ROZDZIAŁ 25

W samolocie opanowała ich niemal histeryczna wesołość. Zdecydowali się lecieć pierwszą klasą.

– Pierwsza klasa. To dopiero szpan! – Luke ostentacyjnie stawiał stopy w nowych zamszowych butach (uznali, że brązowy zamsz wygląda kosztowniej) i dumnie dzierżył aktówkę od Vuittona.

– Lucas, schowaj nogi – zachichotała Keshia widząc, że trzyma je w przejściu między fotelami.

– Po co? Nie będzie widać butów – odparował, wypuszczając kłąb aromatycznego dymu, i pomachał jej przed nosem krawatem marki Pucci.

– Jest pan stuknięty, panie Johns.

– Pani też. – Wymienili całusy godne pary udającej się w podróż poślubną.

Stewardesa zerknęła na nich i uśmiechnęła się. Ładnie się prezentowali. I byli tak przezabawnie szczęśliwi.

– Masz ochotę na szampana? – Luke grzebał w teczce.

– Trunki zaczną serwować dopiero po starcie.

– Mam własne zapasy – uśmiechnął się szeroko.

– Chyba nie mówisz poważnie!

– Najzupełniej poważnie.

Wyjął z teczki butelkę oraz dwa plastykowe kubki i maleńką puszeczkę kawioru. W ciągu czterech miesięcy rozwinął w sobie upodobanie do luksusu – w stopniu, który kłócił się z jego poglądami. Razem wybrali na własny użytek najlepsze cechy obu światów. Snobizm jako taki był Lucasowi obcy, były jednak rzeczy, które szczerze lubił – zwłaszcza jeśli mile pieściły podniebienie.

– No to jak: chcesz szampana czy nie? Skinęła głową sięgając po kubek.

– Dlaczego masz taką dziwną minę? – Luke przyjrzał się jej podejrzliwie.

– Kto, ja? – Keshia wybuchnęła śmiechem. – Bo też wzięłam ze sobą szampana. – Otworzyła torbę podręczną, pokazując leżącą na wierzchu butelkę, rocznik nieco gorszy niż jego, ale też niezły. – Nie uważasz, kochanie, że jesteśmy szykowni?

– Nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić panią na degustację.

Ukradkiem pili szampana, zakąszając go kawiorem; obcałowywali się w czasie filmu i opowiadali sobie stare dowcipy – coraz głupsze z każdą upływającą godziną i każdym wypitym kubkiem. Ogarnęło ich uczucie, że jadą na wakacje. Luke obiecał Keshii, że przez cały następny dzień będzie wyłącznie do jej dyspozycji – żadnych spotkań, narad, żadnych znajomych. Muszą mieć dobę wyłącznie dla siebie. Keshia zarezerwowała apartament na dachu hotelu „Fairmont” – sto osiemdziesiąt sześć dolarów za noc – ot, żeby zadać szyku.

Samolot gładko wylądował w San Francisco tuż przed trzecią. Mieli przed sobą całe popołudnie i wieczór. Wynajęta limuzyna już czekała, a szofer wziął od nich kwity bagażowe, aby mogli od razu udać się do samochodu. Tym razem Luke’owi w równym stopniu jak Keshii zależało na uniknięciu rozgłosu. Pora nie była sprzyjająca.

– Jak myślisz, zauważył moje nowe buty? Keshia przyjrzała się im w skupieniu.

– Wiesz – powiedziała – chyba powinnam była kupić czerwone.

– Ja tam żałuję, że nie zgwałciłem cię w czasie filmu. Nikt by nie zauważył.

– Może zrobimy to w samochodzie? – Keshia usiadła z tyłu i odruchowo nacisnęła guzik podnoszący szybę dzielącą ich od szofera, który wciąż czekał na ich bagaże.

– Chcesz zaserwować temu biedakowi niemy film porno? Zachichotała, rumieniąc się nieco.

– Jeszcze szampana?

– Czyżby coś zostało?

