ROZDZIAŁ 3

– Pójdziemy?

– Już – Whit uśmiechnął się do niej znad resztek kremu czekoladowego. Byli dwie godziny spóźnieni na przyjęcie, choć i tak nikt tego nie zauważy. Marshowie zaprosili ponad pięćset osób.

Keshia była ubrana w szaroniebieską satynową suknię bez pleców, której kolor podkreślał delikatną opaleniznę. Włosy miała upięte w gładki kok na czubku głowy, a w uszach brylantowe kolczyki. Nieskazitelny smoking Whita uwydatniał jego klasyczną urodę. Razem stanowili spektakularną parę. Oboje zresztą zdążyli przywyknąć, że zwracają na siebie uwagę.

Przy wejściu do restauracji „Maisonette” w hotelu „St. Regis” kłębili się eleganccy panowie, których nazwiska pojawiały się regularnie w „Fortune”, oraz obsypane klejnotami panie, których twarze nie schodziły z łamów „Vogue”. Europejskie tytuły, amerykańskie miliony, towarzystwo z palm Beach, Grosse Pointę, Scottsdale i Beverly Hills. Kreacje Balenciagi, Givenchy’ego i Diora. Marshowie przeszli samych siebie. W gęstniejącym tłumie krążyli kelnerzy, serwując szampany Moet i Chandon oraz maleńkie tartinki i kawiorem i pasztetem z gęsich wątróbek.

W bufecie z tyłu sali częstowano się zimnym homarem, nieco później zaś miał pojawić się gwóźdź programu – olbrzymi tort weselny, replika oryginału, jaki podano ćwierć wieku temu. Bajeczny ów tort, którego kawałeczki w wykwintnych pudełkach wręczano gościom przy wyjściu, był „nieco zakalcowaty”, jak nazajutrz określił to Martin Hallam.

Whit podał Keshii lampkę szampana i delikatnie ujął ją pod ramię.

– Masz ochotę zatańczyć czy wolisz najpierw odbębnić powitania?

– Wolałabym pospacerować, jeśli to w ogóle możliwe w tym ścisku.

Wynajęty przez gospodarzy fotograf uwiecznił chwilę, gdy spoglądali na siebie tkliwie. Po nocy spędzonej z Markiem Keshia wpadła w błogi nastrój, którego nawet Whit nie zdołał jej zakłócić. Doznawała dziwnego uczucia na myśl, że jeszcze o świcie wędrowała z Markiem ulicami SoHo, a do domu wróciła o trzeciej po południu, żeby przekazać przez telefon tekst rubryki, posprzątać na biurku i nieco wypocząć przed wieczorną galą.

– Jeszcze szampana, Keshia?

– Co? – ocknęła się, by stwierdzić, że bezwiednie wysączyła swój kieliszek do dna. Myślała właśnie o nowym artykule na temat wybitnych kobiet kandydujących w najbliższych wyborach do Kongresu i zupełnie zapomniała, gdzie jest.

Whit przyjrzał się jej badawczo.

– Nadal zmęczona po podróży?

– Nie, po prostu się zamyśliłam. Rzec by można: odpłynęłam w krainę marzeń.

– Niezłe osiągnięcie, zważywszy harmider, jaki tu panuje.

Znaleźli zaciszniejszy kąt, skąd mogli obserwować pary na parkiecie. Keshia segregowała w myśli informacje: kto z kim tańczy i w co jest ubrany. Znane piękności, osławieni playboye, bankierzy, divy operowe, a wszystko w powodzi rubinów, szafirów, brylantów i szmaragdów.

– Wyglądasz piękniej niż kiedykolwiek.

– Pochlebiasz mi, Whit.

– Nie. Kocham cię.

Oboje wiedzieli, że kłamie. Mimo to Keshia zalotnie skłoniła głowę, uśmiechnęła się lekko. Być może na swój sposób naprawdę ją kochał – jak brat albo przyjaciel z dzieciństwa. Być może i ona coś do niego czuła. Trudno było go nie lubić. Miłość jednak to zupełnie inna sprawa.

