– Keshia? Tu Whitney.
– Tak, wiem.
– Już wiesz?
– Wiem, że to ty, głuptasie. Która godzina?
– Minęło południe. Obudziłem cię?
– Nie, zastanawiałam się tylko… – a zatem rubryka ukazała się w drugim porannym wydaniu. Keshia wstała o brzasku, żeby przedyktować jej tekst przez telefon.
– Myślę, że powinniśmy się spotkać – oficjalny ton Whita nie zdołał pokryć jego zdenerwowania.
– W tej chwili? Nie jestem ubrana. – Była złośliwa, ale jakże ją to bawiło! Whit tak łatwo dawał się łapać za słówka.
– Nie, oczywiście, że wtedy, kiedy będziesz gotowa. Może zjemy o pierwszej lunch w „La Grenouille”?
– Świetnie. I tak miałam dziś do ciebie dzwonić. Postanowiłam, że jednak zrezygnuję ze ślubu Cassie, a zamiast tego pojadę do Chicago.
– Może i masz rację. Keshia…
– Co takiego?
– Czytałaś dziś gazety?
Nie muszę ich czytać, żeby wiedzieć, co cię gryzie, zaśmiała się w duchu, głośno zaś odparła:
– Nie. Czy coś się stało? Masz zmartwiony głos. Chyba nie wypowiedzieliśmy nikomu wojny?
– Przeczytaj rubrykę Hallama, a zrozumiesz.
– O Boże. Znowu?!
– Porozmawiamy przy lunchu.
– Dobrze, skarbie. Do zobaczenia o pierwszej.
Whit odłożył słuchawkę i przygryzł w zębach ołówek. Miał nadzieję, że Keshia spokojnie przyjmie to, co chciał jej zakomunikować. Miarka się przebrała i Armand stracił cierpliwość. Przy śniadaniu rzucił Whitneyowi gazetę w twarz wraz z przerażającym ultimatum. A Whit zbyt go kochał, by ryzykować, że go straci.
Rozmowa przybrała niecodzienną postać. Keshia prawie przez cały czas milczała, Whit wyrzucał z siebie krótkie, rzeczowe zdania. Tak, chyba zanadto się do niej przywiązał, przez co stał się zbyt zaborczy, do czego przecież nic go nie uprawnia. Ponadto na tym etapie życiowej kariery ma jej tak mało do zaoferowania: nie jest jeszcze nawet członkiem zarządu, a w świetle jej pozycji… Wszystko to szalenie go deprymuje i Whit ma nadzieję, że Keshia go zrozumie. Czuje, że nie ma szans, by zostać jej mężem, a skoro tak, zmuszony jest wyrzec się największej miłości swego życia (czyli jej, Keshii) i pomyśleć o założeniu rodziny.
Keshia w milczeniu pokiwała głową, pociągając łyk wina. Tak, naturalnie, że go rozumie. Ona istotnie na razie nie myśli o małżeństwie, może nawet nigdy nie wyjdzie za mąż, żeby zachować nazwisko. Do roli matki też jeszcze nie dorosła. Cóż, szkoda, że tak się to kończy, ale kto wie, czy nie będzie to z korzyścią dla nich obojga. Oczywiście Whit pozostanie jej najdroższym przyjacielem do grobowej deski, amen.
Whit odnotował w pamięci, że musi zlecić Effie, aby przesyłała kwiaty Keshii raz w tygodniu przez najbliższe pięćdziesiąt lat. Dzięki Bogu, obyło się bez histerii. Może Keshia naprawdę kombinuje z Edwardem? Trudno ją rozszyfrować, człowiek czuje tylko, że pod jej wyrafinowaną ogładą kryje się o wiele więcej, niż widać na zewnątrz. Zresztą, co go to obchodzi? Jest wolny! Koniec z nieznośnie nudnymi wieczorami, kiedy to był zmuszony asystować Keshii. Rozstanie będzie znakomitym pretekstem, by zaniedbać obowiązki towarzyskie co najmniej na dwa miesiące… i nareszcie zamieszka przy Sutton Place z Armandem. Czas już był najwyższy. Armand wyraźnie dał mu do zrozumienia, że ma dosyć czekania i żąda deklaracji. A jeszcze teraz, kiedy Hallam zrobił z niego pokojowego pieska uczepionego damskiej spódnicy… Może to i lepiej? Nareszcie się zdecydował. Koniec z udawaniem, koniec z Keshia. Od tej chwili żyje na własny rachunek.