Skinęła głową z uśmiechem, wyciągając ocalałe pół butelki. Luke zadbał o naczynia i wypili następną kolejkę.

– Wiesz, Luke, my naprawdę mamy klasę. Bo przecież to nie nowobogacki snobizm, tylko wrodzony styl – zamyśliła się, trzymając w dłoni lekko przechylony kubek.

– Coś mi się zdaje, że jesteś zawiana.

– A mnie się zdaje, że ty jesteś piękny i że kocham cię do szaleństwa! – rzuciła mu się namiętnie na szyję. Szampan chlusnął na fotel i podłogę.

– Myliłem się – oświadczył Luke. – Jesteś nie tylko zawiana, jesteś pijana w trupa. Co za wstyd dla szlachetnie urodzonej Keshii Saint Martin!

– Czy byłby to również wstyd dla Keshii Johns? – opadła z powrotem na siedzenie i podstawiła mu kubek do napełnienia. Lucas przekrzywił głowę i przyjrzał jej się z zainteresowaniem.

– Mówisz poważnie czy naprawdę jesteś aż tak pijana?

– spytał.

– Jedno i drugie. Naprawdę chciałabym wyjść za mąż.

– Miała taką minę, jak gdyby zamierzała dodać: „Howgh!”

– Kiedy?

– Dzisiaj. Najlepiej zaraz. Polecimy do Vegas… – rozpromieniła się. – Czy lepiej do Reno? Nigdy jeszcze nie wychodziłam za mąż. Wiesz, że jestem starą panną? – uśmiechnęła się z zażenowaniem, jak gdyby wyznawała starannie strzeżony sekret.

– Jezu, nie możesz więcej pić!

– Nic podobnego! Jak śmiesz tak mówić?

– W końcu to ja poiłem cię szampanem. Keshia, spróbuj choć przez chwilę być poważna. Naprawdę chcesz za mnie wyjść?

– Tak. Natychmiast.

– Nie w tej chwili, wariatko. Może pod koniec tygodnia… To zależy od… no, zobaczymy. – Nie zamierzone odniesienie do czekającej go rozprawy przemknęło jej mimo uszu, za co był wdzięczny Bogu. Zresztą i tak niewiele do niej docierało.

– Bo ty nie chcesz się ze mną ożenić! – Keshia była bliska pijackich łez. Luke z trudem powstrzymał się od śmiechu.

– Nie, kiedy jesteś tak zalana, głuptasie. To byłoby niemoralne.

Uśmiechnął się tkliwie. Mój Boże, ona chciała za niego wyjść! Keshia Saint Martin, dziewczyna z pierwszych stron gazet! Na nogach miał buty od Gucciego i jechał limuzyną do hotelu „Fairmont”. Czuł się jak dziecko, które ma dziesięć elektrycznych kolejek.

– Kocham cię – oznajmił. – Nawet po pijanemu.

– To mnie weż! – nadstawiła usta do pocałunku.

– O Boże – Luke wzniósł oczy do nieba.

W tej samej chwili szofer, załadowawszy ich walizki do bagażnika, usiadł za kierownicą. Limuzyna ruszyła. Nikt nie zauważył skromnego samochodu, który zjechał z krawężnika w pewnej odległości za nimi. Śledzono ich. Zdążyli się już do tego przyzwyczaić.

– Dokąd jedziemy?

– Do „Fairmonta”, nie pamiętasz?

– Nie do kościoła?

– Na co, u diabła, potrzebny ci kościół?

– Żeby wziąć ślub.

– A, po to… Później. Może byśmy najpierw się zaręczyli? – Luke spojrzał na otrzymany sygnet. Tak bardzo się z niego cieszył! Keshia zauważyła to spojrzenie i pojęła w lot, o czym myśli.

– Nie możesz mi go dać. Dostałeś go ode mnie, więc to nie byłyby uczciwe zaręczyny, tylko takie na niby. – Keshia miała problemy z utrzymaniem się w pionie.

– Skoro tak, musimy się zatrzymać i kupić „uczciwy” zaręczynowy pierścionek. Mam nadzieję, że nie musi to być dziesięciokaratowy brylant.