– Zdaje się, że wakacje wyszły ci na zdrowie.

– Zawsze rozkwitam w Europie. Och, nie!

– Co się stało? – Whit obejrzał się, ale było już za późno. Raźnie kroczył ku nim baron von Schnellingen z ekstatycznym zachwytem na pokrytej kroplami potu twarzy.

– Jezu! – szepnął Whit. – Powiedz mu, że dokucza ci reumatyzm i nie możesz tańczyć.

Keshia wybuchnęła śmiechem. Mały, beczułkowaty niemiecki baron odczytał to oczywiście jako radość na jego widok.

– Też jestem uradowany, że cię widzę, meine Liebchen. Dobry wieczór, Whitneyu. Keeshia, wyglądasz zachwycająco.

– Dziękuję, Manfredzie. Ty także.

Był czerwony, spocony i obleśny. Jak zwykle.

– Słyszysz, Keseshia? Walc. Nasz walc. Zatańczymy?

Nein, pomyślała, ale nie mogła odmówić. Zawsze wypominał jej „drogiego zmarłego ojca”. Łatwiej już było przecierpieć jeden taniec. Na całe szczęście baron tańczył dobrze – przynajmniej walca. Keshia skłoniła więc wdzięcznie głowo i wyciągnęła rękę, którą baron uścisnął z afektacją, po czym, porwał ją na parkiet.

– Potem przyjdę ci na ratunek – szepnął jej w przelocie Whit.

– Mam nadzieję, skarbie – syknęła przez zęby, ani na moment nie zapominając o wytrenowanym uśmiechu.

Co by na to wszystko powiedział Mark? Omal nie wybuchnęła śmiechem wyobraziwszy sobie, jakie miny mieliby zebrani tu goście, gdyby zdała im relację ze swoich anonimowych wyczynów w SoHo. O, baron wiedział coś na ten temat. Zapewne bywał w bardziej jeszcze niestosownych miejscach, ale baron był mężczyzną. Keshii nikt o to nie podejrzewał. T a Keshia Saint Martin…? Panowie mieli przecież inne potrzeby… choć czy rzeczywiście były one inne? Może i Keshia była po prostu bogatą, znudzoną dziewczyną, która wymyka się z domu dla rozrywek i seksu pośród cyganerii? Znajomi z SoHo także nie byli dla niej całkowicie realni. Rzeczywistość – jej rzeczywistość – to Maisonette, Whit i baron, aż nazbyt dotkliwie realny. Złocona klatka, z której nie ma ucieczki. Nie da się uciec od swojego nazwiska, od legendy rodziców, choćby dawno nie żyli, od maksymy noblesse oblige. Czy można wsiąść do metra i nigdy nie powrócić? Tajemnicze zniknięcie słynnej Keshii Saint Martin… Nie, nawet jeśli ktoś odchodzi z tych kręgów, czyni to otwarcie. Z klasą. Nie wymyka się bez słowa, tym bardziej metrem. Tylko czy rzeczywiście SoHo mogło jej przynieść szczęście? Jadano tam zabagione zamiast sufletu Grand Marmier, lecz ani jedno, ani drugie nie było zbyt pożywne. Keshia tęskniła za grubym, sycącym befsztykiem. Nadzieja, że świat Marka dostarczy jej życiodajnych soków, była równie głupia jak zamknięcie się w bunkrze z półrocznym zapasem krakersów. Istniały dwa światy i różni mężczyźni, ale żaden z nich nie był pełen. Co gorsza, Keshia świadomie zdawała sobie sprawę z ich braków. A ona sama? Czy jest w pełni człowiekiem?

– Oto pytanie… – wymknęło jej się na głos.

– O co chciałaś mnie zapytać, Ltebchen? - zagruchał baron.

– O! Przepraszam. Czy depczę ci po nogach?

– Nie, moja piękna. Tylko po sercu. Ale tańczysz jak anioł.

Uśmiechnęła się uroczo, pokonując mdłości, i zawirowała w jego ramionach.

– Jesteś taki miły, Manfredzie.

Jeszcze raz okrążyli salę, podczas gdy walc miłosiernie zbliżał się do końca.

