prostytutki i członkowie gangów. Prawdziwy kwiat młodzieży tego miasta… i każdego miasta na świecie, może z wyjątkiem okolicy, w której mieszkasz. I od razu wybij sobie z głowy wszelkie głupie pomysły. Jeżeli polubisz Alejandra, zadzwoń, niech do ciebie wpadnie, ale nie waż się go odwiedzać. To nie miejsce dla ciebie.
Keshia poczuła się urażona tą przemową. Była dorosła i zanim go poznała, znakomicie dawała sobie radę. No, może nie w samym środku Harlemu.
– Czyżby dla ciebie było odpowiednie? – spytała cierpko. Nie pasował tu o wiele bardziej niż ona.
– Kiedyś było. Dziś już nie, mimo to potrafiłbym tu przeżyć. Ty nie masz szans. Proste jak dwa i dwa cztery – otworzył przed nią drzwi. Z jego tonu wywnioskowała, że mówi poważnie.
Oblepiony spłowiałymi plakatami korytarz śmierdział zastarzałym moczem i świeżą marihuaną. Ściany zamazane były graffiti, szklane klosze lamp porozbijane, a w dyszach umieszczonych w uchwytach gaśnic tkwiły przykurzone papierów kwiaty. Na odrapanej tablicy widniał napis: „Witaj w Dom” Miłujących Pokój! Tu zawsze znajdziesz pomoc!” Czyjaś ręk skreśliła słowo „pomoc” i dopisała: „chętne dupy”.
Luke poprowadził ją wąską klatką schodową. Jego na pięcie zdążyło już się ulotnić. Ot, były rewolwerowiec przy był z towarzyską wizytą. Keshia raptem przypomniał sobie postacie z legend o Dzikim Zachodzie i parsknęł śmiechem.
– Co cię tak bawi, dziecino? – spojrzał na nią z wyży swego wzrostu powiększonych o różnicę trzech schodów Wspinała się lekko za nim, rozpromieniona i szczęśliwa.
– Ty, szeryfie. Niezły z ciebie artysta!
– Coś takiego?
– Owszem – podniosła twarz ku niemu, więc nachyl’ się, żeby ją pocałować.
– To lubię – oznajmił, przesuwając dłoń na jej pośladki i popychając ją lekko w stronę potwornie zniszczonych drzwi na pierwszym piętrze.
– Jesteś pewien, że to tu? – Keshia nagle straciła rezon.
– Całkowicie pewien, złotko. Zawsze tu siedzi, tępy głupek. Wypruwa z siebie flaki w tym szambie. Flaki, serce i duszę. Sama zobaczysz.
Tabliczka na drzwiach głosiła: „Alejandro Vidal”. Żadnych sloganów, żadnych obietnic i tym razem żadnych graffiti. Tylko nazwisko.
Keshia usunęła się czekając, aż Luke zapuka, ale się zawiodła. Otworzył drzwi potężnym kopniakiem, omal nie wyrywając ich z zawiasów.
– Que…! - drobny Latynos zerwał się przerażony zza biurka i wybuchnął śmiechem. – Luke, ty draniu, jak się masz? Że też od razu nie zgadłem, że to ty! Przez moment myślałem, że w końcu przegiąłem pałę i przyszła po mnie mafia.
Lucas podszedł do niego i zamknął go w niedźwiedzim uścisku. Minęło kilka minut, zanim obaj przypomnieli sobie o Keshii. Minuty te wypełnił stek meksykańskich przekleństw, wypowiadanych czystą hiszpańszczyzną Alejandra i łamanym dialektem, którego Luke nauczył się w więzieniu. Dowcipy o „podwójnych rurach” ginęły w potoku niezrozumiałych idiomów, po części więziennych, po części zaś rodem z latynoskich enklaw stanu Kalifornia. Nagle jednak zapadła cisza, a na twarzy Keshii spoczęło ciepłe spojrzenie niespotykanie życzliwych błękitnych oczu, okraszone uśmiechem, który rozprzestrzeniał się powoli na całą brodatą twarz. Alejandro Vidal był typem człowieka, do którego się zwracasz, gdy masz kłopot, przed którym otwierasz serce. Jego twarz mogła być twarzą kapłana lub zgolą świętego.
– Cześć – odezwał się nieśmiało. – Ten niewychowany skurczybyk na pewno nie wpadłby na pomysł, żeby nas sobie przedstawić. Jestem Alejandro – wyciągnął rękę.
