ROZDZIAŁ 1

Edward Hascomb Rawlings siedział w swoim biurze nad poranną gazetą. Przed sobą miał olbrzymie zdjęcie uśmiechniętej młodej kobiety schodzącej po trapie z samolotu. Szlachetnie urodzona Keshia Saint Martin, głosił podpis. Na innym, mniejszym zdjęciu ta sama kobieta wsparta na ramieniu wysokiego mężczyzny opuszczała terminal, by schronić się przed wzrokiem gapiów w błyszczącej limuzynie. Mężczyzną tym, jak Edward doskonale wiedział, był Whitney Hayworth III, najmłodszy wspólnik kancelarii prawniczej działającej pod nazwą Benton, Thatcher, Powers i Frye. Edward poznał Whita, gdy chłopak skończył studia, a było to dziesięć lat temu. Teraz jednak interesowała go przede wszystkim ona. Znał na pamięć te niemal kruczoczarne włosy, szafirowe oczy i mleczną angielską cerę.

Wyglądała cudownie,. nawet na kiepskim gazetowym zdjęciu. Opalona, uśmiechnięta… Nareszcie. Każda jej nieobecność dłużyła mu się w nieskończoność. Gazety donosiły, że wraca wprost z Hiszpanii, gdzie spędziła parę dni w letniej rezydencji swojej ciotki, hrabiny di San Ricamini (z domu Hilary Saint Martin). Uprzednio spędziła miesiąc „odcięta od świata” na południu Francji. Widząc ten frazes, Edward uśmiechnął się. Przez całe lato regularnie czytywał jej reportaże z Londynu, Paryża, Barcelony, Nicei, Rzymu… Jak na osobę „odciętą od świata” Keshia była doskonale poinformowana.

Dalszy ciąg notki wymieniał osoby, które tym samym lotem przybyły do Nowego Jorku: nagle wzbogaconą córkę i spadkobierczynię greckiego armatora oraz belgijską księżniczkę w drodze z paryskich pokazów mody. Dobrane towarzystwo, lecz to właśnie Keshia była postacią numer jeden. Jak zwykle. Każde jej pojawienie się wywoływało burzę. Najbardziej dokuczało mu to w okresie, gdy Keshia miała kilkanaście lat. Po śmierci jej ojca miało się wrażenie, że gdziekolwiek się uda, wszędzie ściga ją ławica piranii. Dziennikarze nie dawali jej spokoju. Teraz zdążyli już do niej przywyknąć i ich wścibstwo przybrało łagodniejsze formy.

Na początku – zwłaszcza w ciągu pierwszego, koszmarnego roku – Edward za wszelką cenę chronił ją przed prasą. Hieny wszakże czaiły się wszędzie. Nie czekały długo. Trzynastoletnia dziewczynka przeżyła szok, gdy rozpalona żądzą wiedzy reporterka dopadła ją w sklepie Elisabeth Arden. W przeciwieństwie do tamtej Keshia nie rozumiała, w czym rzecz. Twarz Edwarda stwardniała na samo wspomnienie. „Co czułaś, kiedy twoja mama… „ Jak można w ten sposób skrzywdzić dziecko? Reportaż spóźnił się o cztery lata, a jego autorka straciła pracę już nazajutrz rano. Edward był zawiedziony; spodziewał się, że ją wyrzucą tego samego dnia. A Keshia miała okazję pierwszy raz się przekonać, jak smakuje sława, potęga, bogactwo. Nazwisko będące publiczną własnością. Pokolenia przodków: dziewięć ze strony matki, ze strony ojca tylko trzy, o których warto wspomnieć. Historia. Pieniądze. Władza. Coś, czego nie da się ukraść lub podrobić. Ponadto uroda, styl i ta czarodziejska iskra… Dopiero wtedy jest się Keshia Saint Martin. Jedyną i niepowtarzalną.

Edward zamieszał kawę w biało-żółtej filiżance z Limoges i wyjrzał przez okno. Jego fotel zwrócony był wprost na północ, ku spiętrzonym wieżowcom środkowego Manhattanu i niezgrabnym pałacom przy Piątej Alei, zbitym w kupkę obok rudziejącej już plamy Central Parku. Prawy róg okna przecinała wąska, szara wstążka East River, nakrapiana cętkami małych łodzi żaglowych i barek. W dali rozmazaną smugą odznaczał się Harlem. Widok z okna był częścią wystroju gabinetu, i to nie tą, która interesowała go najbardziej. Edward był szalenie zapracowanym człowiekiem.

Przełknął łyk kawy i odnalazł rubrykę Martina Hallama, poświęconą głównie towarzyskim plotkom: kto w kim się kocha, kto wydaje przyjęcie, kto jest zaproszony, a kto nie przyjdzie, bo się obraził. Wiedział, że znajdzie tam słówko o Keshii. Znał jej styl na tyle, by móc się założyć, że o sobie też wspomni. Była sumienna, a przede wszystkim ostrożna. Nie mylił się.

