ROZDZIAŁ 20

– Keshia, kiedy wracasz?

Od pół godziny rozmawiała przez telefon z Edwardem.

– Prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Jeszcze nie zebrałam wszystkich materiałów.

Domniemany artykuł był tylko pretekstem na użytek Edwarda, niemniej dla potrzeb rubryki wystąpiła już w Chicago na dwóch towarzyskich galach. Efekt okazał się mierny: w obcym środowisku musiała grzebać o wiele wytrwałej, by dokopać się brudów.

– Poza tym – dodała – Chicago bardzo mi się podoba. Potwierdziła tym najgorsze podejrzenia Edwarda. Sądząc po głosie, nie tęskniła za domem. A przecież Chicago nie mogło się jej podobać; było zbyt amerykańskie, zbyt zgrzebne, pozbawione wyrafinowanej atmosfery Bergdorfa lub Bendela.

Zatem nie była sama. Czyżby nowa sympatia? Edward miał nadzieję, że jej obiekt okaże się wartościowy i godzien szacunku.

– Widziałem twój ostatni artykuł w „Harper’s” – rzekł.

– Niezły, słyszałem też od Simpsona, że za kilka tygodni w sobotnim magazynie „Timesa” ukaże się następny.

– Tak? Który?

– O ośrodku odwykowym dla narkomanów w Harlemie. Nie wiedziałem, że o tym pisałaś.

– Tak, tuż przed wyjazdem. Kiedy wyjdzie, zachowaj dla mnie wycinek – w jej tonie pojawił się niewytłumaczalny chłód, który zauważyła zarówno sama Keshia, jak i Edward.

– Keshia, czy wszystko u ciebie w porządku? Znów to samo, pomyślała ze znużeniem.

– Tak, Edwardzie, w porządku. Po powrocie zaproszę cię na lunch, żebyś na własne oczy się przekonał, że jestem cała, zdrowa i kwitnąca. Zgodzę się nawet pójść do „La Cóte Basque”.

– To bardzo uprzejmie z twojej strony. Skwitowała to śmiechem i przeszła do interesów. Kiedy skończyła, Luke przyjrzał się jej bacznie znad lektury.

– Kto to był? – Podejrzewał, że Edward albo Simpson.

– Edward.

– Możesz spokojnie umówić się z nim na lunch choćby jutro.

– Chcesz się mnie pozbyć? – W Chicago przebywali od dziesięciu dni.

– Nie, głuptasku – uśmiechnął się, widząc jej minę.

– Po prostu nic już nas tu nie trzyma. Ty masz swoją pracę, a mnie do końca tygodnia czekają codzienne wizyty w Waszyngtonie. Ma się tam odbyć w sprawie moratorium cykl zamkniętych narad, w których chcę wziąć udział. Mam też możliwość zorganizowania paru prelekcji. Waszyngton jest chyba pełen moich miłośników – parsknął. Sądząc po czekach, które napływały z miłą regularnością, było tak rzeczywiście. – Możemy znów na kilka tygodni osiąść w Nowym Jorku.

Keshia zaśmiała się, nie kryjąc ulgi.

– Jesteś pewien, że wytrzymasz tak długo w jednym miejscu?

– Dla ciebie gotów jestem spróbować – klepnął ją w pośladek wstając, żeby nalać sobie drinka.

– Luke? – Wyciągnięta na łóżku Keshia obróciła się na bok z zamyśloną miną.

– Tak?

– Co ja mam zrobić z tą rubryką?

– To zależy od ciebie, dziecino. Sama musisz zdecydować. Sprawia ci to przyjemność?

– Czy ja wiem? Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu już nie.

– Może więc pora dać sobie z tym spokój. Tak czy siak, nie zwalaj tego na mnie. Rób, co sama uważasz za stosowne. Możesz siedzieć w Nowym Jorku i chodzić na te fantasmagoryczne przyjęcia. Przede wszystkim dbaj o własne interesy.

Keshia zastanowiła się przez chwilę. Skoro Luke będzie dojeżdżał do Waszyngtonu, zostanie jej mnóstwo czasu na kontakty z gronem dalszych i bliższych znajomych.

