– Lucas! – szarpnęła go za ramię – co ci jest?
W sypialni panowała ciemność. Łóżko było wilgotne od jego potu.
– Nic. Która godzina?
– Za kwadrans piąta.
– Jezu – Lucas przewrócił się na wznak i zmarszczył brwi. – Dlaczego nie śpisz?
– Obudziłeś mnie. Krzyczałeś, chyba miałeś koszmary.
– Przepraszam – czule pogłaskał jej pierś i przymknął oczy. – Masz szczęście, że nie zacząłem chrapać. To byłoby o wiele gorsze.
– Chyba wolałabym już, żebyś chrapał – bąknęła. Pościel była skotłowana, a Luke wciąż jeszcze drżał na całym ciele.
– Nie martw się, staruszko. Przywykniesz.
– Często miewasz takie sny?
Luke enigmatycznie wzruszył ramionami i sięgnął po papierosy.
– Może podać ci szklankę wody? – spytała.
– Nie, siostro miłosierdzia – roześmiał się, gasząc zapałkę – nie chcę wody. I bardzo cię proszę, nie rób tragedii. Czego się spodziewałaś? Przeszedłem w życiu to i owo, a wszystko zostawia ślady.
Ślady?, pomyślała. Chyba ziejące rany! Przyglądała się Luke’owi dość długo, nim zdecydowała się go obudzić. Zachowywał się jak człowiek poddawany torturom.
– Czy to… pamiątka z więzienia? – zapytała ostrożnie, lecz Luke znowu zbył ją wzruszeniem ramion.
– Jedno jest pewne: to nie od nadmiaru seksu. Już ci mówiłem, nie ma się czym przejmować – oparł się na łokciu i pocałował ją. Mimo to w jego oczach nadal gościł strach.
Nagle Keshia coś sobie przypomniała.
– Luke?
– Co takiego?
– Jak długo zostaniesz?
– Do rana.
– Tylko do rana?
– Tak – zauważył jej minę, zgasił więc papierosa i przygarnął ją do siebie. – Jeszcze się zobaczymy. To dopiero początek, dziecino. Chyba nie myślisz, że teraz, kiedy nareszcie cię spotkałem, chciałbym cię znów utracić?
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Leżeli obok siebie w milczeniu, aż znów ogarnął ich sen. Tym razem nawet Luke spał spokojnie, co – o czym Keshia jeszcze nie wiedziała – zdarzało się nader rzadko. Odkąd odkrył, że jest śledzony, co noc nękały go koszmary.
Keshia włożyła biały satynowy szlafrok, przeciągnęła się i spojrzała na Luke’a z ukosa.
– Co zjesz na śniadanie?
– Nic, wystarczy mi kawa. Nie lubię jeść w pośpiechu, a mam mało czasu – wyskoczył z łóżka i zaczął wciągać odzienie.
– Dlaczego? – zdziwiła się i nagle sobie przypomniała. Wyjeżdżał.
– Nie rób takiej zbolałej miny – poklepał ją po pośladku. – Jeszcze zdążę ci się znudzić.
– Będę za tobą tęsknić – przylgnęła do niego całym ciałem.
– A ja za tobą. Swoją drogą, panie Hallam, ma pan mnóstwo wdzięku.
– Och, cicho bądź! – z zakłopotaniem spostrzegła, iż woli, by nie kojarzył jej z tą rubryką. – O której masz samolot?
– O jedenastej.
– Psiakość!
Luke zaśmiał się i ruszył do łazienki, kołysząc ramionami w charakterystyczny dlań sposób. Keshia w zadumie oparła się o drzwi sypialni. Miała uczucie, że tak było zawsze – że od lat wspólnie śmiali się, żartowali, jeździli metrem, rozmawiali do późna w noc, obserwowali wzajem swój sen i przebudzenie, razem palili papierosy i dzielili się przemyśleniami przy porannej kawie.
Postawiła filiżankę na brzegu umywalki i dotknęła jego ramienia przez zasłonę natrysku. Każdy gest wydawał się tak znajomy, naturalny, przyjemny.