– To by było wulgarne – oświadczyła wyniośle.

– Co za ulga! – przewrócił oczyma i Keshia parsknęła śmiechem.

– Chciałabym coś niebieskiego.

– Turkus? – zażartował.

– Czemu nie? Albo lapsus paczuli…

– Masz na myśli lapis lazuli.

– Tak, dokładnie to mam na myśli. Szafiry też są ładne, ale drogie, a poza tym łatwo pękają. Moja babcia miała szafir, który…

Zamknął jej usta pocałunkiem, sięgając równocześnie do przycisku, by opuścić szybę.

– Czy jest tu sklep Tiffany’ego?

Znał już wszystkie nazwy. Człowiek, który jeszcze cztery miesiące temu był przekonany, że Pucci to imię pokojowego pieska, nauczył się żargonu wyższych klas w zdumiewającym tempie. Bendel, Cartier, Parkę Bernet, Gucci, Pucci, Van Cleef i oczywiście Tiffany, najwspanialsze na świecie targowisko klejnotów. Na pewno znajdzie się coś niebieskiego.

– Tak, proszę pana. Na Grant Avenue.

– Wobec tego proszę tam podjechać, zanim zawiezie nas pan do hotelu. Dziękuję – zasunął szybę z powrotem. Tego też zdążył się nauczyć.

– Mój Boże, Luke, zaręczymy się? Naprawdę? – z oczu Keshii trysnęły łzy.

– Tak, ale ty zostaniesz w samochodzie. Dopiero by prasa miała uciechę! „W salonie Tiffany’ego odbyły się dziś zaręczyny szlachetnie urodzonej Keshii Saint Martin. Narzeczona była niestety w stanie wskazującym na spożycie. „

– Na upicie – poprawiła.

– Słusznie – delikatnie wyjął jej z palców kubek i cmoknął ją w czubek głowy. Jechali w milczeniu, przytuleni do siebie. Na twarzy Luke’a malował się błogi spokój, jakiego nie dane mu było zaznać od tygodni.

– Szczęśliwa? – spytał półgłosem.

– Bardzo.

– Ja też.

Zatrzymali się przed marmurową fasadą Tiffany’ego i Luke pośpiesznie wyskoczył z samochodu, surowo nakazując jej zostać.

– Zaraz wracam. Nie odjeżdżaj beze mnie i pod żadnym pozorem nie wysiadaj. Przewróciłabyś się na nos. – Już miał odejść, kiedy coś sobie przypomniał. Wsadził głowę przez okno i pogroził jej palcem: – I trzymaj się z dala od szampana!

– Idź do diabła!

– Ja też cię kocham – zaśmiał się i pędem wbiegł do sklepu. Po pięciu minutach był z powrotem.

– Pokaż, co tam masz! – Keshia była tak podekscytowana, że nie mogła usiedzieć. W końcu miały to być jej pierwsze zaręczyny.

– Przykro mi, dziecino. Nie mieli nic ładnego.

– Nic?… – Keshia była zdruzgotana.

– Prawdę mówiąc, nic, na co byłoby mnie stać.

– O cholera!

– Tak mi przykro, kochanie – powtórzył ze skruchą.

– Biedaku… Właściwie wcale nie potrzeba pierścionka.

– Keshia próbowała ukryć rozczarowanie, w czym trochę przeszkadzał jej wypity alkohol.

– Myślisz, że zaręczyny bez pierścionka będą ważne?

– zapytał pokornie.

– Naturalnie, że tak. Niniejszym ogłaszam nas narzeczonymi – wyrecytowała, uśmiechając się radośnie. – No i jak?

– Fantastycznie. Czekaj, czekaj… Patrz, co znalazłem w kieszeni! – wyjął szafirowe aksamitne pudełko. – Chciałaś coś niebieskiego, prawda?

– Niemożliwe! Och, ty!… Kupiłeś mi pierścionek?