– Wstrzymam się z decyzją do przyszłego tygodnia – powiedziała. – Wrócę do obowiązków i zobaczę, na ile sprawiają mi jeszcze przyjemność. Potem postanowię, co dalej.


W ciągu czterech dni po powrocie Keshia zdążyła zaliczyć premierę nowej sztuki, dwa śniadania dla żon ambasadorów i pokaz mody na cele dobroczynne. Bolały ją nogi i głowa, w uszach szumiał nieustanny natłok plotek. Kogóż to wszystko obchodzi?, myślała.

– Jeżeli jeszcze raz usłyszę słowo „boski”, chyba zwymiotuję – powiedziała z niesmakiem pewnego wieczoru.

– Wyglądasz na zmęczoną – zauważył Luke.

– Jestem bardziej niż zmęczona. Jestem wykończona i nienawidzę tego śmierdzącego bagna.

Tego popołudnia pofatygowała się nawet na spotkanie komitetu pomocy artretykom. Tiffany straciła przytomność w toalecie, ale tego nie mogła wykorzystać w rubryce. Jedynym smacznym kąskiem, jaki zdobyła, była wieść, że Marina i Halpern biorą ślub. I co z tego? Kogo to obchodzi?

– Co robimy w weekend? – Gdyby się dowiedziała, że jadą do Chicago, dostałaby chyba ataku histerii. Miała chęć wleźć do łóżka i nie ruszać się z niego przez dwa dni.

– Nic. Może wpadnę do Ala. Zaprosić go na obiad?

– Koniecznie. Sprawdzę, co jest w lodówce, i ugotuję coś w domu.

Luke uśmiechnął się, słysząc tę gospodarską uwagę, a Keshia, jakby czytając mu w myślach, podjęła:

– Uwielbiam życie rodzinne, a ty? Mężczyźni pewnie wolą inne rozrywki.

– Przy tobie staję się domatorem – przyznał. – Czasami zastanawiam się, jak dotąd dawałem sobie radę bez ciebie.

Miał własne klucze do mieszkania, zaanektował automatyczną sekretarkę, a Keshia opróżniła dla niego jedną szafę. Pokojówka zwracała się do niego: „proszę pana” i raz nawet zaszczyciła go uśmiechem.

– Wiesz co? – ciągnęła Keshia. – Mamy szczęście. Niewiarygodne szczęście. – Ona sama czuła się tak, jakby schwytała złotą rybkę.

– Jesteśmy wybrańcami losu, dziecino – mruknął Luke wślizgując się do łóżka obok niej. Przynajmniej na razie, pomyślał.

Keshia zgasiła lampę.

– A zatem, panowie, proponuję toast za śmiertelne zejście Martina Hallama.

– O czym ona mówi? – nieświadom niczego Alejandro zrobił zdziwioną minę.

Lucas także spojrzał na Keshię zaintrygowany. Tego się nie spodziewał.

– Keshia, czy słusznie się domyślam, co to znaczy?

– Owszem, proszę pana. Po siedmiu latach prowadzenia rubryki Martina Hallama przeszłam dziś na emeryturę.

– Co powiedział wydawca?

– Na razie nic, bo jeszcze nie wie. Dziś dopiero powiadomiłam Simpsona. On zajmie się resztą.

Nie było więc za późno, żeby zmienić decyzję.

– Jesteś pewna, że tego chcesz?

– Nigdy niczego nie byłam równie pewna. Nie mam czasu na bzdury. Ani ochoty, żeby marnować życie, babrając się w cudzych brudach. – Keshia zauważyła dziwne spojrzenie, jakie Luke wymienił z Alejandrem. Zdziwiła się też, że nikt nie wydaje się poruszony jej oświadczeniem. – Myślałam, że zrobię na was większe wrażenie – zauważyła kwaśno. – Nie jesteście wdzięczną widownią.

Alejandro uśmiechnął się, a Luke roześmiał.

– Prawdopodobnie po prostu nas zamurowało. Zastanawiam się tylko, czy robisz to dla mnie.

– Chyba bardziej dla siebie, kochanie. Sam widziałeś, jak bardzo zmęczona byłam w tym tygodniu. W imię czego? To już nie moja sprawa.

– Mówiłaś Edwardowi? – Luke miał strapioną minę. Alejandro zerknął na niego ostro.

