ROZDZIAŁ 32

Potężna forteca, mieszcząca więzienie San Quentin, wyłoniła się nagle zza zakrętu, zapierając jej dech w piersi. Stała za fosą – palcem zatoki wetkniętym w suchy ląd. Keshia czuła się karłem, patrząc na jej ślepe wieże koloru zjełczałej musztardy i cyklopowe mury, upstrzone z rzadka szparkami okien. Zbudowane jak średniowieczna warownia, San Quentin nie tylko przerażało, przywodziło też smutek, poczucie opuszczenia i gorzkiej samotności. Patrząc na nie z bliska, Keshia zrozumiała, dlaczego Luke tak bardzo starał się pomóc ludziom, których nazywał braćmi. Zrozumiała także, dlaczego nieraz ryzykowali życiem, byle tylko stąd uciec.

Za wysokim ogrodzeniem z siatki, zwieńczonym kilkoma rzędami drutu kolczastego, sterczały co krok wieżyczki strażnicze, najeżone lufami karabinów maszynowych. W ich cieniu stał rząd schludnych domków z kwiatowymi rabatami przed każdym wejściem. Mieszkali tam strażnicy z rodzinami, dziećmi. Keshia wzdrygnęła się. Równie dobrze można by mieszkać na cmentarzu.

Parking był wyboisty, pełen śmieci i zatłoczony tak, że z trudem znaleźli miejsce. Przy głównej bramie stała długa kolejka, posuwająca się w żółwim tempie. Co jakiś czas mijali ich zapłakani ludzie z chusteczkami przy oczach.

Po dwóch i pół godzinie dotarli do głównego wejścia. Zostali pobieżnie przeszukani i skierowani do następnej bramy, gdzie ponownie musieli opróżnić kieszenie.

Wieże strażnicze stały nad nimi w zadumie, gdy wchodzili do głównego budynku, aby zasiąść w przegrzanym, zadymionym pomieszczeniu, przypominającym dworcową poczekalnię. Nie było tu słychać śmiechów, szeptów, rozmów, tylko od czasu do czasu brzęk monet w automacie do kawy, plusk wody lub suchy trzask zapałki. Każdy zachowywał dla siebie swe obawy i niewesołe myśli.

Keshia myślała o Luke’u. Od wejścia do budynku ani ona, ani Alejandro nie powiedzieli słowa. Nie było o czym mówić; po prostu czekali. Już dwie godziny siedzieli na ławce… a tyle czasu minęło, odkąd widziała Luke’a, dotykała go, całowała… była tulona tak, jak tylko Luke potrafił ją tulić. Pocałunek także smakuje inaczej, gdy spływa z takich wyżyn, w ogóle wszystko jest inne – i lepsze. Luke zawsze nad nią górował na tysiąc różnych sposobów. Był pierwszym mężczyzną, przed którym czuła respekt.

W sumie czekali prawie pięć godzin, toteż kiedy w końcu głośnik wyskrzeczał jego nazwisko, Keshia miała wrażenie, że to sen.

„Widzenie do Lucasa Johnsa… „

Zerwała się na nogi i pobiegła do drzwi, za którymi miała się z nim spotkać. Luke już tam był. Głową sięgał prawie sufitu długiego, nagiego pomieszczenia, którego jedyną dekoracją był zegar. Uzbrojeni strażnicy przechadzali się pomiędzy długimi stołami, po których jednej stronie siedzieli więźniowie, a po drugiej ich bliscy. Tu można było przynajmniej trzymać się za ręce, pocałować się na powitanie i na pożegnanie. Cała scena jednak zdawała się nierealna. To nie mogła być prawda; Luke mieszkał z nią w Park Avenue, jadał nożem i widelcem, opowiadał dowcipy, całował ją znienacka w kark… Nie pasował tu wcale. Twarze obok niego były szare, znużone, zacięte i smutne… ale teraz on też był taki. Coś się zmieniło. Padając mu w ramiona, poczuła znajomą falę panicznego strachu. Zdawało jej się, że zstąpili do grobu. Powtarzała sobie jednak, że w jego ramionach nic jej nie grozi. Wszystko inne blakło, gdy patrzyła mu w oczy.