– Może zagrają jeszcze raz? – baron był rozczarowany jak dziecko, któremu ktoś odebrał zabawkę.

– Walc w pańskim wykonaniu to dzieło sztuki – rzeki z ukłonem Whit, który pojawił się tuż obok zasapanego Niemca.

– Pan za to jest wybrańcem losu, Whitneyu.

Keshia zerknęła na Whita porozumiewawczo i łaskawie uśmiechnęła się do barona, wycofując się z gracją z jego objęć.

– Żyjesz? – zagadnął ją Whit.

– Żyję, ale co to za życie… Uf. Haniebnie zaniedbałam obowiązki towarzyskie. Nie zamieniłam dziś słowa z żywą duszą. – Przypomniała sobie, że jest tu również z przyczyn zawodowych.

– Chcesz plotkować z czcigodnymi matronami?

– Dlaczego nie? Nie widziałam jeszcze żadnej po wakacjach.

– A zatem w bój, milady. Rzućmy się na pożarcie lwom i zobaczmy, kto dziś zaszczycił Marshów swoją obecnością.

Jak się okazało, był tu każdy, kto się liczył. Obszedłszy tuzin stolików, jak również kilka grupek skupionych wokół parkietu, Keshia z ulgą zauważyła dwie swoje przyjaciółki. Whit zostawił ją z nimi, a sam zniknął w czarnobiałym tłumku, nad którym unosił się aromatyczny dym kubańskich cygar. Przyjemnie zamienić w końcu parę rozsądnych zdań nad kieliszkiem dobrego Monte Christo.

– Cześć, dziewczęta.

Dwie patykowate młode kobiety obróciły się zaskoczone na jej widok.

– Już jesteś? Co za niespodzianka!

Markowane całusy trafiały w powietrze, nie sięgnąwszy celu, w spojrzeniach jednak malowała się niekłamana sympatia. Tiffany Benjamin była już bardziej niż lekko zawiana. ale Marina Walters prezentowała znakomity humor. Byia rozwiedziona i bardzo szczęśliwa, jak utrzymywała. Keshia wiedziała, że prawda jest nieco inna. Tiffany natomiast była żoną Williama Pattersona Benjamina IV, człowieka numer dwa w największym domu maklerskim na Wall Street.

– Kiedy wróciłaś z Europy? – Marina z zaciekawieniem przyjrzała się sukni Keshii. – Saint-Laurent?

Keshia kiwnęła głową.

– Dwa dni temu, a zaczynam się już zastanawiać, czy to nie był sen – zauważyła, obserwując dyskretnie kłębiący się wokół tłum.

– Znam to uczucie. Przyjechałam w zeszłym tygodniu, żeby wyprawić dzieci do szkoły. Zanim odwaliłam ortodontę, mundurki, buty i trzy przyjęcia urodzinowe, zdążyłam zapomnieć, że w ogóle były wakacje. Najchętniej wyjechałabym z powrotem. Gdzie byłaś w tym roku?

– Na południu Francji, a kilka ostatnich dni spędziłam u Hilary w Marbelli. A ty?

– Przez całe lato siedziałam u Hamptonów. Nudy na pudy – skrzywiła się Marina.

– Czemuż to? – Keshia uniosła brwi.

– W ogóle nie było tam mężczyzn. – Marina miała prawie trzydzieści sześć lat i już robiły jej się woreczki pod oczami. Zeszłego lata poprawiała sobie piersi u „najlepszego lekarza w Zurychu”. Keshia napomknęła o tym w rubryce towarzyskiej i Marina omal nie dostała apopleksji.

Tiffany była w Grecji, spędziła też kilka dni u kuzynów w Rzymie. Bill wrócił wcześniej: firma Bullock i Benjamin zdawała się wymagać jego obecności przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale Bill uwielbiał pracę. Zastępowała mu jadło, sen i miłość. W jego sercu cicho tykał licznik indeksów giełdowych, a tętno nasilało się i słabło zgodnie z rytmem operacji na rynku kapitałowym. Tak przynajmniej opisał go w swej rubryce Martin Hallam. Dla Tiffany jednak nie było w tym nic dziwnego. Jej ojciec – ongiś prezes nowojorskiej giełdy – ulepiony był z tej samej gliny. Atak serca dosięgnął go na polu golfowym, w chwili gdy dał się wreszcie namówić na miesiąc urlopu. Matka Tiffany piła, podobnie jak jej córka, tylko mniej.