– Nie. Tylko pudełko – rzucił je na kolana Keshii, która uchyliła wieczko i aż jęknęła:

– Och, Luke! Cudowny! Nieziemski! Bajecznie piękny! Był to szlifowany na wzór szmaragdu akwamaryn, ozdobiony z dwóch stron maleńkimi brylancikami.

– Podoba ci się? Nie za ciasny? – Luke wyjął pierścionek z pudełka i delikatnie wsunął jej na palec. Radość uderzyła im do głów, a w chwili gdy pierścionek znalazł się na palcu Keshii, zaszła czarodziejska zmiana. Byli zaręczeni.

– Pasuje! – Keshia wyciągnęła dłoń przed siebie, oglądając pierścionek pod wszystkimi możliwymi kątami. Rzeczywiście był piękny.

– Gdzie tam! Jest za duży.

– Właśnie że nie. Jest w sam raz. Naprawdę!

– Kłamczucha. Nie szkodzi, jutro damy go zmniejszyć.

– Jestem zaręczona!

– To zabawne, panienko, ja też. Jak panience na imię?

– Mildred. Mildred Schwartz.

– Kocham cię, Mildred. Dziwne, byłem przekonany, że masz na imię Kate. Czyżbym się mylił? – zmrużył oko, wspominając dzień, gdy się poznali.

– Czy nie tak ci się przedstawiłam? – Keshia była trochę za bardzo wstawiona, żeby mieć pewność.

– Owszem. Już wtedy byłaś kłamczucha.

– Już wtedy cię kochałam. Od pierwszego wejrzenia. – Rozmarzona osunęła się w jego objęcia.

– Mówisz poważnie? – Luke był zaskoczony. Myślał, że dłużej musiał o nią walczyć. Z początku była taka nieuchwytna.

– Mhm. Spodobałeś mi się, ale umierałam ze strachu, że dowiesz się, kim jestem.

– Teraz nareszcie wiem: Mildred Schwartz. A to, moja droga, jest „Fairmont”. – Dwóch portierów podeszło do limuzyny po bagaże. – Chcesz, żebym cię wniósł?

– Wnosi się pannę młodą. Na razie jesteśmy tylko zaręczeni – podetknęła mu pierścionek pod nos.

– Wybaczy pani tę impertynencję, ale nie jestem pewien, czy utrzyma się pani na nogach.

– Co za potwarz! Oczywiście, że tak! – Keshia stanęła na chodniku i zatoczyła się lekko.

– Lepiej milcz, staruszko, i uśmiechaj się. – Luke złapał ją za ręce, skinął głową portierom i wymamrotał coś o słabym sercu i chorobie powietrznej, czując z przerażeniem, jak Keshia coraz namiętniej całuje go w ucho.

– Przestań!

– Nie.

– Przestań, bo cię upuszczę. W prezencie zaręczynowym będziesz miała złamaną kość ogonową.

– A takiego!

– Ciicho! – prawdę mówiąc, był również mocno wstawiony, tyle że lepiej się trzymał.

– Postaw mnie, bo podam cię do sądu.

– Nie możesz. Jesteśmy zaręczeni.

Polecił recepcjoniście, żeby formularze meldunkowe przysłano im do pokoju, ponownie motywując to słabym sercem Keshii, wniósł ją do windy i starannie oparł w kącie.

– Sama dojdę do pokoju, dziękuję – powiedziała władczo i od razu się potknęła. Luke zdążył ją złapać, nim wypadła z windy, usiłując zachować kamienną twarz.

– Służę ramieniem, madame.

– Dziękuję. – Keshia wsparła się na nim i ceremonialnym krokiem podeszła do drzwi.

– Wiesz, co jest nadzwyczajnie zabawne? – Kiedy była pijana, przemawiała tonem typowej bywalczyni Palm Beach.

– Co, moja droga? – odparł tym samym tonem.

– Kiedy wjeżdżaliśmy windą, miałam wrażenie, że widzę cały świat, niebo i Złote Wrota… Czy to normalne u świeżo zaręczonych?