– O, dzięki – Luke sięgnął po filiżankę i upił z niej spory łyk. – Może wskoczysz tu do mnie?
– Nie, nie – potrząsnęła głową. – Wolę poleżeć w wannie.
Kąpiel w wannie była rytuałem, dzięki któremu przejście ze snu do jawy odbywało się łagodniej, stanowiło mniejszy szok. Sięgająca piersi woda, pachnąca emulsją Diora, potem miękki ciepły ręcznik i ulubione pantofle ze strusimi piórkami na różowych aksamitnych obcasach.
Luke przyglądał jej się z uśmiechem. Po chwili zdecydowanym ruchem wyciągnął do niej rękę.
– Wskakuj.
– Nie, Luke, zaczekam.
– Nic podobnego.
Zanim się spostrzegła, porwał ją z ziemi i wciągnął pod kaskadę parującej wody.
– Ach, ty… ty… ty draniu! – prychnęła, zrzucając mokry szlafrok, zakrztusiła się i z całej siły uderzyła go w ramię. Luke nachylił się nad nią, wysoki, ogromny, osłonił ją i zamknął jej usta pocałunkiem. Ramiona Keshii bezwiednie oplotły się wokół niego, a jej dłonie zsunęły się w dół, na pośladki.
– Wiedziałem, że to ci się spodoba – w oczach Luke’a pojawił się kpiarski błysk.
– Jesteś wstrętnym, sprośnym, przerośniętym ogierem, Lucasie Johnsie, ot, co – oświadczyła, na próżno starając się przybrać poważny ton.
– Ale za to cię kocham – zwierzęca zmysłowość mieszał się w jego głosie z najsubtelniejszą czułością.
– Ja też cię kocham… – wyznała. Kiedy przymknął ocz by ją pocałować, uchyliła się zręcznie, bryznęła mu wodą w twarz i skubnęła go zębami w udo.
– Rany boskie, uważaj! – Luke przestraszył się nie na żarty, lecz zamiast spodziewanego ukąszenia poczuł lekkie muśnięcie warg. Keshia klęczała przed nim; strużki wody spływały po jej włosach i pochylonych plecach. Luke powoli uniósł ją w górę, a jej uda oplotły go w pasie.
– Keshia, jesteś szalona.
– A dlaczegóż to? – zapytała beztrosko. Siedzieli wtuleni w wyściełane oparcia wielkiej limuzyny.
– Mało kto podróżuje w ten sposób.
– Wiem – uśmiechnęła się leniwie, chwytając zębami koniuszek jego ucha. – Ale musisz przyznać, że to całkiem miłe.
– Owszem. Tyle że przyprawia mnie o wyrzuty sumienia.
– Przesadzasz.
– To nie w moim stylu. Jak by ci to wyjaśnić…
– Nie wyjaśniaj, tylko milcz i ciesz się życiem – zachichotała. Po chwili odezwała się: – Przez wiele lat miotałam się pomiędzy konformizmem a negacją takiego stylu życia i nagle przestałam się tym przejmować. Nie odczuwam niesmaku ani przymusu. Uważam po prostu, że jeśli coś jest zabawne, wcale nie muszę sobie tego odmawiać.
– Jeśli tak na to spojrzeć, rzeczywiście nic w tym złego. Wiesz? Czasami mnie zaskakujesz. Jesteś zarazem rozpuszczona i skromna, z góry uznajesz, że pewne rzeczy po prostu ci się należą, a równocześnie potrafisz się nimi cieszyć jak dziecko. Dzięki temu także innym umiesz sprawiać radość. – Luke wyciągnął kubańskie cygaro z paczki, w którą zaopatrzyła go Keshia, i zapalił, z lubością wciągając dym.
Kiedy – o wiele za prędko – ukazało się przed nimi lotnisko Kennedy’ego, Keshia opuściła szybę dzielącą ich od szofera, podała mu numer terminalu, po czym zasunęła szybę z powrotem.
– Rozwydrzona milionerka.