Tiffany była dumna z Billa. Ani jej ojciec, ani brat nie dorastali mu do pięt. A przecież jej brat stał na czele kancelarii prawniczej Wheelera, Spauldinga i Forbesa – jednej z najstarszych firm na Wall Street – i według Glorii pracował równie ciężko jak Bill. Dom maklerski Bullocka i Benjamina był jednak na Wall Street najważniejszy. A to czyniło Tiffany kimś. Panią Williamową Pattersonową Benjaminową IV. I dlatego nie uskarżała się na samotne wakacje. Na gwiazdkę zabierała dzieci do Gstaad, w lutym do Palm Beach, a na wiosnę do Acapulco. W lecie spędzali miesiąc u matki Billa w Vineyard, potem wyjeżdżali do Europy: Monte Carlo, Paryż, Cannes, St. Tropez, Cap d’Antibes i tak dalej. Było bosko. Według Tiffany wszystko było boskie. Także wino, którym zapijała się na śmierć.

– Czyż to przyjęcie nie jest naprawdę boskie? – Tiffany zachwiała się lekko.

Keshia i Marina spojrzały na siebie szybko. Tiffany była szkolną koleżanką Keshii, miłą dziewczyną, kiedy wytrzeźwiała. Keshia nie pisała o niej w swej rubryce. I tak wszyscy wiedzieli, że Tiffany pije. A nie był to temat na miłą lekturę przy śniadaniu, jak nowy biust Mariny. To było coś innego, bolesnego. Samobójstwo za pomocą szampana.

– Jakie masz plany na najbliższy okres, Keshia? – Marina zapaliła papierosa, a Tiffany przyssała się do następnego kieliszka.

– Jeszcze nie wiem. Może wydam małe przyjęcie…

– Gratuluję ci odwagi. Kiedy patrzę na to, co się tutaj dzieje, przechodzi mnie zimny dreszcz. Meg pracowała na ten efekt siedem miesięcy. Znów jesteś w komitecie pomocy artretykom?

Keshia skinęła głową.

– Proszono mnie też o organizację balu na rzecz kalekich dzieci.

– Kalekie dzieci? – Tiffany ocknęła się z zamroczenia. – To straszne!

Keshia odczuła ulgę słysząc, że tym razem Tiffany nic użyła słowa „boskie”.

– Co w tym strasznego? Bal jak inne. – Marina stanęła w obronie planowanej imprezy.

– Ale kalekie dzieci?… Kto zdoła się przy nich bawić?

Marina spojrzała na nią ze zgorszeniem.

– Tiffany, kochanie, czy kiedykolwiek widziałaś na naszym balu artretyka?

– No… chyba nie…

– I tak samo nie zobaczysz tam kalekich dzieci – ucięła rzeczowo Marina.

Tiffany z ulgą pokiwała głową. Keshia natomiast poczuła, że coś śliskiego i zimnego przewraca jej się w żołądku.

– I co, podejmiesz się organizacji? – podjęła temat Marina.

– Jeszcze się nie zdecydowałam. Szczerze mówiąc, jestem już trochę zmęczona tą całą dobroczynnością. Przez całe życie nie robię nic innego.

– A co my mamy powiedzieć? – zawtórowała jej smętnie Marina, strzepując papierosa do popielniczki podsuniętej skwapliwie przez kelnera.

– Powinnaś wyjść za mąż, Keshia. Mówię ci, jest bosko – Tiffany uśmiechnęła się błogo i wyciągnęła rękę po następny kieliszek szampana.

Z dali dobiegły dźwięki walca. Keshia jęknęła. Gdzie, u licha, podziewa się Whit?

– Co się stało? – zainteresowała się Marina.