Keshia tanecznym krokiem wyszła z „La Grenouille” i ruszyła Piątą Aleją, oglądając po drodze wystawy u Saksa. Jedzie do Chicago… do Chicago… Chicago! Pozbyła się Whita w najlepszy sposób. Biedny drań, omal nie popłakał się ze szczęścia. Ona także miała ochotę mu pogratulować. Powinni byli pić szampana i wznosić toasty na pohybel wszystkim zmarnowanym latom. Jak to dobrze, że za niego nie wyszła! Stanowili dla siebie wygodną fasadę, grali zręczną farsę na użytek znajomych. Na samą myśl o tym Keshię przeszył dreszcz.
W chwilę później wzdrygnęła się ponownie. Mój Boże, minął tydzień, a ona nawet nie pomyślała o Marku. Kolejny nie rozwiązany problem, o wiele trudniejszy niż rozstanie z Whitem. Whit miał własne życie; Mark przylgnął do Keshii jak dziecko, a i jej zależało na nim bardziej, niż skłonna była przyznać. Czuła się tak, jak gdyby tego samego dnia miała dać sobie wyrwać dwa zęby mądrości.
Nogi niosły ją jednak uparcie ku stacji metra na skrzyżowaniu Pięćdziesiątej Pierwszej i Lexington Avenue. I Keshia poddała się nakazowi chwili.
Jadąc trzęsącym się wagonem na południe, zastanawiała się, co ją opętało. Zauroczenie Lukiem? Kompletne szaleństwo. Prawie go nie znała; nie miała żadnych, najmniejszych gwarancji, że weekend w Chicago okaże się udany, a Lucas zechce się jeszcze z nią spotkać. W gruncie rzeczy jednak robiła to dla siebie. Nie mogła grać bez końca tej komedii – ani wobec Whita, ani wobec Marka, ani wobec Edwarda. Wąż o imieniu Keshia zrzucał z siebie kolejne warstwy skóry. O, to byłby dobry kawałek do rubryki towarzyskiej!
Z Markiem – dlatego, że nie był jej obojętny – poszło o wiele ciężej.
– Wyjeżdżasz?
– Tak. – Zajrzała mu w oczy, walcząc z chęcią, by pogłaskać go po głowie jak szczeniaka.
– Latem też wyjeżdżałaś i nie było sprawy – z nadąsaną, zmieszaną miną wyglądał młodziej niż zwykle.
– Teraz to co innego. Nie będzie mnie o wiele dłużej. Rok, może dwa, jeszcze nie wiem.
– Wychodzisz za mąż?
To bezpośrednie pytanie zaskoczyło ją tak, że przez moment miała ochotę odpowiedzieć twierdząco. Nie warto było jednak niepotrzebnie komplikować sprawy.
– Nie, mój miły, po prostu wyjeżdżam. Ty masz swoje ambicje, ja również mam swoje i tak się składa, że musimy je realizować oddzielnie. Poza tym jestem dla ciebie za stara. Czas się rozstać, Marcusie. Myślę, że i ty to czujesz.
Mark osuszył do dna butelkę chianti, nim Keshia skończyła pić drugi kieliszek. Zamówili następną.
– Mogę ci zadać idiotyczne pytanie?
– Jakie?
Na wargach Marka powoli wykwitł chłopięcy półuśmiech, który zawsze wyzwalał w niej dziwną tkliwość. Na tym właśnie polegał cały problem. Kochała jego uśmiech, rozwichrzoną czuprynę, „Przepiórkę” i atelier, nie jego. Nie tak prawdziwie, głęboko, jak pokochała Luke’a.