– Nie. To normalne, kiedy wjeżdża się windą, która biegnie na zewnątrz budynku. Zwłaszcza po pijanemu. Taki efekt specjalny – obdarzył ją czarującym uśmiechem.

– A idźże do diabła! – zirytowała się Keshia. Portier czekał na nich w progu apartamentu. Luke wynagrodził go sowitym napiwkiem i zamknął za nim drzwi.

– Najlepiej od razu weż prysznic i połóż się.

– Mam ochotę na coś zupełnie innego… – sunęła ku niemu z niedwuznacznym błyskiem w oku.

Tym razem Luke nie zdołał już powstrzymać śmiechu.

– Prawdę mówiąc, też mi to przyszło do głowy…

– Wstawaj, już ranek!

– Już?

– Od dawna.

– Chyba umrę.

– Masz kaca. Zamówiłem dla ciebie kawę – uśmiechnął się. Po kolacji wypili trzecią butelkę szampana, która odegrała rolę gwoździa do trumny. Był to jednakże wyjątkowy wieczór, wieczór ich zaręczyn. Luke zdawał sobie sprawę, że za dwa dni może siedzieć w więzieniu, dlatego też puścił mimo uszu projekt ślubu w Reno lub Vegas. Nie mógł pogrążać Keshii wraz z sobą. Zanadto ją kochał, aby tak ją skrzywdzić.

Keshia z wysiłkiem przełknęła kawę i spod prysznica wyszła w nieco lepszym stanie.

– Może jednak nie umrę – oświadczyła. – Jeszcze nie jestem pewna.

– Przy tak słabym sercu nie można mieć pewności.

– Czyim słabym sercu? – spojrzała na niego jak na wariata.

– Tak im powiedziałem, kiedy wniosłem cię do hotelu.

– Wniosłeś mnie?

– Nie pamiętasz?

– Nie. Zaraz… w pewnej chwili miałam uczucie, że fruwam.

– To było w windzie.

– Jezu, musiałam nieźle się zaprawić.

– Tragicznie. A propos, pamiętasz nasze zaręczyny?

– Owszem, i to kilkakrotne – z diabolicznym uśmieszkiem powiodła dłonią po jego udzie.

– Mówię o pierścionku, ohydna pijaczko. Wstydź się.

– Ja? O ile dobrze pamiętam…

– Nieważne – wtrącił szybko. – Pamiętasz, że jesteśmy zaręczeni?

Twarz Keshii złagodniała.

– Tak, kochanie, pamiętam. Dostałam od ciebie cudowny pierścionek.

– Cudowny pierścionek dla cudownej kobiety. Chciałem kupić szafir, ale były ociupinkę za drogie.

– Ten jest o wiele ładniejszy. Poza tym moja babcia miała szafir, który…

– O, nie! Znowu? – Luke ryknął śmiechem, a Keshia spojrzała na niego zaskoczona.

– Opowiadałam ci już?

– Kilka razy.

Wzruszyła smukłymi nagimi ramionami. Miała na sobie tylko zaręczynowy pierścionek.

– Co robimy? – podjął Luke. – Spędzamy cały dzień w łóżku czy ubierzemy się i wyjdziemy do miasta?

– Chcesz wyjść? – widać było, że pierwsza propozycja spodobała się Keshii o wiele bardziej.

– Spacer dobrze nam zrobi. Później wrócimy i…

– Obiecujesz?

– Czy kiedykolwiek musiałaś mnie do tego zmuszać, ukochana?

– Niezupełnie. – Keshia uśmiechnęła się cnotliwie i podeszła do szafy. – Dokąd pójdziemy?

– A dokąd chcesz iść?

– Prawdę mówiąc, wolałabym przejażdżkę samochodem. Coś, co nie wymaga wielkiego wysiłku.

– Z szoferem? – chętnie obyłby się bez przyzwoitki.

– Oczywiście, że nie, głuptasie. Tylko ty i ja. Samochód możemy wynająć w recepcji.

– W porządku. Zaraz się tym zajmę.