Luke porwał ją i przycisnął tak mocno, że zabrakło jej tchu. Trzymał ją przez chwilę w powietrzu, łapczywie szukając ustami jej ust, potem delikatnie postawił z powrotem. Z całej jego postaci biła cicha rozpacz. Był szczuplejszy; Keshia wyczuwała kości tam, gdzie jeszcze tak niedawno były potężne mięśnie. Miał na sobie sprane dżinsy i roboczą koszulę oraz toporne buty, które wydawały się na niego za ciasne. Buty od Gucciego i resztę jego rzeczy odesłano Keshii do Nowego Jorku. Koszula była podarta prawie w strzępy, co dawało pojęcie, w jaki sposób została zdjęta z jego grzbietu. Wtedy Keshia długo płakała, ale dziś zanadto się cieszyła, że znów go widzi. Tylko Alejandro miał łzy w oczach, gdy patrzył na ich trwożne uśmiechy, pokrywające ból i dojmującą tęsknotę.

Po chwili Luke zerknął ponad głową Keshii i wtedy go zauważył. Spojrzał na niego z tak głęboką wdzięcznością, o jaką Alejandro nie byłby go podejrzewał. Podobnie jak Keshia, on również dostrzegł zmianę, jaka zaszła w Lucasie. Miał złe przeczucia.

Luke podprowadził Keshię do długiego stołu i usiadł naprzeciw, podczas gdy Alejandro przysunął sobie krzesło obok niej.

Keshia uśmiechała się z rozrzewnieniem.

– Boże, jak się cieszę… Tak bardzo za tobą tęskniłam… Luke pogłaskał ją po policzku stwardniałą od pracy ręką.

– Kocham cię. – Keshia starannie wypowiedziała te czarodziejskie słowa. Były niczym dwa odrębne podarunki, opakowane w błyszczący papier i przewiązane kokardą.

Oczy Luke’a zalśniły dziwnie.

– Ja też cię kocham, dziecino. Mam do ciebie prośbę.

– Jaką?

– Rozpuść włosy.

Uśmiechnęła się i szybko wyciągnęła szpilki. Niewiele mogła dla niego zrobić…

– O, tak lepiej – przeczesał palcami jej jedwabiste włosy z miną człowieka, który zanurza ręce w bajkowym skarbcu.

– Jak się czujesz?

– Dobrze. Nie widać?

– Czy ja wiem…

Patrząc z boku, Alejandro widział o wiele więcej niż tych dwoje zaślepionych sobą kochanków, a to, co widział, napawało go smutkiem.

– Wyglądasz bardzo ładnie, ale zeszczuplałeś – zawyrokowała Keshia.

– I kto to mówi? Ta, co wygląda jak zagłodzony szczur! – obruszył się Lucas, jego oczy jednak zadawały kłam słowom. Wpatrywał się w nią z zachwytem, ściskając jej dłonie tak, że zdrętwiały.

Było to dziwne spotkanie, pełne sprzecznych odczuć. Dominowało namiętne pożądanie, Keshia wszakże wyczuwała w Luke’u także jakiś dystans, zahamowanie, rezerwę. Potem coś mówił i znów miała wrażenie, że bramy jego duszy stoją przed nią otworem.

Godzina upływała szybko i nagle się skończyła. Strażnik dał znak i Luke wstał pośpiesznie, prowadząc ją do wyjścia. W drzwiach przysługiwał mu jeszcze jeden regulaminowy pocałunek.

– Kochanie, znów przyjadę. Najprędzej, jak to będzie możliwe. – Keshia miała zamiar zostać na tydzień w San Francisco i skorzystać z następnego dnia widzeń. Teraz jednak wszystko działo się zbyt szybko. Była zdenerwowana: miała Luke’owi jeszcze tyle do powiedzenia… ale chwila pierzchła.

– Staruszko… – Luke patrzył na nią zachłannie – nie będziesz tu już przyjeżdżać.