– Keshia.
Ceremonialnie uścisnęli sobie dłonie, po czym Alejandro podsunął im oba posiadane krzesła, sam zaś przysiadł na skraju biurka.
Nie był aż taki niski, jak się początkowo zdawało, choć przy Lucasie robił wrażenie karzełka. Całą uwagę przykuwały w nim zresztą oczy – czułe i rozumiejące. Nie porywały jak oczy Luke’a – człowiek sam chętnie wychodził im naprzeciw. Wszystko w nim było ciepłe: uśmiech, spojrzenie, którym obejmował swoich gości. Był to człowiek, który wiele w życiu widział, nie miał jednak w sobie cynizmu. Doświadczenie uzbroiło go w wyrozumiałość i współczucie, poczucie humoru pozwoliło mu ustrzec się od zgorzknienia. Dziwnie kontrastował z Lucasem, ale Keshia instynktownie poczuła do niego sympatię i zrozumiała, dlaczego ci dwaj, zetknąwszy się, zostali przyjaciółmi.
Alejandro podał im herbatę i zaczął wymieniać z Lucasem błazeńskie uwagi. Nie widzieli się ponad rok, musieli więc nadrobić zaległości.
– Od dawna mieszkasz w Nowym Jorku? – zagadnęła Keshia, żeby coś powiedzieć.
– Prawie trzy lata.
– I wystarczy – wtrącił się Luke. – Jak długo jeszcze masz zamiar taplać się w tym gównie, zanim wreszcie zmądrzejesz i wrócisz do domu? Powinieneś się przenieść do Los Angeles.
– Tu robię coś konkretnego. Cały kłopot w tym, że leczymy ich praktycznie dorywczo. Stary, gdybym miał warunki, żeby umieścić ich tu na stałe, błyskawicznie wyprowadziłbym ich na ludzi.
– Leczysz młodocianych narkomanów? – zainteresowała się Keshia. Oto miała temat do dobrego reportażu, lecz bardziej niż temat zaciekawił ją ten człowiek.
– Narkomanów, drobnych przestępców… Zresztą jedno przeważnie chodzi z drugim w parze. – Alejandro ożywił się wyjaśniając zadania, jakie spełniała jego placówka. Pokazał Keshii statystyki, wykresy, historie pacjentów i opracowania dotyczące planów na przyszłość. Niewiele jednak dało się zrobić, by ominąć zasadniczy problem: brak stałej kontroli nad pacjentem. Dopóki te dzieci wracały nocą na ulice, do rozbitych rodzin, do domów, gdzie matka świadczyła usługi na jedynym łóżku, ojciec robił pijackie awantury, a bracia wstrzykiwali sobie kompot w ubikacji, był praktycznie bezsilny. – Chodzi o to – mówił – żeby wyrwać ich z tego środowiska. Zmienić cały tryb ich życia. To konieczne, ale tutaj prawie niewykonalne – niechętnym gestem objął łuszczące się ściany. Ośrodek istotnie był bliski kompletnej ruiny.
– Mimo to uważam cię za świra – Luke zaśmiał się z maskowanym podziwem. Lekceważony, wyśmiewany, opluwany i kopany, Alejandro wierzył w swoje marzenia. Podobnie jak Luke.
– Patrz na siebie – odparował Meksykanin. – Masz zamiar wyperswadować światu budowanie więzień? Hombre, gwarantuję ci, że tego nie dożyjesz – wywrócił oczy do góry i wzruszył ramionami.
Keshia z trudem hamowała rozbawienie, przysłuchując się ich rozmowie. Meksykanin przemawiał do niej nieskazitelną angielszczyzną, lecz zwracając się do przyjaciela przechodził na uliczny żargon. Nie była pewna, czy ma to być szyfr, żart czy symbol łączących ich więzów. Może wszystko po trosze.
– Dobra, chytrusie, sam zobaczysz. Za trzydzieści lat nie będzie w tym kraju ani jednego czynnego więzienia.
Z całej odpowiedzi Keshia wyłowiła tylko słowa „loco” i „cabeza”. Luke widać zrozumiał więcej, bo wystawił do góry środkowy palec prawej ręki.