„Lista zlatujących do miasta globtroterów pyszni się nazwiskami Scootera Hollingswortha, Bibi Adams-Jones, Melissy Sentry, Jeana-Claude’a Reimsa, Keshii Saint Martin i Juliana Bodleya. Raduj się, gawiedzi, oto synowie i córki marnotrawne wracają na nasze łono…”

Wciąż dźwięczały mu w uszach jej słowa sprzed siedmiu lat. Wtedy także był wrzesień…


– No dobrze, Edwardzie, zrobiłam wszystko, czego ode mnie chciałeś. Skończyłam Vassar, Sorbonę i spędziłam kolejne wakacje u ciotki Hil. Koniec dreptania koleiną gustów moich drogich rodziców i ślepej wiary w to, co ty uważasz za „stosowne”. Mam dwadzieścia jeden lat i pora, żebym wreszcie pomyślała o sobie.

– Co konkretnie masz zamiar zrobić? – zapytał udręczonym głosem. Była tak rozpaczliwie młoda…

– Jeszcze się nie zdecydowałam, ale mam już parę pomysłów.

– Zdradzisz mi je?

– Mam zamiar. Tylko proszę cię, Edwardzie, nie marudź.

Odwróciła się do niego z gniewnym błyskiem w oczach. Jej uderzająca uroda jeszcze zyskiwała, kiedy Keshia była zła. Oczy przybierały ametystowy odcień, na bladej cerze pojawiał się delikatny rumieniec, a ciemne włosy lśniły jak onyks. Keshia miała niewiele ponad pięć stóp wzrostu, lecz w takich chwilach człowiek zapominał, jakie to chucherko. Rozgniewana twarz przyciągała jak magnes, więziła oczy ofiar i przykuwała do własnych. A cała ta nie pozbawiona charakteru osóbka spoczywała na głowie i sumieniu Edwarda. To on był odpowiedzialny za jej poczynania – w o wiele większym stopniu niż jej guwernantka, pani Townsend, czy ciotka Hilary, hrabina di San Ricamini.

Hilary, rzecz jasna, działała po najmniejszej linii oporu. Najzupełniej szczerze i z dużą radością zapraszała dziewczynkę na święta do Londynu albo na wakacje do swego domu w Marbelli. Nie chciała jednak, by zawracano jej głowę sprawami „trywialnymi”. „Trywialne” było według niej zainteresowanie Keshii Korpusem Pokoju, podobnie jak jej głośny romans z synem ambasadora Argentyny. Miało to miejsce przed trzema laty. Chłopak w końcu ożenił się ze swoją kuzynką, Keshia zaś popadła w depresję, równie „trywialną” jak każda jej przelotna fascynacja. Może Hilary na swój sposób dotykała sedna: wszystko to był słomiany zapał. Póki jednak żar nie wygasł, problem spoczywał na barkach Edwarda. Dźwigał to brzemię od czasu, gdy Keshia skończyła dziewięć lat – i nie miał najmniejszego zamiaru się uskarżać.

– Keshia, wydeptałaś mi już ścieżkę na dywanie, a wciąż nie wiem nic o twoich tajemniczych planach. Co ze studiami na Uniwersytecie Columbia? Przestały cię interesować?

– Prawdę mówiąc, tak. Chcę iść do pracy.

– O? – Edward zadrżał. Boże, pomyślał, błagam, spraw, żeby wybrała pracę w dobroczynności! – Gdzie? – spytał ostrożnie.

– W jakiejś gazecie. Dziennikarstwa mogę się nauczyć wieczorami. – W oczach Keshii jarzył się wyzywający płomień.

– Rozsądek przemawiałby za tym, żebyś najpierw zdobyła tytuł, a dopiero potem pomyślała o pracy.

– A kiedy skończę studia, jaką gazetę mi zaproponujesz, Edwardzie? „Women’s Wear”?

Spostrzegł, że jej oczy już zachodzą łzami. Boże, znów będą problemy. Z roku na rok stawała się coraz bardziej uparta. Zupełnie jak jej ojciec.

– A o jakiej gazecie myślałaś? O pisemku związku farmerów czy jakimś plotkarskim szmatławcu?

– Nie. O „New York Timesie”.

Chwała Bogu, nie brakowało jej poczucia smaku.

– Z całego serca cię popieram, moja droga. Uważam to za świetny pomysł. Ale jeśli rzeczywiście traktujesz go poważnie, o wiele stosowniej byłoby, gdybyś najpierw skończyła studia dziennikarskie, a potem…

– A potem wyszła za mąż za jakiegoś miłego chłopca po ekonomii, tak? – wpadła mu w słowo, zrywając się z poręczy fotela, na której przysiadła jak ptaszek.

– Nie, chyba że sama tego zapragniesz.

Boże, jakaż ona była trudna. I niebezpieczna. Podobnie jak jej matka.

– No cóż – oznajmiła – ja akurat widzę to inaczej. Wymaszerowała z biura. Później się dowiedział, że już wtedy była zatrudniona w „Timesie”. Utrzymała się tam dokładnie trzy i pół tygodnia.