– Przenoszą cię? Potrząsnął głową.

– Nie, ale następnym razem cię nie wpuszczą.

– To absurd. Czyżby papiery były nie w porządku? – przeraziła się. Musiała tu przyjeżdżać. Musiała go odwiedzać. Nie mieli prawa jej tego zabronić.

– Papiery są w porządku. Na razie. Ale od jutra skreślam cię z listy odwiedzających – mówił tak cicho, że ledwie go słyszała.

– Oszalałeś? Dlaczego? – Chwyciła go za rękę. Nie rozumiała. Przecież nie zrobiła nic złego. Kochała go.

– Bo to nie jest miejsce dla ciebie. Ani życie, które mogłabyś prowadzić. Patrz na siebie: chuda, rozdygotana… Zanim stąd wyjdę, będziesz wrakiem. Wracaj do swojej pracy. I przyłóż się do niej uczciwie.

– Lucas, jak możesz mi to robić? – łzy ciurkiem płynęły jej po twarzy.

– Muszę, dlatego że cię kocham… A teraz bądź grzeczna i idź już.

– Wrócę. Muszę wrócić. Luke, proszę cię… Alejandro zrozumiał, dlaczego był potrzebny. Teraz Luke zerknął na niego ponad głową Keshii i nieznacznie skinął głową. Potem pochylił się, pocałował ją, uścisnął i odwrócił się w stronę strażnika.

– Lucas! Nie! – wyciągnęła do niego ramiona, gotowa paść mu do nóg. Kiedy się odwrócił, twarz miał jak wykutą z kamienia.

– Przestań, Keshia. Nie zapominaj, kim jesteś.

– Bez ciebie jestem nikim – wyszeptała.

– Mylisz się. Jesteś Keshią Saint Martin, osobą, którą zdążyłaś już lepiej poznać. Nie traktuj jej po macoszemu.

Skinął głową do strażnika i wyszedł. Stalowe drzwi pochłonęły go z hukiem. Nawet się nie obejrzał. Nie odezwał się choćby słowem do Alejandra. Nie musiał. Tamto krótkie skinienie starczyło za słowa. Powierzył Keshię jego pieczy; chciał wiedzieć, że nie będzie sama. To było wszystko, co mógł jej dać.

Keshia stała na środku sali oszołomiona, zdrętwiała, nieświadoma, że większość oczu zwrócona jest na nią. Dla tych, którzy słyszeli, była to rozdzierająca scena. Więźniowie wzdrygali się, a ich goście bledli na myśl, że mogło to spotkać kogokolwiek z nich. Spotkało jednak Keshię.

– Ale… przecież… – wyjąkała bezradnie.

– Chodź, kochanie – rzekł cicho Alejandro. – Wracajmy do domu.

W ciągu tych kilku chwil Keshia jakby zapadła się w sobie; była przerażająco blada i bezwolna jak manekin. Alejandro pośpiesznie wyprowadził ją z budynku i wsadził do samochodu. Chciał dowieźć ją do hotelu, zanim przyjdzie atak. On sam czuł się niemal równie wstrząśnięty. Od dawna podejrzewał, że coś jest nie tak, ale nie miał pojęcia o zamysłach Lucasa. To, co zrobił Luke, było bohaterskie – i bardzo bolesne. Jemu także potrzebne były wizyty Keshii, jej obecność, wsparcie, miłość. Wiedział jednak, że w ten sposób ją zniszczy. Musiałaby czekać na niego latami, oczekiwanie skracając sobie piciem. Jeśli ktoś z jego wrogów nie zrobiłby jej krzywdy.

– Dokąd jedziemy? – spytała apatycznie.

– Do domu. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – przemówił tonem, jakim rozmawia się z dzieckiem.