– Luke, tu jest dama! – rzekł ze zgorszeniem Alejandro, w jego głosie jednak słychać było śmiech i Keshia poczuła, że jej obecność przestaje go krępować. – Keshia, powiedz, czym się zajmujesz.
– Jestem publicystką.
– I to dobrą – wtrącił Lucas. Roześmiała się i dała mu sójkę w bok.
– Wstrzymaj się z opinią do przeczytania wywiadu. Zresztą i tak nie jesteś obiektywny.
Alejandro przyglądał im się z uśmiechem. Instynktownie pojął, że nie jest to błahy flirt czy romans na jedną noc. Po raz pierwszy widział przyjaciela w towarzystwie kobiety. Dotychczas Luke uważał, że miejsce kobiet jest w łóżku, i wracał do nich, gdy było mu to potrzebne. Ta dziewczyna musiała być kimś szczególnym. Różniła się też od innych. Robiła wrażenie inteligentnej i miała styl. Zastanawiał się, gdzie Luke ją poznał.
– Może pójdziesz z nami na kolację? – Luke podsunął mu cygaro. Alejandro zapalił i na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.
– Cubano? Luke skinął głową.
– Ta dama ma niezłe zapasy.
Alejandro gwizdnął przez zęby, Luke zaś wprost spęczniał z dumy. Jego kobieta miała coś, czego darmo by szukać w całej dzielnicy: kubańskie cygara.
– No to co z kolacją?
– Lucas, nie mogę. Chciałbym bardzo, ale… – Meksykanin machnął ręką w stronę góry papierów piętrzącej się na biurku. – O siódmej mam zajęcia dla rodziców.
– Terapia grupowa?
– Zgadza się. Jeśli uda się dotrzeć do rodziców, to pomaga. Czasami.
Keshia nagle odniosła wrażenie, że Alejandro chce wyczerpać morze za pomocą naparstka. Poczuła do niego szacunek za to, że próbuje.
– Umówimy się kiedy indziej. Jak długo będziesz w mieście? – zapytał.
– Dziś. Jutro. Ale jeszcze wrócę. Alejandro uśmiechnął się i klepnął go w ramię.
– Wiem, że wrócisz, stary. I bardzo się cieszę, że jesteś szczęśliwy – objął ich spojrzeniem, w którym było coś na kształt błogosławieństwa.
– Miałeś rację – odezwała się Keshia, kiedy wyszli.
– W jakiej sprawie?
– Alejandra.
– Mhm… – Lucas był zatopiony w niewesołych myślach. – Przez te cholerne idee któregoś dnia wy kieruje się na tamten świat. Nie wszystkim jest w smak to, co robi. Powinien się stąd wynieść do diabła.
– Widać nie może.
– Brednie! – zdenerwował się.
– To jest wojna, Luke. Ty prowadzisz swoją, on swoją. Żaden z was zbytnio się nie przejmuje, że może paść jej ofiarą. I dla ciebie, i dla niego liczy się wyłącznie efekt końcowy. Podobnie jak ty, Alejandro robi to, co musi.
Lucas niechętnie przyznał jej rację. Czasami zaskakiwała go jej spostrzegawczość. Po kimś równie bezradnym w sprawach własnego życia nie spodziewałby się tak wnikliwych osądów.
– W jednym punkcie się mylisz – powiedział.
– Mianowicie?
– Nie jest do mnie podobny.
– Dlaczego tak uważasz?
– W tym człowieku w ogóle nie ma zła.
– A w tobie jest? – spytała ubawiona. Myślałby kto, wielki mafioso!
– Sporo, możesz mi wierzyć. Nie daj się zwieść pozorom. Człowiek pokroju Ala nie przeżyłby sześciu lat w kalifornijskim więzieniu. Tam prędzej czy później trafia się ktoś, kto chce cię złamać, a jeśli się stawiasz, możesz zginąć w ciągu doby.
– To znaczy, że on… nie był karany? – zapytała niezgrabnie. Nie wiadomo dlaczego wydawało jej się, że znają się z więzienia.
– Alejandro? – Lucas wybuchnął serdecznym śmiechem. – Nie, w przeciwieństwie do wszystkich swoich braci. Odwiedzał jednego z nich w Folsom, potem zaczął przyjeżdżać również do mnie. To człowiek z innej gliny, we własnej rodzinie jest czymś w rodzaju białej owcy. Ukończył z wyróżnieniem Stanford.