Wszystko przebiegło dokładnie tak, jak się obawiał. Jako jedna z pięćdziesięciu najbogatszych kobiet świata, Keshia znów stała się ulubioną igraszką pismaków. Codziennie w jakimś piśmie ukazywało się jej zdjęcie, wypowiedź lub dowcip na jej temat. Reporterzy innych gazet pchali się do redakcji „Timesa”, żeby ją zobaczyć. Ekipa „Women’s Wear” chodziła pijana z radości.

Był to dalszy ciąg koszmaru, który rzucał cień na jej życie. Pamiętał, jak przyjęcie z okazji czternastych urodzin Keshii zostało rozbite przez fotoreporterów. W rok później, około gwiazdki, Edward zabrał ją do opery. Wywołało to stek plugawych domysłów na temat charakteru tego, co ich łączyło. Jeszcze przez wiele lat wzdragał się z nią pokazywać w miejscach publicznych. Niszczono negatywy jej prywatnych zdjęć, istniała bowiem obawa, że mogą się dostać w niepowołane ręce i ukazać w prasie z przewrotnym komentarzem. Keshia nie chodziła na randki z chłopcami, bo niejeden raz miała okazję gorzko tego pożałować. Jako siedemnastolatka panicznie się bała, że ktoś rozpozna ją na ulicy. Jako osiemnastolatka miała powyżej uszu braku swobody i ciągłej izolacji, do której zmuszały ją wymogi dyskrecji. Dla dziewczyny w jej wieku taki tryb życia był równie absurdalny, jak niezdrowy, lecz ii Edward nie był w stanie jej pomóc. Keshia musiała mieć się na baczności, by nie splamić pamięci przodków. Trudno było oczekiwać, że córka lady Lianę Holmes-Aubrey i Keenana Saint Martina pozostanie osobą prywatną. W dodatku była piękna, no i – sporo warta na rynku. Młoda, interesująca, stanowiła wymarzony temat na pierwsze strony gazet. Ot, fatum, przed którym nie mogła się uchronić, a przynajmniej tak wtedy sądził Edward. Obecnie zadziwiała go zręcznością, z jaką gdy chciała, unikała fotoreporterów. Cudownie łatwo zbywała ich natrętne pytania. Oszałamiający uśmiech, celne słówko i żaden dziennikarz nie był pewien, czy Keshia z niego kpi, czy też kazała już wezwać policję. Jej ujmujący sposób bycia zawierał domieszkę czegoś groźnego jak ostrze noża. Może dlatego tak niewielu ludzi mogło jej się oprzeć.

Rodzice Keshii byli niezwykłą, wręcz zaskakującą parą. Odziedziczyła delikatny wdzięk matki i przebojową silę ojca. Tym, co martwiło Edwarda, było jej podobieństwo do Lianę. Lianę Holmes-Aubrey… Ta piękna ciałem i duchem kobieta elegancję miała we krwi. Wychowano ją tak, by uczynić zadość kilkusetletniej tradycji. Jej ojciec miał „zaledwie” tytuł hrabiowski, za to po kądzieli była wnuczką księcia. Edward zakochał się w niej na zabój, gdy tylko ją ujrzał. Lianę nigdy się o tym nie dowiedziała. Edward był świadomy, że szaleństwem byłoby liczyć na… Jak się jednak okazało, Lianę popełniła jeszcze większe szaleństwo. Na szczęście udało się uniknąć publicznego skandalu. Wiedział o tym tylko on, Keenan i… ten smarkacz. Edward nigdy nie zdołał zrozumieć, co Lianę w nim pociągało. W porównaniu z Keenanem był tak mało męski! Do tego nieokrzesany, właściwie prymitywny. Lianę dokonała fatalnego wyboru. Wzięła sobie do łóżka młodzieńca, który uczył francuskiego jej córkę. Zakrawałoby to na farsę, gdyby cena nie była tak wysoka: Lianę zapłaciła życiem. A Keenan wydał tysiące dolarów, by utrzymać wszystko w tajemnicy.

Keenan „usunął” winowajcę z domu, a następnie kazał go deportować do Francji. Nie minął rok, gdy koniak, szampan, a także tabletki, którymi po kryjomu faszerowała się Lianę, zebrały swoje żniwo. Po jej śmierci Keenan popadł w głęboką apatię. Dziesięć miesięcy później zginął w wypadku. Edward zawsze w głębi duszy podejrzewał, że Keenan nawet nie próbował reagować, gdy jego mercedes przebił barierkę dzielącą autostradę i wpadł na przeciwległy pas ruchu. Może był pijany, a może tylko zmęczony. Nie było to samobójstwo; po prostu koniec, którego nie chciał odwlekać.