– Wiesz, muszę tu przyjechać, bo Lucas wcale nie mówił poważnie… prawda, że nie? Alejandro…

Alejandro wiedział, że Luke mówił poważnie. Nawet gdyby zmienił zdanie, formalności tym razem potrwają sześć miesięcy. Pół roku jest w stanie bardzo wiele zmienić. Ledwie pół roku temu tych dwoje się poznało…

Keshia już nie płakała. Siedziała nieruchomo najpierw w samochodzie, potem na krześle w hotelu, zapatrzona w jakiś punkt przed sobą. Nie jadła, nie odzywała się, była jak w transie. Alejandro modlił się. by dowieźć ją do domu, zanim minie szok. Chwała Bogu, w tym na poły katatonicznym stanie istniała mniejsza szansa, że ktoś ją rozpozna.

W samolocie Keshia na przemian to nuciła pod nosem, to znów zapadała w ciężkie milczenie. Stewardesa zerkała na nią podejrzliwie. Lot był koszmarny. Alejandro nie mógł pozbyć się wrażenia, że jest świadkiem śmierci dwojga najdroższych ludzi. Ten dzień był kroplą, która przepełniła czarę.


– Jesteśmy w domu, skarbie. Wszystko jest w porządku.

– Jestem brudna. Muszę się wykąpać. – Usiadła na fotelu w salonie, nie bardzo orientując się, gdzie jest.

– Puszczę ci wodę do wanny.

– Nie trzeba. Totie to zrobi – uśmiechnęła się do niego obojętnie.

Potem siedziała bez ruchu w wannie, patrząc na dwa złote kurki w kształcie delfinów wystające z białej marmurowej ściany, więc w końcu umył ją delikatnie, tak samo jak mył swoje bratanice, gdy były małe. Nie dotarło do niego nawet, że dotyka kobiety, której pragnie. Keshii tam nie było, uciekła do odległego bezpiecznego świata, aby ten prawdziwy nie mógł jej dosięgnąć.

Wytarł ją ręcznikiem, ubrał w nocną koszulę i zaprowadził do łóżka.

– Zaśniesz teraz grzecznie?

– Tak. Gdzie Luke? – puste oczy odszukały jego twarz. Pozornie były martwe, drżało w nich jednak coś, co w każdej chwili groziło pęknięciem.

– Wyszedł.

Nie była jeszcze gotowa na przyjęcie prawdy. On zresztą też nie.

– Aha – uśmiechnęła się apatycznie, plącząc się w prześcieradłach. Pomógł jej się okryć i zgasił światło.

– Keshia, czy chciałabyś, żeby przyszła Totie? – Wiedział, że w razie potrzeby znajdzie jej numer w notesie Keshii. Zastanawiał się, czy nie wezwać lekarza, ale przynajmniej na razie sytuacja zdawała się opanowana.

– Nie, nie trzeba. Zaczekam na Luke’a.

– Dobrze. Zawołaj mnie, jeśli będziesz czegoś potrzebować. Będę tuż obok.

– Dobrze, Edwardzie.

Ze zgrozą uzmysłowił sobie, że Keshia go nie poznaje.

Przeleżał całą noc z otwartymi oczami, czekając na krzyk, który się nie rozległ. O szóstej rano Keshia weszła do salonu. Nie zdziwiła się, że jest w domu. Była w pełni władz umysłowych.

– Alejandro, kocham cię jak brata, ale chcę, żebyś wracał do domu – zaczęła bez wstępów.

– Dlaczego? – Bał się zostawiać ją samą.

– Dlatego, że już nie musisz mnie pilnować. Obudziłam się o czwartej i w ciągu tych dwóch godzin zdążyłam wszystko przemyśleć. Teraz pozostaje mi jeszcze nauczyć się z tym żyć i równie dobrze mogę zacząć od razu. Nie możesz traktować mnie jak inwalidkę, skarbie. Masz własne życie.

– Ale jeśli jestem ci potrzebny…

– Nie… to znaczy nie w ten sposób. Zlituj się, Alejandro, zostaw mnie w spokoju.

– Wyrzucasz mnie?

– Doskonale wiesz, że nie. Musisz jednak wracać do pracy, zapomniałeś?

– A co ty zamierzasz?