– Cóż za miły przykład konsekwencji.
– Wiesz, co mam na myśli – Luke zerknął w okno.
– Owszem, wiem.
Wymienili porozumiewawcze uśmiechy ludzi stworzonych do rozkazywania poprzez dziedzictwo krwi lub ducha. Resztę drogi przebyli w milczeniu, trzymając się za ręce.
Keshia drżała na myśl o rozstaniu z Lucasem. Nie mogła wyzbyć się obawy, że otworzyła nie tylko ramiona, lecz i serce przed człowiekiem całkowicie obcym, dla którego była tylko przygodą na jedną noc.
Lucas także pogrążył się w zadumie. I on nie był pewien uczuć Keshii, lecz o wiele bardziej niepokoił go samochód, który od jakiegoś czasu trzymał się w dyskretnej odległości za nimi. Luke bezbłędnie wyczuwał tajniaków. Kryli się w przeciętnych, stonowanych wozach – niebieskawych, beżowych, oliwkowozielonych – uzbrojonych w podrygujące z tyłu anteny. Ciekawe, w jaki sposób znaleźli go u Keshii. Prawdopodobnie miał „ogon” w samolocie, choć wtedy go nie zauważył. Ostatnio był śledzony niemal bez ustanku. Dranie.
Szofer poniósł bagaże do hali lotniska, Keshia jednak została w samochodzie. Po chwili Luke wetknął głowę przez okno.
– Pójdziesz pomachać?
– A mam wybór? Może będzie tak jak z prysznicem? Luke uśmiechnął się na wspomnienie porannych figli.
– Tym razem pozostawiam ci prawo decyzji. W kwestii natrysków uważam się za eksperta.
– Jesteś nim – przyznała.
Luke zerknął na zegarek i uśmiech spełzł mu z twarzy.
– Lepiej nie wysiadaj, tylko wracaj do miasta. Byłoby fatalnie, gdybyś przeze mnie dostała się do gazet. – Zdawał sobie sprawę, że nie jest Whitneyem Hayworthem III. Owszem, on również był znaną osobą, ale jego sława mogła raz na zawsze zszargać jej reputację. A wtedy wszystko, co dopiero nabierało kształtu, ległoby w gruzach.
Keshia zarzuciła mu ręce na szyję.
– Będę za tobą tęsknić.
– Ja też – pocałował ją mocno.
W jego oddechu mieszał się zapach pasty do zębów i cygar, czysty i mocny jak sam Luke. Pełen życia, a przy tym bardzo, bardzo seksowny.
– Wiele bym dała, żebyś nie wyjeżdżał – w oczach Keshii stanęły łzy.
– Głowa do góry – Luke stanowczo wyswobodził się z jej objęć. – Wieczorem zadzwonię.
Drzwi samochodu zatrzasnęły się cicho. Luke ruszył przez siebie, nie oglądając się. Keshia patrzyła za nim, łzy bezgłośnie spływały jej po policzkach.
Mniej więcej w połowie drogi powrotnej nagle się zdecydowała. Pośpiesznie opuściła szybę.
– Zawracamy.
– Słucham? – zaskoczony szofer zerknął na nią w lusterku.
– Proszę zawrócić na lotnisko. Ten pan czegoś zapomniał – wyjęła z torebki kopertę i uniosła ją z ważną miną.
Pretekst szyty był grubymi nićmi; szofer na pewno pomyśli, że zwariowała, ale było jej wszystko jedno. Chciała jedynie zdążyć przed odlotem. Paliła za sobą mosty i Luke musiał o tym wiedzieć. Pora więc okazać odwagę, maksimum odwagi, na jaką ją stać.
– Zawrócimy na najbliższym zjeździe – upewnił ją szofer.