W ciągu tych ostatnich miesięcy zobojętniał na wszystko, nie obchodziła go nawet córka. Powiedział to otwarcie – na szczęście tylko Edwardowi. Edward był idealnym powiernikiem. Nawet Liane, siedząc z nim pewnego dnia przy herbacie, wdała się w niesmaczne szczegóły, a on słuchał, kiwał głową i modlił się, żeby nie zwymiotować na dywan. Liane patrzyła na niego tak żałośnie, że chciało mu się wyć.

Edward zawsze za bardzo się przejmował. Przejmował się Liane (jak sądził w swej naiwności: zbyt doskonałą, by ją tknąć), przejmował się też jej dzieckiem. Poprzysiągł sobie, że uchroni Keshię przed podobnym losem. Czuł się za nią odpowiedzialny i miał zamiar dopilnować, by w niczym nie sprzeniewierzyła się swemu dziedzictwu. Żadnych katastrof, szantaży i nauczycieli o twarzach cherubinów. Życie Keshii miało być inne. Szlachectwo przodków Liane i potęga przodków Keenana w niej właśnie miały osiągnąć wspaniałe apogeum. Edward czuł, że jest to winien nie tylko jej rodzicom, ale i dziewczynie. Musiał wpoić w nią poczucie obowiązku i wierność tradycji. W okresie dorastania Keshia czyniła żartobliwe aluzje do pokutnej koszuli, pojmowała wszakże sens tego, czego ją uczył. Wiedział, że obiektywnie jest zdolny podarować jej tylko to jedno: poczucie własnej godności. Świadomość, że jest Keshią Saint Martin. Szlachetnie urodzoną Keshią Holmes-Aubrey Saint Martin, potomkinią brytyjskiej arystokracji i amerykańskiej elity; kobietą, której ojciec obracał milionami, by zarabiać miliony: na stali, miedzi, kauczuku i ropie naftowej. Keenan Saint Martin był wszędzie tam, gdzie trafiał się interes na niewyobrażalną skalę. Stał się legendą; w tym demokratycznym państwie był kimś w rodzaju księcia krwi. Wraz z jego fortuną Keshia odziedziczyła także tę legendę. Rzecz jasna, Keenan nie zawsze miał całkiem czyste ręce, nigdy jednak nie ubrudził ich ponad pewną miarę. Był to dżentelmen, człowiek imponujący, któremu bliźni wybaczali wszystko – nawet to, że większości pieniędzy dorobił się sam.

Lianę była dla Keshii czymś na kształt wiecznego memento: ostrzeżeniem, że jeśli przekroczy niewidzialną granicę, przypłaci to życiem, podobnie jak jej matka. Edward starał się ją ukształtować na podobieństwo ojca, dla niego bowiem było to mniej bolesne. Tylko że tak często… tak często widział przed sobą żywy obraz Lianę. Lepszy, silniejszy, inteligentniejszy i nawet piękniejszy od pierwowzoru.

Keshia była ostatnim ogniwem długiego łańcucha przodków odznaczających się mityczną nieomal urodą i klasą. Zadaniem Edwarda było dopilnowanie, by łańcuch ten, nadwerężony przez Lianę, nie został przerwany. I łańcuch trwał, a Edward – podobnie jak wszyscy, którzy nie dysponują w nadmiarze odwagą, urodą i siłą – przyglądał mu się z podziwem. Jego filadelfijska rodzina – bardzo dobra rodzina – wywierała o wiele skromniejsze wrażenie niż ci charyzmatyczni ludzie, którym zaprzedał duszę. Teraz był strażnikiem ich skarbca, rycerzem świętego Graala, klejnotu, którym była Keshia. Prawdopodobnie dlatego też odczuł ulgę, kiedy ambicje Keshii związane z „Timesem” spaliły na panewce. Znowu na pewien czas odzyskał spokój. Znów mógł ją chronić, gotów na jej rozkazy. Obawiał się bowiem, że nadejdzie dzień, gdy Keshia pójdzie w ślady rodziców. Edwardowi ufano i rozkazywano mu, ale nikt go nie kochał.

W sprawie „Timesa” nie musiał nawet wywierać na nią presji. Sama zrezygnowała. Zaczęła od nowa chodzić na wykłady, później na całe lato ukryła się w Europie, lecz jesienią wszystko znowu się zmieniło – głównie Keshia. Edward był przerażony.

Wróciła do Nowego Jorku dojrzalsza, bardziej stanowcza, a także bardziej kobieca. Tym razem nie powoływała się już na swoją pełnoletność – w ogóle nie pytała Edwarda o zdanie. Sprzedała kamienicę przy Park Avenue, w której od trzynastu lat mieszkała wraz z panią Townsend, i wynajęła dwa mniejsze mieszkania – jedno dla siebie, drugie dla guwernantki, którą szalenie taktownie odstawiła od piersi. Nie pomogły protesty Edwarda ani łzy „Totie”. Równie rezolutnie Keshia zajęła się swoją karierą zawodową. Rozwiązanie, które wymyśliła, było genialne w swej prostocie.

Oznajmiła mu to przy obiedzie w swoim nowym mieszkaniu, osładzając cios znakomitym Pouilly Fume rocznik 54.