– Nic strasznego, nie bój się. Mam za mało odwagi, żeby popełnić samobójstwo. Po prostu muszę przez jakiś czas być sama.

– Zadzwonię do ciebie.

– Nie chcę.

– Wyobrażasz sobie, że będę tam spokojnie siedział, nie wiedząc, czy jeszcze żyjesz i co się z tobą dzieje? – rzekł podniesionym tonem, wkładając płaszcz. – Na wypadek gdybyś sama tego nie zauważyła, przypominam ci, że twój los nie jest mi obojętny.

– Bo Lucas kazał ci się mną zająć?

– Nie, wcale nie dlatego.

– Muszę zostać sama – wyszeptała.

– Jeżeli cię zostawię, będziesz do mnie dzwonić?

– Tak, za jakiś czas, kiedy trochę się pozbieram. Chyba w głębi duszy przeczuwałam to od chwili, gdy wtedy w sądzie wyszedł z biblioteki. Wtedy wszystko powinno się było skończyć. Ale żadne z nas nie miało dość odwagi, żeby powiedzieć: „To koniec”. W każdym razie ja jej nie miałam. A najgorsze jest to, że nadal go kocham.

– On także. Inaczej nie byłby zrobił tego, co zrobił wczoraj… dla twojego dobra.

Keshia stała w milczeniu odwrócona do niego tyłem, tak że nie widział jej twarzy.

– Cóż – powiedziała stłumionym głosem – chyba będę się musiała nauczyć z tym żyć.

– Jeżeli będziesz miała ochotę z kimś pogadać, zadzwoń. Przybiegnę w podskokach.

– Wiem. – Odwróciła się, na jej wargach pojawił się blady uśmiech i zniknął.

Alejandro zgarbiony ruszył do drzwi, taszcząc swoją torbę. Teraz wiedział, jak czuł się Luke tego dnia, kiedy zabronił jej przyjeżdżać.

– Głowa do góry – rzekł na odchodnym.

– Ty też się nie daj.

Kiwnął głową i zamknął za sobą drzwi.

Keshia była pijana przez pięć tygodni bez przerwy. Sekretarkę odesłała zaraz na początku, później nawet sprzątaczka przestała przychodzić. Jedynym regularnym gościem był goniec ze sklepu monopolowego. Dzwonił dwa razy, zostawiał torbę z zamówieniem pod drzwiami i znikał.

Alejandro trzymał się od niej z daleka. Zadzwonił dopiero wtedy, gdy gazety podały potworną wiadomość: Lucas Johns, „znany więzienny agitator”, został zakłuty nożem na dziedzińcu w San Quentin podczas jakichś zamieszek na tle rasowym. Ciało wydano siostrze, pogrzeb miał się odbyć na cmentarzu w Bakersfield.

Odebrała telefon kompletnie pijana. Powiedział: „Zaraz tam będę” i wypadł z domu, od progu już machając na taksówkę. Bał się, że Keshia przeczyta o wszystkim przed jego przyjazdem. Kiedy jednak wszedł do holu przy Park Avenue, uspokoił się nieco. Na stoliku przy drzwiach Keshii leżał stosik nie porozcinanej i nie przeczytanej prasy. Zdumiał się, zobaczywszy jej niegdyś wypieszczone mieszkanie. Wyglądało teraz jak chlew – puste butelki, upaćkane talerze, przepełnione popielniczki… Wszędzie smród i brud. Nawet Keshia była jak nie ta sama. Otworzyła mu, zaciągając na piersiach poplamiony szlafrok. Twarz miała opuchniętą i chwiała się na nogach. Nie wiedziała jeszcze o najgorszym.

Włożył sporo wysiłku, żeby ją otrzeźwić. Po którejś z rzędu filiżance kawy powiedział jej, najdelikatniej jak mógł. Reszty dokonały gazetowe nagłówki. Keshia przebiegła wzrokiem wytłuszczony druk, przez dłuższą chwilę zapatrzyła się w otwarte na oścież okno, po czym wreszcie spojrzała na niego. Widział, że dotarło do niej, co się stało.