– A to! – Keshia dyskretnie wskazała głową barona, któremu po półgodzinie wreszcie udało się ją znaleźć.

– Szczęściara – Marina złośliwie wyszczerzyła zęby, a Tiffany uczyniła wysiłek, by spędzić mgłę z oczu.

– To jeden z powodów, dla których nie wychodzę za mąż – wyjaśniła Keshia, odpływając na parkiet wsparta na ramieniu barona.

– Czy to znaczy, że ona go lubi? – zdziwiła się Tiffany.

– Nie, idiotko. To znaczy, że opędzając się od podobnych kreatur nie ma czasu poszukać odpowiedniego kandydata. – Marina znała ten problem od podszewki. Prawie dwa lata uganiała się za następnym mężem. Jeszcze trochę, a biust opadnie jej z powrotem, lifting twarzy też diabli wezmą, a na pupie na pewno będzie miała zmarszczki. W najlepszym razie pozostał jej rok, żeby znaleźć kogoś przyzwoitego.

– Czy ja wiem… – zadumała się Tiffany. – Znasz Keshię. Ona jest trochę dziwna. Czasami się zastanawiam, czy nie zaszkodziły jej te miliony, które odziedziczyła w wieku dziewięciu lat. Ostatecznie bogactwo wszystkich w jakiś sposób okalecza. Nie można prowadzić normalnego życia, kiedy…

– Na litość boską, Tiffany, zamknij się wreszcie. Może byś dla odmiany spróbowała wytrzeźwieć?

– Jesteś obrzydliwa! – w oczach Tiffany pojawiły się łzy.

– Nie, skarbie. Obrzydliwe jest to, co ty z siebie robisz. – Marina obróciła się na pięcie i odmaszerowała w stronę, gdzie mignął jej Halpern Medley. Słyszała, że właśnie rozstał się z Lucille. Najlepszy moment, żeby takiego złapać. Obolały emocjonalnie, śmiertelnie przerażony perspektywą życia na własną rękę, stęskniony za dziećmi i samotny w łóżku. Marina miała troje dzieci i z przyjemnością obarczyłaby nimi Halperna. Był świetną partią.

Keshia wirowała w ramionach barona, Whit natomiast wdał się w ożywioną rozmowę z młodym maklerem o smukłych, wytwornych dłoniach. Zegar na ścianie wybił trzecią.

Tiffany chwiejnie dotarła do pluszowej sofy pod ścianą. Gdzie jest Bill? Mówił coś o Frankfurcie. Nie mogła sobie przypomnieć, co miał tam do załatwienia. Ale przecież tak niedawno wyszedł do holu… A może wcale nie ma go w mieście, a ona przyszła tu z Markiem i Glorią? Czy… Dlaczego, do cholery, wszystko jej się miesza? Zaraz, zaraz. Zjadła w domu kolację wraz z Billem i dziećmi… czy tylko z dziećmi? A może dzieci były jeszcze u teściowej w Vineyard? Żołądek Tiffany zaczął powoli obracać się wraz z całym pomieszczeniem i zdała sobie sprawę, że zaraz zwymiotuje.

– Tiffany?

Jej brat Mark znów patrzył na nią w ten specyficzny sposób. Tuż za nim stała Gloria. Od łazienki – gdziekolwiek to było w tym cholernym lokalu – dzielił Tiffany mur nieprzeniknionej pogardy.

– Mark, ja…

– Glorio, zaprowadź Tiffany do toalety. – Mark nie tracił czasu na rozmowę z siostrą. Wiedział, co się święci.

Kiedy ostatnio odwoził ją do domu, zapaskudziła cale tylne siedzenie nowiutkiego lincolna.

Tiffany nie mogła się uspokoić. Obojętne, jak bardzo była pijana, zawsze słyszała w ich głosach ten ton, aż boleśnie wyraźny. W tym właśnie był cały problem.

– Przepraszam cię, Mark, ale Bill wyjechał, więc gdybyś był tak dobry i odwiózł mnie do… – nie dokończyła, bo w tym momencie odbiło jej się głośno. Mark cofnął się z wyrazem obrzydzenia na twarzy, a tuż przed nią nagle zmaterializował się Bill z tym swoim zwykłym nieokreślonym uśmieszkiem.