Ku swemu zdumieniu Edward dowiedział się, iż w ciągu lata Keshia opublikowała już trzy artykuły, które przesłała wydawcy za pośrednictwem agenta. Najbardziej wszakże zdumiewające było to, że Edward czytał je wszystkie i nawet mu się podobały. Felieton polityczny napisany we Włoszech, fascynujący reportaż o koczowniczym plemieniu z Azji Mniejszej oraz przezabawne migawki z Po o Clubu w Paryżu. Wszystkie trzy ukazały się w amerykańskiej prasie pod nazwiskiem K. S. Miller. Właśnie ostatni z nich stał się zaczynem następnego pomysłu.

Keshia otworzyła drugą butelkę szampana i w jej oczach pojawił się łobuzerski błysk, jaki gościł w nich czasem, gdy chciała coś na nim wymóc. Edward z przerażeniem uświadomił sobie, że bawi się z nim jak kot z myszą. To spotkanie nie miało na celu jedynie zwykłej przyjacielskiej pogawędki. Nagle ujrzał przed sobą Keenana Saint Martina. Wzrok Keshii mówił wyraźnie, że plany zostały już opracowane, decyzje podjęte i choćby się powiesił, nic nie zdoła wskórać.

Keshia wyjęła poranną gazetę i podała mu ją otwartą na stronie z rubryką towarzyską autorstwa niejakiego Martina Hallama. Była to dość osobliwa publikacja, która zaczęła się ukazywać ledwie miesiąc wcześniej. Niezmiennie aktualny, nieco cyniczny i bardzo ścisły raport o poczynaniach nowojorskiej śmietanki, wskazujący na to, że jego autor dysponuje wiadomościami z pierwszej ręki. Nikt nie miał pojęcia, kim jest Martin Hallam, i wszyscy wciąż gubili się w domysłach, kto go informuje.

Edward przebiegł tekst oczyma, ale nie znalazł żadnej wzmianki o Keshii.

– I co?

– To, że chciałam ci przedstawić mojego przyjaciela Martina Hallama. – Keshia śmiała się w głos, przez co Edward poczuł się trochę głupio. Wyciągnęła do niego rękę, a w jej oczach zaiskrzył się znajomy szafirowy blask. – Witaj, Edwardzie, jestem Martin. Miło mi cię poznać.

– Co takiego? Keshia, nie strój sobie ze mnie żartów!

– Wcale nie żartuję. To zresztą głęboka tajemnica. Nawet wydawca nie wie, kto naprawdę pisze te ploteczki. Cóż, Simpson jest całkowicie dyskretny. Przez miesiąc posyłałam im próbki, by udowodnić, że jestem wiarygodna. Dziś otrzymaliśmy zgodę na publikację rubryki trzy razy w tygodniu. Czyż to nie bosko?

– Bosko? Raczej bezbożnie. Keshia, jak mogłaś?

– A czemu nie? Nie ryzykuję, że ktoś poda gazetę do sądu, i nie ujawniam sekretów, które mogłyby zniszczyć komuś życie. Po prostu dostarczam ludziom… czy ja wiem?… informacji, a przede wszystkim rozrywki.

Taka właśnie była Keshia. Szlachetnie urodzona Keshia Saint Martin, K. S. Miller i Martin Hallam w jednej osobie. Sukces i towarzysząca mu szczypta tajemniczości dodały jej jeszcze uroku. Któż inny mógłby tyle osiągnąć? Co więcej, cieszyć się tym przez tak długi czas? Tylko Edward i właściciel agencji literackiej Jack Simpson wiedzieli, że szanowna Keshia Saint Martin prowadzi podwójne życie – inne niż to, o którym tak rozpisywały się ilustrowane magazyny.


Edward ponownie zerknął na zegarek. Minęła dziesiąta, mógł zatem zadzwonić. Sięgnął po słuchawkę. Ten i tylko ten numer zawsze wykręcał własnoręcznie. Keshia odebrała telefon po dwóch sygnałach. Głos miała ciepły i matowy, taki, jaki lubił najbardziej, bo było w nim coś osobistego. Czasem wyobrażał ją sobie w porannym dezabilu, po czym karcił się w duchu za tak zdrożne myśli.

– Witaj w domu – uśmiechnął się do zdjęcia w gazecie, która nadal leżała na jego biurku.

– Edwardzie! Ależ się za tobą stęskniłam! Wzruszyła go szczera radość, z jaką go powitała.

– Nie aż tak, aby wysłać mi choć jedną kartę, mała hipokrytko! – odchrząknął. – Dobrze, że pisujesz przynajmniej do pani Townsend.

– To co innego. Totie załamałaby się nerwowo, gdybym nie dała jej znaku życia. – W słuchawce rozległ się śmiech i delikatny brzęk porcelany. Herbata. Jak zwykle bez cukru, z odrobiną śmietanki.

– Nie wpadło ci do głowy, że ja też się denerwuję?