– Wiesz, kiedy on umarł, Alejandro? – wciąż miała kłopoty z artykułowaniem spółgłosek.

– Nie, ale jeśli chcesz, mogę się dowiedzieć. Czy to ma jakieś znaczenie?

– Tak. I ja wiem, kiedy to się stało: w sądzie podczas rozprawy. Bo to oni go zabili. Ale tamtego dnia umarł dumny, piękny, i silny. Umarł jak mężczyzna. To, co zrobili z nim potem, niech spadnie na ich głowy.

– Chyba masz rację – łzy zapiekły go w oczy. Płakał i nad Lucasem, i nad nią; bo Keshia także była już na wpół martwa. Pijana, brudna, prześladowana przez wspomnienia i kolejny raz osierocona. Luke dawał jej dumę i siłę. Razem tworzyli niezapomniany związek, jakiego nigdy przedtem nie spotkał. A teraz jedno już nie żyło, a drugie umierało.

Alejandro miał wrażenie, że bierze udział w koszmarnym śnie. Stracił Lucasa, powoli tracił Keshię, a teraz, gdy Luke nie żył, absolutnie nie mógł jej wyznać, że ją kocha.

– Nie płacz, Alejandro. – Keshia wierzchem dłoni otarła mu łzy z policzka i położyła ręce na ramionach. Przez dłuższą chwilę patrzyła mu prosto w oczy, a potem lekko, delikatnie pocałowała go. – Najśmieszniejsze jest to – powiedziała – że ja też cię kocham.

Alejandro zbaraniał. Keshia chyba czytała mu w myślach… Była pijana, może ostatecznie straciła rozum od szoku. Może to on był w szoku i tylko wyobrażał sobie pocałunek… Może oboje postradali zmysły…

– Kocham cię – powtórzyła.

– Ke… Keshia – wykrztusił. – Co ty mówisz?

– Słyszałeś. Jestem w tobie zakochana.

Patrzył na nią długo rozszerzonymi oczyma, z których nadal płynęły łzy.

– Pokochałem cię pierwszego1 dnia, kiedy Luke przyprowadził cię do mnie – wyrzucił z siebie jednym tchem. – Ale…

– To prawda – wpadła mu w słowo. – Przypomina to trochę bardzo nędzną książkę. I właściwie zupełnie nie wiadomo, co z tym zrobić. – Siadła obok niego na kanapie, zamykając oczy.

– Ja też nie potrafię sobie z tym poradzić – przyznał.

– Więc może na razie dalibyśmy sobie spokój?

– Żebyś mogła szybciej zapić się na śmierć? – spytał gorzko. Pokazała mu z dala wszystko, o czym marzył, lecz wolała to zniszczyć, niż mu ofiarować. Co za potworny żart.

– Nie. Muszę to i owo przemyśleć.

– Bez alkoholu?

– Pilnuj swojego nosa!

– Wobec tego odwal się ode mnie, koleżanko. Odpieprz się! – krzyknął, zrywając się na nogi. – Nie mam zamiaru przyglądać się bezczynnie, jak staczasz się do rynsztoka i zdychasz!

Potrząsał nią tak gwałtownie, że zrobiło jej się niedobrze.

– Przestań! – zaprotestowała. – Zostaw mnie!

– Kocham cię! Czy tego nie rozumiesz?

– Nie. Nic już nie rozumiem. Ja też cię kocham, i co z tego? Wystarczy, że zdążymy się do siebie przywiązać, a wszystko z powrotem się zawali. Komu to potrzebne, do cholery?

– Mnie. Ja cię potrzebuję.

– Dobrze, skarbie, dobrze… a teraz zrób mi łaskę i zostaw mnie w spokoju, dobrze? – głos Keshii zadrżał.

– W porządku. Jak chcesz.

Drzwi zamknęły się za nim z cichym trzaskiem. Keshia uderzyła pięścią w okno z taką siłą, że rozległ się brzęk tłuczonego szkła.

– Zostawcie mnie w spokoju! – krzyknęła. – Chcę umrzeć!

Загрузка...