Bilety pierwszej klasy, apartament w „Fairmoncie”, limuzyna, wykwintne posiłki podawane do pokoju, a teraz jeszcze wynajęty wóz. Pieniądze Keshii tworzyły wokół nich bajkowy świat, aby osłodzić nieuchronny cios i zatuszować powód, dla którego tu byli. Wakacyjny nastrój trącił wymuszoną, pośpieszną wesołością, jaką człowiek przybiera w obecności dziecka, które kona na raka. Cyrk, lalki, Disneyland, lody na śniadanie, obiad i kolację… Keshia tęskniła za atmosferą ich pierwszego pobytu w tym mieście. Tym razem było bardziej luksusowo, ale mniej naturalnie.

Podstawiono dla nich jaskrawoczerwonego mustanga ze zwykłą skrzynią biegów, co bardzo ucieszyło Luke’a. Ruszył z piskiem opon i nie zmniejszał obrotów przez całą drogę na most.

Przejażdżka okazała się nadzwyczaj przyjemna. W San Francisco nigdy nie było nazbyt zimno; mimo wiatru w powietrzu pozostało jeszcze trochę letniego ciepła i wszędzie wokół otaczała ich zieleń, tak odmienna od martwego pejzażu północnych stanów. Jeździli tu i tam przez całe popołudnie, potem usiedli na skraju urwiska i rozmawiali, starannie omijając temat, który w ich sercach zajmował pierwsze miejsce. Rozprawa była już zbyt blisko. Pozostawało im tylko czekać, a gesty i spojrzenia zastąpiły słowa.

Przez cały dzień plątał się za nimi jasnozielony ford, Luke sposępniał nieco, gdy zrozumiał, że nie zdoła się od niego uwolnić. Z zachowania Keshii wyczuł, że też o nim wie. Z rozpaczliwą brawurą próbowali udawać, że wszystko jest w porządku, a czas wcale nie płynie. W miarę jak zbliżał się ósmy stycznia, policjanci także trzymali się coraz bliżej, jakby obawiali się, że Luke w ostatniej chwili im się wymknie. Doskonale wiedział, że nie ma dokąd uciec. Nie mógł też zostawić Keshii. Miał związane ręce; nie musieli deptać mu po piętach.

W drodze powrotnej wstąpili na kolację do chińskiej restauracji, potem wrócili do hotelu, by trochę odpocząć, zanim o dziesiątej odbiorą Alejandra z lotniska.

Samolot wylądował punktualnie i jedną z pierwszych osób, które pojawiły się w bramce, był Alejandro.

– Spokojnie, bracie, po co ten pośpiech? – rzucił Lucas, leniwie oparty o ścianę.

– Nowy Rok każdego wpędzi w nerwicę. Jak wam leci? Zmordowany i zmartwiony Alejandro poczuł się nagle nie na miejscu, kiedy spojrzał na ich twarze – zadowolone, wypoczęte, zarumienione od słońca i wiatru. Miał wrażenie, że przybył tu zupełnie bez powodu. Jakie problemy mogło mieć dwoje ludzi, którzy tak wyglądali?

– Zgadnij, co się stało! – oczy Keshii zabłysły. – Zaręczyliśmy się! – podsunęła mu pierścionek pod nos, żeby go dokładnie obejrzał.

– Gratulacje! Bardzo się cieszę. Będziemy musieli to oblać.

Luke przewrócił oczyma, a Keshia jęknęła.

– Prawdę mówiąc, wczoraj oblaliśmy to dość hucznie.

– „My”! – wtrącił Luke. – Moja pani zalała się w pestkę.

– Keshia? – roześmiał się Alejandro.

– Szampanem – oznajmiła z dumą. – Sama wypiłam prawie dwie butelki.

– Z piersiówki?

Zachichotała na wspomnienie Wigilii i razem poszli odebrać jego walizkę. Przyjechali limuzyną; czerwony mustang wrócił do garażu.