– Czy to ty byłaś na tym zdjęciu w gazecie?
Keshia milczała przez dłuższą chwilę, nim zmusiła się, by spojrzeć mu prosto w oczy. Krew tętniła jej w skroniach.
– Tak – powiedziała. – I co z tego?
– Po prostu byłem ciekaw. Jak to jest, być kimś takim?
– Paskudnie. Smutno. Nieciekawie.
– Dlatego byłaś ze mną? Znudziło cię tamto życie?
– Z początku rzeczywiście chciałam się tylko rozerwać. Ale z biegiem czasu stałeś się dla mnie kimś bardzo ważnym, Marku.
– Odskocznią?
Istotnie; tylko po co miała mu o tym mówić? Żeby zranić go bardziej, niż to było konieczne?
– Nie – odparła. – Kimś bliskim. Mężczyzną, którego kochałam.
– Ale już nie kochasz? – wlepione w nią oczy były pełne łez.
– Czas niesie zmiany, Marku, i dla własnego dobra my także musimy się zmieniać. Najgorzej, gdy ludzie z uporem czepiają się przeszłości. Muszę odejść. Tak będzie lepiej i dla ciebie, i dla mnie.
Mark smętnie pokiwał głową i zwiesił ją nad winem. Keshia po raz ostatni pogłaskała go po policzku i wyszła, z trudem powstrzymując się, aby nie biec. Na szczęście zza rogu wyłoniła się taksówka. Wskoczyła do środka, aby nie patrzeć na łzy Marka i aby on nie widział jej zapuchniętych oczu. Odtąd miał ją oglądać tylko na zdjęciach w prasie.
Kiedy weszła do mieszkania, telefon dzwonił jak wściekły. Keshia czuła się jak wyżęta ścierka. To nie było podobne do rwania dwóch zębów; prędzej czterech, dziesięciu, stu. Któż to znowu dzwoni? Na pewno nie Whit, więc kto? Edward? Jack Simpson?
– Cześć, staruszko.
– Witaj, kochanie. Boże, jak się cieszę, że dzwonisz! Jestem wykończona!
Jak bardzo potrzebny był jej dźwięk jego głosu… uścisk ramion…
– Co się stało?
– Wszystko i nic. To był koszmarny dzień. Pobieżnie streściła mu swoje dokonania tego dnia, niczego nie ukrywając. Przynajmniej przed nim nie chciała mieć sekretów.
– No tak, tego rodzaju sprawy nigdy nie są przyjemne. Szkoda, że musiałaś się z tym uporać w ciągu jednego dnia.
W jego tonie nie wyczuła jednak żalu, raczej zadowolenie. Nagle i ona ucieszyła się, że ma to już za sobą.
– Lżej mi teraz, kiedy mam czyste konto. Tyle że jestem strasznie zmęczona. A co słychać u ciebie, kochanie? Byłeś bardzo zajęty?
– Nie tak bardzo jak ty. Głównie z tej racji, że nie chodzę na bale – zachichotał, a Keshia jęknęła:
– Rany boskie! Właśnie mi przypomniałeś, że o piątej miałam być na zebraniu w sprawie artretyków, a jest już pięć po piątej. Niech to jasna, ciężka i pieprzona cholera!
Luke wybuchnął śmiechem.
– Gdyby to usłyszał Martin Hallam…
– Och, przestań!
– Żal mi cię dobijać, dziecinko, ale ja również mam niedobre wieści. Nici z weekendu, mała. Za godzinę lecę na wybrzeże.
– Które wybrzeże? – Keshia nie pojmowała, o czym on w ogóle mówi.
– Zachodnie, skarbie. Wiem, jestem ostatni łajdak. Mam nadzieję, że nie zmartwiłem cię aż tak bardzo…
– Nie, przeciwnie. Wprost kwiczę z zachwytu. Czy to oznacza, że się nie zobaczymy?