– Chryste, a zachowuje się tak bezpretensjonalnie!
– Bo taki właśnie jest, dziecino. Ma szczerozłote serce.
Nadjeżdżający pociąg zagłuszył ich słowa i resztę drogi przebyli w milczeniu. Przed stacją przy Siedemdziesiątej Siódmej Ulicy Keshia pociągnęła Lucasa za rękaw.
– Wysiadamy.
Skinął z uśmiechem głową i wstał. Znów był sobą; troska o Alejandra została odsunięta na dalszy plan. Gdy znaleźli się na peronie, objął ją i zaczął całować.
– Kocham cię, dziecino… – nagle odsunął się z zakłopotaniem. – Przeginam pałę, co?
– Dlaczego? – nie zrozumiała.
– Wiem, że nie chcesz się znaleźć na pierwszych stronach gazet. Wczoraj wieczorem raczyłem cię kazaniami, ale w gruncie rzeczy rozumiem, co czujesz. Bycie sobą to jedno, a podkładanie się łowcom skandali to już coś zupełnie innego.
– Nie martw się, zwykle ląduję na stronie czwartej lub piątej. Pierwsze zarezerwowane są dla spektakularnych morderstw i gwałtownych załamań na giełdzie – stwierdziła Keshia z humorem. – Wszystko w porządku, Luke. Poza tym… – w jej oczach zaiskrzyły się łobuzerskie ogniki – nie uwierzysz, jak nikły odsetek moich znajomych jeździ metrem. Biedacy, nie wiedzą, co tracą! – dokończyła słodkim głosikiem panny z wyższych sfer, trzepocząc rzęsami.
Luke wziął ją za rękę i pociągnął za sobą.
– Nie jesteś głodny? – doleciał do niej kuszący zapach kurcząt z rożna.
– Właściwie spragniony.
– A więc?
Przyśpieszał kroku dotąd, aż wreszcie zrozumiała.
– Ty lubieżna bestio!
– Powiesz mi to później. – Skrzyżowanie przed jej domem przebyli już biegiem.
– Lucas! Co pomyśli portier!
Wyglądali jak rozbrykane dzieci bawiące się w chowanego. Tuż przed drzwiami budynku gwałtownie wyhamowali i z namaszczeniem wkroczyli do środka. Windą jechali z minami grzecznych ministrantów, ale gdy znaleźli się sami w korytarzu, żadne nie potrafiło już powstrzymać śmiechu. Keshia krztusiła się, szukając klucza.
– Prędzej, prędzej! – Luke wsunął jej dłoń pod bluzkę.
– Przestań! – pisnęła, pośpiesznie przetrząsając torebkę.
– Liczę do dziesięciu. Jeżeli nie znajdziesz tego przeklętego klucza, to…
– Ani się waż!
– Odważę się. Tu, w korytarzu. Na wycieraczce. – Musnął wargami jej włosy.
– Przestań! Czekaj… mam! – triumfalnie uniosła w górę klucz.
– Szkoda. Miałem już nadzieję, że go nie znajdziesz.
– Jesteś zepsuty do cna!…
Tuż za progiem wziął ją na ręce i ruszył do sypialni.
– Na miłość boską, nie!
– Chyba żartujesz?
Keshia uniosła dumnie głowę i oznajmiła zimno:
– Wcale nie żartuję. Proszę mnie postawić. Muszę iść siusiu.
– Siusiu? – Luke zatoczył się ze śmiechu. – Siusiu?
– Dokładnie tak.
– Gdybym wiedział!… – parsknął, stawiając ją na ziemi. Keshia czmychnęła do różowej łazienki, słysząc za sobą jego gromki śmiech.
Po chwili wróciła, daleka już od kpin. Stanęła przed nim bosa, z rozpuszczonymi włosami i uniesieniem w oczach.
– Kocham cię – szepnął, tuląc ją do siebie.
– Ja też cię kocham. Sama cię wymarzyłam, ale nie przypuszczałam, że kiedykolwiek cię spotkam.
– A ja już dawno dałem za wygraną.
– I jak ci było?
– Smutno.
– Wiem…
Cicho przeszli do sypialni. Luke odrzucił kołdrę, a Keshia płynnym ruchem wyswobodziła się z dżinsów. Jedwabna pościel już nie wydawała się jej nazbyt snobistyczna. Luke wyglądał w niej bosko.