W drodze do hotelu śmiali się i żartowali. Alejandro opowiadał, jak w czasie lotu pewna kobieta zaczęła rodzić, inna zaś przemyciła na pokład pudelka i dostała histerii, kiedy stewardesa próbowała zabrać psa do ładowni.

– Dlaczego zawsze mnie to spotyka? – jęknął.

– Powinieneś latać pierwszą klasą.

– Jasne, bracie, nic prostszego. Hej, skąd masz te śmieszne buty?

Keshia ryknęła śmiechem, a Luke zrobił urażoną minę.

– Człowieku, gdzieś ty się chował? To Gucci!

– Gucci nie Gucci, wyglądają… – tu Alejandro określił, jak wyglądają, przyprawiając ich o nowy atak śmiechu.

– Tu właśnie uwiliśmy sobie gniazdko – rzekł Luke, niedbale wskazując smukłą szklaną wieżę hotelu „Fairmont”.

Alejandro miał zamieszkać z nimi; sofa w salonie rozkładała się, tworząc w razie potrzeby dodatkowe posłanie.

– Wyobraź sobie, Al – perorował Lucas, kiedy jechali windą – że pracuje tu taki stary piernik, którego jedynym zadaniem jest wygładzanie piasku w popielnicach i rysowanie w nim litery „F”. Tym właśnie „Fairmont” różni się od innych hoteli.

– Pieprzysz! – zaśmiał się Alejandro, Luke zaś oświadczył z godnością:

– Bardzo cię proszę, pohamuj język w obecności mojej narzeczonej.

– Naprawdę jesteście zaręczeni?

– Naprawdę – potwierdziła Keshia. – Mamy zamiar się pobrać.

W jej głosie była nadzieja, strach oraz żelazna wola. Mają zamiar się pobrać. Pobiorą się. I już. Jeśli zdążą, pomyślał Alejandro.

Dopiero gdy Keshia zaczęła jawnie ziewać. Luke przybrał poważniejszą minę. Chciał porozmawiać z przyjacielem sam na sam.

– Połóż się – rzekł. – Zaraz do ciebie przyjdę.

– Dobrze, kochanie. – Cmoknęła go w szyję i przesłała w powietrzu całusa dla Alejandra. – Nie siedźcie za długo. I nie ważcie się upić!

– I kto to mówi! – zaśmiał się Lucas.

– To co innego. Musiałam uczcić swoje zaręczyny. – Keshia usiłowała przybrać minę ciotkidewotki, ale parsknęła śmiechem, kiedy Luke uszczypnął ją w pupę.

– Kocham cię, dziecino. A teraz spadaj!

– Dobranoc, chłopcy!

Do trzeciej w nocy przewracała się bezsennie w łóżku, patrząc na smugę światła pod drzwiami sypialni. Chciała być tam z nimi, chciała im powiedzieć, że ona także okropnie się boi, lecz ze względu na Luke’a musiała trzymać fason. Noblesse oblige.

Około szóstej Lucas w końcu zasnął w fotelu, a Alejandro cicho położył się na sofie. Wszyscy musieli rano wstać przed ósmą. Rozprawa wyznaczona była na drugą, o dziewiątej zaś miał ich odwiedzić adwokat Luke’a, żeby omówić sprawę. Alejandro nie znał jej szczegółów; Luke skrzętnie ukrywał swoje kłopoty, by zaoszczędzić im zmartwień.

Wiedział, że Keshia również nie zdradzi, co czuje. Sztuczna wesołość stworzyła pomiędzy nimi mur. Oboje grali, tak Keshia, jak i Luke. Jedyne szczere zdanie, jakie padło w rozmowie między przyjaciółmi, brzmiało: „W razie czego zaopiekuj się nią”.

Alejandro czuł, że nie będzie to łatwe. Jeśli Luke przegra, Keshia znajdzie się na skraju przepaści.

Przez krótką chwilę, nim zasnął, pożałował, że tu przyjechał. Nie chciał być świadkiem tego, co stanie się z Lucasem, ani patrzeć wtedy w oczy Keshii.

Загрузка...