– Niestety, tak.
– Mogłabym spotkać się z tobą w Kalifornii.
– Nie, kotku. Nie przeciągajmy struny.
– Ale dlaczego? Luke, miałam nadzieję, że…
– Tym razem to niemożliwe. Mam tam do załatwienia delikatny interes i nie chciałbym, żeby ktoś cię ze mną zobaczył. Czekają mnie ciężkie dwa tygodnie.
– Aż tyle? – Keshia była bliska płaczu.
– Możliwe. Zobaczymy.
Keshia wciągnęła głęboko powietrze, przełknęła łzy i uczyniła wysiłek, żeby myśleć logicznie. Co za koszmarny dzień!
– Luke, czy to jest niebezpieczne? Lucas zawahał się na moment, nim odparł:
– Nic mi nie grozi. Lepiej idź na zebranie w sprawie tych połamańców i nie zawracaj sobie mną ślicznej główki. Złego licho nie bierze, tyle i ty pewnie wiesz.
– Koronny argument!
– Odezwę się po powrocie. Pamiętaj, że cię kocham – rzucił jej na pocieszenie i odłożył słuchawkę.
Zakończywszy rozmowę, Luke począł nerwowo krążyć po swym apartamencie w chicagowskim hotelu. Chyba oszalał, wiążąc się z tą dziewczyną. Zwłaszcza teraz, kiedy zrobiło się naprawdę gorąco. Już zaczynała mu stawiać wymagania; oczekiwała więcej, niż był w stanie jej dać. Miał inne sprawy na głowie, inne zobowiązania, a dodatkowo musiał zatroszczyć się o własny tyłek. Te śmierdzące psy krążyły wokół niego już od kilku tygodni – niczym stado sępów, które czasami chowają się wśród chmur, ale nigdy nie spuszczają z oka upatrzonej ofiary. Wyczuwał je przez skórę.
Stanął przy barku i do wysokiej szklanki nalał sobie bourbona – bez wody i bez lodu. Połknął go jednym długim łykiem, po czym podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownie, jak gdyby chciał wyrwać je z zawiasów. Stojący w korytarzu mężczyzna podskoczył ze strachu i spojrzał na niego z wyrzutem. Miał na głowie kapelusz i minę człowieka, który zmierza w jakieś konkretne miejsce, co rzecz jasna mijało się z prawdą. Był wzorcowym okazem tajniaka na posterunku, jego kolejnym „ogonem”.
Keshia wsiadła do taksówki powłócząc nogami, jakby były z ołowiu. Zebranie odbywało się w trzypoziomowym mieszkaniu Tiffany – naprzeciw parku, przy Piątej Alei. Gospodyni nie bawiła się w manewry z lemoniadą. Podawano bourbona i szkocką, dla koneserów zaś znalazł się dżin i wódka. Sama Tiffany w domu piła zawsze czarnego Johnny Walkera.
W chwili przybycia Keshii stała nie opodal drzwi, trzymając w dłoni nieodłączną szklaneczkę.
– Keshia! Wyglądasz bosko! Dopiero zaczynamy, więc niewiele straciłaś.
Tego Keshia mogła być pewna z góry.
– To dobrze – bąknęła.
Tiffany miała w sobie za dużo alkoholu, żeby zwrócić uwagę na ton przyjaciółki i nieco rozmazany tusz do rzęs pod oczami.
– Bourbona czy szkocką?
– To i to.
Tiffany spojrzała na nią tępo. Już od południa była mocno zamroczona.
– Przepraszam cię, kochana – zmitygowała się Keshia. – To tylko taki żart. Napiję się szkockiej z wodą sodową, ale nie kłopocz się: sama sobie naleję.
Tego wieczoru piła prawie w takim samym tempie jak Tiffany. Drugi raz w życiu upiła się przez Luke’a, lecz poprzednio była pijana z radości.