William Benjamin ujął żonę za łokieć i wyprowadził z sali, gdzie tłum mocno się już przerzedził i Tiffany zanadto rzucała się w oczy.

– Jesteś?… – bąknęła niepewnie. – Myślałam… – przypomniało jej się, że zostawiła torebkę na sofie. – Bill, moja torebka!

– Dobrze, dobrze, później się tym zajmę. Prowadził ją szybko, co tylko powiększało mdłości.

– Muszę na chwilę usiąść. O Boże, czuję się okropnie. Bill, muszę usiąść…

– Musisz wyjść na świeże powietrze. – Trzymał ramię żony jak w imadle, uśmiechając się ponad jej głową do mijanych po drodze osób. Uśmiech nigdy nie znikał z ust Billa, a w jego oczach nigdy nie pojawiał się cieplejszy promyk.

– Oooch… – chłodny nocny wiatr uderzył ją w twarz i rozjaśnił umysł, choć żołądek niebezpiecznie podjechał jej do gardła. – Bill, muszę cię o coś…

W samą porę ugryzła się w język. Ilekroć była aż tak pijana, zaczynało ją nurtować to samo pytanie. Raz zadała je matce, a wtedy matka uderzyła ją w twarz. Mocno. Modliła się w duchu, żeby Bóg zapieczętował jej usta. To wszystko przez szampan. Czasem w podobny sposób działał dżin.

– Zaraz wsiądziesz do ciepłej taksóweczki i pojedziesz sobie grzecznie do domku – zagruchał Bill niczym nadopiekuńczy maitre d’hótel, przyzywając równocześnie portiera. W chwilę później kierowca otwierał przed nią drzwi.

– Taksówką? A ty?… Bill… – pytanie znów rwało się jej z ust, z serca, z głębi duszy.

– Znakomicie, moja droga.

Bill pochylił się, by podać kierowcy adres. Wszyscy zawsze mówili obok niej, poza nią, ale nigdy do niej. Poczuła się jeszcze bardziej zakłopotana, Bill jednak nie tracił rezonu.

– Do zobaczenia rano – cmoknął ją lekko w czoło i taksówka ruszyła.

Tiffany gorączkowo sięgnęła do gałki, żeby opuścić szybę. Nie mogła już dłużej dusić tego w sobie. Musi zawrócić, musi spytać Billa…

Nim uporała się z oknem, hotel został daleko z tyłu, a kiedy wychyliła się na zewnątrz, pytanie w końcu wydarło się jej wraz z długą strugą wymiocin:

– Czy ty mnie kochasz?…

Kierowca dostał dwadzieścia dolarów za dostarczenie jej do domu i uczynił to bez komentarzy. Nie odpowiedział na jej pytanie. Nie zrobił tego także Bill. Bill wrócił do apartamentu, który wcześniej zarezerwował w „St. Regis”. Obie dziewczyny czekały – drobniutka Peruwianka i wysoka blondyna z Frankfurtu. Rano Tiffany i tak nie będzie pamiętać, że wróciła do domu sama. Bill był tego pewien.


– Idziemy?

– O, tak – Keshia stłumiła ziewnięcie i sennie kiwnęła głową.

– Bardzo udane przyjęcie – skonstatował Whit.

– Wiesz, która godzina? Keshia spojrzała na zegar.

– Dochodzi czwarta. Jak ty jutro wytrzymasz w biurze? Miał wprawę. Niemal każdą noc spędzał poza domem – w lokalach lub na Sutton Place.

– Nie mogę wylegiwać się w łóżku do południa jak niektóre rozpieszczone damy – zażartował.

– Biedak – poklepała go po policzku i ujęła pod ramię, wychodząc wraz z nim na opustoszałą ulicę. Ona także nie mogła wylegiwać się do południa. Musiała wstać przed dziewiątą i zabrać się do pracy nad nowym artykułem.

– Czy mamy coś podobnego w rozkładzie zajęć na jutro?