– Za dużo w tobie stoicyzmu, Edwardzie. Ponadto załamanie nerwowe jest w złym guście. Noblesse oblige, mój drogi!

– Dobrze już, dobrze. – Jej bezpośredniość często wprawiała go w zakłopotanie. Oczywiście nie myliła się. Edward miał bardzo rozwinięte poczucie smaku. Dlatego właśnie nigdy jej nie powiedział, że ją kocha. Podobnie jak nie powiedział tego jej matce. – Jak było w Marbelli? – dodał.

– Okropnie. Chyba się starzeję, Edwardzie. Dom ciotki Hil był pełen jakichś rozhukanych nastolatków. Dobry Boże, jak można puszczać samopas takie dzieci!

Zaśmiał się, słysząc jej oburzony ton. Keshia wciąż wyglądała na dwadzieścia lat. Na dwudziestolatkę, która wie, czego chce.

– Na szczęście spędziłam tam tylko weekend – dorzuciła z westchnieniem.

– A co robiłaś wcześniej?

– Czyżbyś nie czytał gazet? Byłam „odcięta od świata” na południu Francji!

Edward nie mógł powstrzymać uśmiechu. Tak się cieszył, że znów słyszy jej głos!

– Właściwie to po części prawda – ciągnęła. – Wynajęłam jacht i zahaczyłam również o południe Francji. Jaki tam cudowny spokój! Człowiek może się skupić na pracy.

– Czytałem twój artykuł o Amerykanach, którzy trafili do tureckiego więzienia. Przygnębiający, ale świetnie napisany. Byłaś tam?

– Oczywiście, że byłam. I owszem, było to bardzo przygnębiające.

– Czym jeszcze się zajmowałaś? – spytał prędko, żeby zmienić temat. Nie miał ochoty rozmawiać dziś o rzeczach przykrych.

– Och, byłam na hucznym balu w Rzymie, oglądałam pokazy mody w Paryżu, wstąpiłam też na dwór królewski w Londynie… Pussycat, pussycat, zuhere have you been? I’ve been to London to see the Queen… - zanuciła.

– Jesteś niemożliwa.

– Owszem – siorbnęła herbatę tak, by mógł to usłyszeć. – Ale naprawdę się za tobą stęskniłam. To straszliwie męczące, kiedy człowiek nie może się z nikim podzielić wrażeniami.

– Jestem gotów wysłuchać wszystkich twoich wrażeń. Zjesz dziś ze mną lunch w „La Grenouille”?

– Bardzo chętnie. Mam spotkanie z Simpsonem, ale o pierwszej będę już wolna.

– Świetnie. I, Keshia…

– Tak? – jej głos złagodniał, stracił ów ton sztucznego ożywienia. Na swój sposób ona też go kochała. Od dwudziestu lat starał się zapełnić jej pustkę po utracie ojca.

– Naprawdę się cieszę, że już wróciłaś.

– A ja cieszę się, że istnieje ktoś, kogo to obchodzi.

– Głuptasku, mówisz tak, jakbyś wierzyła, że nikt cię nie lubi.

– Fachowcy nazywają to „kompleksem Biednej Bogatej Dziewczynki”. To choroba zawodowa milionerek. – W jej głosie pojawiła się ostrzejsza nutka. – Do zobaczenia o pierwszej.

Keshia siedziała w pościeli dopijając herbatę. Na kołdrze piętrzyła się sterta gazet, na stoliku przy łóżku plik listów. Z okien roztaczał się przyjemny widok na ogród sąsiedniego domu. Na klimatyzatorze gruchał jakiś ptak. W pewnej chwili zawtórował mu dzwonek do drzwi.

– Cholera – mruknęła, wkładając biały satynowy szlafrok. Kto to może być?… Ależ tak, jasne!

Jak się okazało, zgadła. Kiedy otworzyła drzwi, szczupły, nerwowy Portorykańczyk wręczył jej długie białe pudełko.

Nie musiała nawet go otwierać. Znała te pudełka, znała kwiaciarnię, poza tym bezbłędnie rozpoznawała charakter pisma sekretarki Whita. Po czterech latach pisanie bilecików zleca się sekretarce. „Effie, napisz, że tęskniłem, i tak dalej… „ Effie zasługiwała na pochwałę. Pisała dokładnie to, co każda romantyczna pięćdziesięcioczteroletnia dziewica chciałaby przeczytać na bilecie przyczepionym do bukietu czerwonych róż. Keshia zresztą gwizdała na to, czy kartka jest od Effie, czy od Whita. Nie miało to dla niej najmniejszego znaczenia.

Tym razem Effie dodała jeszcze: „Może zjemy dziś razem kolację?” Keshia usiadła w błękitnym aksamitnym fotelu, obracając karteczkę w palcach. Nie widziała go od miesiąca, kiedy to byli potańczyć w „Annabelle”, a nazajutrz Whit ponownie wyjechał w interesach. Co prawda Whit wyszedł wczoraj po nią na lotnisko, ale nie zdążyli nawet porozmawiać. Właściwie nigdy ze sobą nie rozmawiali.