Keshia siedziała sztywno na tylnym siedzeniu, myśląc tylko o jednym: czy zdążą. Trudno było cokolwiek zarzucić kierowcy: zmieniał pasy wykorzystując każdą Luke w sznurze samochodów, wyprzedzał ciężarówki z przerażającą prędkością; limuzyna nieomal frunęła w powietrzu. W dwadzieścia minut po odjeździe z lotniska byli już z powrotem. Keshia wyskoczyła z samochodu, nim jeszcze na dobre się zatrzymał. Wbiegła do hali dworca i bez tchu dopadła tablicy odlotów, by sprawdzić, którym wyjściem udają się pasażerowie do Chicago.
Cholera, prawie na samym końcu… Ruszyła pędem, roztrącając podróżnych: biznesmenów, starsze panie z pieskami pod pachą, młode kobiety w perukach, zapłakanych odprowadzających. Jej elegancki kok rozpadł się i Keshia zachichotała na myśl, jaką uciechę miałby zabłąkany tu reporter z rubryki towarzyskiej. Sensacja roku: panna Keshia Saint Martin łamie obcasy, żeby dostać buziaka od agitatora i kryminalisty Lucasa Johnsa! Ostatnie metry przebiegła już bez tchu, wysiłek jednak się opłacił. Szerokie ramiona Luke’a niemal całkowicie wypełniały bramkę. Zdążyła w ostatniej chwili.
– Luke!
Odwrócił się zdumiony, kto z jego znajomych może teraz przebywać w Nowym Jorku, i naraz ją zobaczył – zarumienioną, zdyszaną, oplataną pasmami czarnych włosów opadających w nieładzie na czerwony płaszcz.
Szeroki uśmiech rozlał się po jego twarzy.
– Keshia, jesteś niespełna rozumu. Właśnie myślałem, że dotarłaś już do domu.
– Rozmyśliłam się… w połowie drogi… – Keshia z trudem łapała oddech, radośnie zaglądając mu w oczy – bo… musiałam… cię jeszcze pożegnać…
– Rany boskie, tylko nie dostań ataku serca! Może powinnaś usiąść?
Keshia energicznie potrząsnęła głową i wtuliła się w jego ramiona. Niedźwiedzi uścisk odebrał jej resztkę tchu. Przez moment miała wrażenie, że Luke skręci jej kark.
– Dzięki, że wróciłaś, wariatko – szepnął. Wiedział, czym ryzykowała, w jaki sposób gazety mogły rozdmuchać ten namiętny pocałunek w biały dzień, pośród morza ludzi. Nadzieje, w które nie bardzo chciał uwierzyć, ziściły się. Szlachetnie urodzona Keshia Saint Martin należała do niego.
– Cholernie się narażasz – dodał.
– Musiałam ci jakoś dowieść, że cię kocham.
– Wiem, wierzyłbym w to, nawet gdybyś nie wróciła… ale tak mam pewność – wymruczał, tuląc ją znów do siebie. – Muszę już iść. O trzeciej mam zebranie w Chicago.
– Luke…
Przystanął i spojrzał na nią uważnie. Omal nie poprosiła go, żeby został. Nie, nie mogła tego od niego żądać. I tak by nie usłuchał…
– Dbaj o siebie – wykrztusiła.
– Ty też. Zobaczymy się po niedzieli.
Skinęła głową bez słowa. Nim zniknął za zakrętem, zobaczyła jeszcze uniesione w górę długie męskie ramię.
Pierwszy raz w życiu czekała aż do startu. Patrząc, jak smukła srebrzysta sylwetka samolotu wzbija się w powietrze, doznała dziwnego uczucia, nowego i podniosłego. Po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią, wzięła swój los w swoje ręce. Dość już półśrodków; koniec z ukrywaniem się w SoHo lub Antibes. Jest dorosłą zakochaną kobietą, zdecydowaną wreszcie wejść do gry. Niestety, Keshia była nowicjuszką, a grała o własne życie nie wiedząc nawet, jak wysoka jest stawka. Nie zauważyła tajniaka, który zdusił papierosa w popielniczce przy wyjściu, choć patrzyła wprost na niego. Nie podejrzewała, jakie zagrożenie stanowi dla niej i Luke’a. Była jak dziecko brnące po omacku przez dżunglę.