– Whit zatrzymał przejeżdżającą taksówkę.

– Mam nadzieję, że nie. Całkiem straciłam formę w czasie tych wakacji.

Keshia zebrała szeroką satynową spódnicę i wśliznęła się na tylne siedzenie. W gruncie rzeczy jej wakacje nie różniły się zbytnio od sezonu w Nowym Jorku, tyle że na szczęście nie musiała znosić obecności barona.

– O ile sobie przypominam, jutro jem kolację z zarządem firmy. Zdaje się, że w piątek jest coś w „El Morocco”. Będziesz w mieście?

– Wątpię. Edward chce mnie porwać do swoich przyjaciół. Straszliwi nudziarze, ale mieli dobre stosunki z moim ojcem – dodała. To zawsze była bezpieczna wymówka.

– Wobec tego, moja droga, zapraszam cię w poniedziałek do „Raffles”.

Keshia uśmiechnęła się blado i oparła głowę o jego ramię. Znowu skłamała. Wcale nie była umówiona z Edwardem. Edward zresztą miał dość rozumu, by nie zmuszać jej do tego typu „rozrywek”. Planowała wypad do SoHo. Po dzisiejszym wieczorze w pełni sobie nań zasłużyła. A drobne kłamstewko, którym uraczyła Whita? Ratowała własne zdrowie psychiczne.

– Bardzo chętnie wybiorę się w poniedziałek do „Raffles” – zapewniła.

Przyda jej się nowy materiał do rubryki. Do tego czasu wystarczy, jeśli poplotkuje przez telefon z Mariną. Marina była zarówno nieocenionym źródłem plotek, jak też ich wdzięcznym tematem. Jej zainteresowanie Halpernem Medleyem rzucało się w oczy, czym Keshia nie była zaskoczona. Bankructwo rzadko bywa zabawne, a Halpern był w miarę atrakcyjnym lekarstwem na bolączki Mariny.

– Zadzwonię do ciebie jutro – rzekł Whit. – Może uda nam się wyskoczyć razem na lunch.

– Masz ochotę wejść na górę? Mogę ci zaserwować kawę, koniak względnie jajecznicę… – Keshia zawiesiła głos. Padała 2 nóg, ale czuła, że jest mu coś winna. Przynajmniej jajecznicę, skoro nie własne ciało.

– Naprawdę nie mogę, skarbie. Muszę się trochę przespać i tobie też to radzę – żartobliwie pogroził jej palcem, a gdy taksówka zatrzymała się przed jej domem, leciutko cmoknął ją w usta, prawie nie dotykając warg.

Już od dawna nie silili się na udawanie. Keshia trzymała się wygłoszonej ongiś opinii, że chce zachować dziewictwo aż do ślubu, a Whit skwapliwie korzystał z tego pretekstu. Platoniczny związek odpowiadał obojgu.

– Dobranoc, Whit. To był cudowny wieczór – powiedziała, uświadamiając sobie, iż jest to dosłowny cytat z popołudniowych seriali dla gospodyń domowych.

– Z tobą zawsze jest cudownie. – Podprowadził ją do drzwi i zaczekał, aż portier je otworzy. – Przejrzyj jutro gazety. Jestem pewien, że Martin Hallam nie będzie szczędził słów zachwytu na twój temat – uśmiechnął się z uznaniem.

Słaniając się na nogach Keshia dotarła do mieszkania, rozpięła sukienkę i rzuciła się na sofę z myślą, że najchętniej przeleżałaby na niej do poniedziałku, ba, do sądnego dnia! Cóż za niezdrowy sposób zarabiania na życie! Nie kończący się bal przebierańców. Codziennie nakłada maskę, by szpiegować własnych znajomych. Zwykle mijało parę miesięcy, nim zaczynała odczuwać wyrzuty sumienia, w tym sezonie jednak napadły ją już na początku. Nie wróżyło to najlepiej.

Wypaliła ostatniego papierosa i zgasiła światło. Prawic zaraz potem zadzwonił budzik. Kiedy na niego spojrzała, przekonała się, że jest ósma rano.

Загрузка...