Siadła przy telefonie, przerzucając stos zaproszeń, posegregowanych przez jej dochodzącą sekretarkę: na jedną kupkę już nieaktualne, na drugą dotyczące najbliższej i bliskiej przyszłości. Kolacje, koktajle, wernisaże, benefisy, pokazy mody. Dwa zawiadomienia o ślubie i jedno o chrzcinach.

Wykręciła numer kancelarii Whita.

– Już nie śpisz, kochanie? Pewnie jesteś ledwie żywa po podróży?

– Myślę, że jednak nie przeniosę się w zaświaty. Dziękuję za róże, skarbie. To taki wzruszający gest o poranku – uśmiechnęła się złośliwie pod nosem, mając nadzieję, że nie odbije się to w jej tonie.

– Miło mi, że ci się podobają. Już nie mogę się doczekać, kiedy cię znów ujrzę, moja piękna.

Roześmiała się w głos. W ciągu tych czterech lat każde drzewo w sąsiednim ogrodzie zdążyło dojrzeć bardziej niż Whit.

– Ornierowie wydają dziś kolację – terkotał – a potem wybieramy się wszyscy do „Raffles”… jeśli naturalnie nie będziesz zbyt zmęczona.

Ornierowie mieli olbrzymi apartament w hotelu „Pierre”, utrzymywany specjalnie na doroczne wypady do Nowego Jorku. Uważali, że warto. „Wiesz, moja droga, jakie to irytujące, kiedy za każdym razem dają ci inny pokój. „ Nie był to jedyny znany Keshii przypadek, gdy ktoś płacił fortunę, by wszędzie czuć się jak u siebie w domu. Powinna skorzystać z zaproszenia przez wzgląd na rubrykę towarzyską. Bywali u nich wszyscy znani ludzie. Pora wziąć się do pracy i lunch z Edwardem przyda się na początek, ale… niech to wszyscy diabli! O wiele chętniej pojechałaby do SoHo. Miała tam znajomości, o jakie Whit w najśmielszych domysłach by jej nie podejrzewał. Rozmarzona przypomniała sobie nagle, że po drugiej stronie przewodu Whit nadal czeka na odpowiedź.

– Przepraszam cię, kochany. Bardzo bym chciała, ale jestem przeraźliwie zmęczona. Różnica czasu, a do tego ten zwariowany weekend u Hilary… Najlepiej powiedz im, że umarłam. Jutro będziesz świadkiem mojego zmartwychwstania, na razie jednak… – ziewnęła lekko i zachichotała. – O Boże, nie chciałam ci ziewać wprost do ucha!

– Nic nie szkodzi. Prawdę powiedziawszy, masz rację. Znając Ornierów, kolację zaczną podawać około dziewiątej, a nim wyjdziemy z „Raffles”, będzie druga w nocy.

Do szczęścia brakuje mi tylko tańców w tej przeładowanej ozdóbkami norze, pomyślała zgryźliwie.

– Dzięki za wyrozumiałość, najdroższy. Chyba włączę automatyczną sekretarkę i z powrotem położę się spać. Jutro będę w lepszej formie.

– Świetnie. A zatem jutro porywam cię do miasta.

– Mam tu zaproszenie na jakąś galę w „St. Regis”. Setna rocznica ślubu Marshów czy coś w tym rodzaju.

– Dwudziesta piąta, ty mała ironistko. Zarezerwuję stolik w „La Cóte Basque”, a potem możemy tam wpaść.

– Znakomicie.

– Przyjść po ciebie o siódmej?

– Lepiej o ósmej.

A najlepiej nigdy, dodała w duchu.

– Dobrze, kochanie – zgodził się potulnie Whit. – Do zobaczenia.

Keshia odłożyła słuchawkę i przez chwilę siedziała w zadumie, machając nogą założoną na nogę. Powinna być nieco milsza i przestać się na nim wyżywać. Wszyscy i tak uważali ich za parę, a Whit był przede wszystkim użyteczny. Bądź co bądź, stała obstawa… Drogi Whitney – a raczej biedny Whit! Taki przewidywalny i taki perfekcyjny, przystojny i nieskazitelnie elegancki. Dokładnie sześć stóp i jeden cal wzrostu, błękitne oczy, gęste blond włosy, buty od Gucciego, krawaty od Diora, woda kolońska Givenchy, zegarek marki Piaget, apartament na rogu Park Avenue i Sześćdziesiątej Trzeciej, wyrobiona reputacja prawnicza i sympatia wszystkich znajomych… Słowem, koszmar. Idealny partner, co już mogło wystarczyć, by go znienawidziła. Do tego miał kochanka na Sutton Place i rzecz jasna nie wiedział, że ona o tym wie.

Farsa, jaką odgrywali, dawała korzyści obojgu. Whit był niezastąpiony jako stały towarzysz, a przy tym całkowicie niegroźny. Keshia czuła zdumienie zmieszane ze zgrozą na myśl, że jeszcze rok lub dwa temu rozważała nawet poślubienie go. Właściwie nadal nic nie stało na przeszkodzie. Chodziliby wciąż na te same przyjęcia, spotykaliby się z tymi samymi ludźmi i każde prowadziłoby własne życie. Mieliby oddzielne sypialnie – tę drugą określano by jako „pokój gościnny”. Keshia nadal jeździłaby do SoHo, Whit na Sutton Place i nikt nie byłby zmuszony do kompromisów. Oczywiście nie rozmawialiby o tym tak jawnie. Ona chodziłaby „na brydża”, on „na spotkanie z klientem”, a rano jedliby wspólnie śniadanie – kontenci, zaspokojeni, każde wprost z objęć swojego kochanka. Doprawdy, niezdrowe fantazje! Dziś śmiała się na samo ich wspomnienie. Wciąż miała nadzieję na coś więcej. Whit był dla niej starym, dobrym przyjacielem i na swój sposób nawet go lubiła. Co więcej, zdążyła się do niego przyzwyczaić, a to pod wieloma względami było niebezpieczne.

Wróciła do sypialni, rozpogadzając się z wolna. Cieszyły ją własne kąty, znajome sprzęty: staroświeckie mosiężne łóżko ze śnieżnobiałą pościelą, przed nim dywanik ze srebrnych lisów – ekstrawagancja wprost nieprzyzwoita, ale jakże przyjemna! – lekkie, kruche meble po matce; nawet obraz nad łóżkiem – rolnik koszący zboże pod okrągłym jak arbuz słońcem. Jej sypialnia miała w sobie coś przytulnego i kojącego, czego nie sposób było znaleźć nigdzie indziej na świecie – ani w pałacu Hilary w Marbelli, ani w jej pięknym domu w Kensington. Człowiek miał tu ochotę tańczyć na bosaka. W kątach i na parapetach stały kwiaty w doniczkach, a świece na kominku wprowadzały wieczorem ciepły nastrój. O, jakże Keshia była szczęśliwa w tym domu!

Zaśmiała się, nastawiając muzykę Maniera, i poszła napuścić sobie wody do wanny. Wieczorem sama wyrwie się do miasta. Tak… najpierw agent, potem lunch z Edwardem, a na końcu Mark. Najlepsze zawsze zostawia się na koniec… dopóki coś się nie zmieni.

– Keshia – odezwała się do swego nagiego odbicia w lustrze – jesteś okropna!

– Wiem, że jestem podła – odezwało się odbicie, potrząsając spływającymi do pasa włosami – ale cóż mi pozostaje? Muszę żyć, a żyć można na tyle różnych sposobów!…

Zanurzyła się w ciepłej wodzie, nucąc pod nosem sonatę, której dźwięki wypełniały cały dom. Rozmyślała o kontrastach i niedopowiedzeniach, w jakie obfitowało jej życie. Na szczęście rzadko musiała uciekać się do kłamstw. Życie w kłamstwie byłoby nie do zniesienia.

Mark… Zwłaszcza jego nie chciała okłamywać. Ta jego dzika strzecha, niewiarygodny uśmiech, gra w szachy na poddaszu, śmiech, muzyka i młode męskie ciało… Zamknęła oczy i z pamięci narysowała palcem w powietrzu zarys jego warg. Coś złapało ją za serce, więc zanurzyła się głębiej, wzbudzając na powierzchni wody delikatne zmarszczki.

Dwadzieścia minut później wyszła z wanny, upięła włosy w gładki węzeł na karku i na koronkową florencką bieliznę włożyła gładką białą wełnianą sukienkę od Diora.

– Ciekawe, czy to już początki schizofrenii? – zapytała lustra, wkładając kapelusz i starannie zsuwając go na jedno oko. Nie wyglądała na schizofreniczkę. Wyglądała jak „ta” Keshia Saint Martin w drodze do „La Grenouille” w Nowym Jorku lub Fouqueta w Paryżu.

– Taxi! – z wyciągniętą ręką przebiegła obok portiera, obdarzając go po drodze promiennym uśmiechem. Inaugurowała dziś kolejny nowojorski sezon. Co nowego przyniesie? Książkę? Mężczyznę? Tuzin ciętych artykułów w największych czasopismach kraju? Drobne przyjemności, które potem tak długo się pamięta? Tajemnicę, samotność i poklask. Miała to wszystko. A nowy sezon dopiero się zaczynał.

Edward po raz jedenasty spojrzał na zegarek. Jeszcze parę minut. Keshia wejdzie ze śmiechem, pogłaszcze go po twarzy albo uściśnie z okrzykiem: „Och, Edwardzie, jakże się cieszę, że cię widzę!” Potem usiądzie obok, podczas gdy Martin Hallam będzie notował w myśli układy przy stolikach, a K. S. Miller zatopi się w rozmyślaniach nad debiutancką książką.

Загрузка...