– Nie. Zadzwonię do niego jutro. Najpierw chciałam powiedzieć wam. Spodziewałam się wiwatów; muszę przyznać, żeście mnie zawiedli.

– Wybacz, dziecino, to po prostu szok. – Luke podniósł kieliszek z nerwowym uśmiechem. – A więc za Martina Hallama.

– Za Martina Hallama. Niech spoczywa w pokoju. – Alejandro nie spuszczał z niego wzroku.

– Amen. – Keshia wychyliła szampana jednym haustem.

– Nie, Edwardzie, jestem pewna. Simpson też przyznał mi rację. Nie mam w tej chwili czasu na takie głupstwa. Chcę go poświęcić poważnemu pisarstwu.

– Ależ to drastyczne pociągnięcie! Twoja rubryka stała się wręcz instytucją. Czy naprawdę solidnie przemyślałaś tę decyzję?

– Oczywiście, że tak. Rozmyślałam nad tym od paru miesięcy. Poza tym, mój drogi, nie chcę być „instytucją”. W każdym razie nie taką. Zamierzam być poważną publicystką, a nie kramarką idiotycznych plotek. Uwierz mi, skarbie, postąpiłam słusznie.

– Niepokoisz mnie, Keshia.

– Nie bądź śmieszny. Dlaczego?

Keshia założyła nogę na nogę, siadając wygodniej przy biurku. Luke wyszedł z domu na zebranie. Otrząsnął się już z pierwszego szoku. Simpson także pochwalił jej decyzję. Stwierdził, że najwyższy czas.

– Sam nie wiem dlaczego. Chyba mam uczucie, że nie wiem, co knujesz. Przyznaję, że to nie moja sprawa…

Cały problem polegał na tym, że nadal każdy jej postępek traktował jak sprawę osobistą.

– Edwardzie, nie myśl tyle, bo nabawisz się miażdżycy. – Ostatnio irytował ją coraz bardziej i właściwie bez ustanku.

– Co robisz w Święto Dziękczynienia? – spytał oskarżycielskim tonem.

– Wyjeżdżam.

Nie ośmielił się zapytać dokąd. Keshia też nie śpieszyła się informować go, że wraca do Chicago.

– Dobrze już, dobrze, przepraszam. Zrozum, Keshia, że dla mnie zawsze pozostaniesz ukochanym dzieckiem.

– I ja też zawsze będę cię kochać, a ty będziesz się zamartwiać do grobowej deski. Zupełnie bez potrzeby.

Edward zdołał jednak zbić ją z tropu. Odłożywszy słuchawkę Keshia zamyśliła się na długą chwilę. Czy naprawdę rezygnując z rubryki postępuje niemądrze? Kiedyś ten kącik wiele dla niej znaczył, ale te czasy odeszły już w przeszłość. W pewien sposób poświęciła rubrykę dla Luke’a – chciała mieć dla niego czas. Przede wszystkim jednak czuła, że dawno już z niej wyrosła.

Zastanawiała się, czy nie przedyskutować swojej decyzji z Lucasem. Niestety, wyjechał na cały dzień. Mogła zadzwonić do Alejandra, ale nie chciała przeszkadzać mu w pracy. Miała wrażenie, że wyrusza z portu pośród mgły, zmierzając ku nieznanym lądom.

Przeciągnęła się, postanawiając wyjść na spacer. Był szary listopadowy dzień; w powietrzu czuć już było zapach zimy. Kusiło ją, żeby włożyć ciepły wełniany szalik i pobiec do parku. Czuła się wolna, jak gdyby po długiej męce zrzuciła z ramion ciężkie brzemię.

Wyjęła z szafy starą kożuchową kurtkę i kowbojskie buty. Na głowę włożyła czerwoną czapeczkę. Była teraz kimś zupełnie nowym – poważnym pisarzem wiedzionym wolną i nieprzymuszoną wolą, a nie hieną żerującą na odpadkach z eleganckich stołów.

Maszerowała przez park z błyskiem w oku, pogryzając gorące kasztany, które kupiła z wózka na Piątej Alei. Wydając resztę, przygarbiony staruszek uśmiechnął się do niej bezzębnymi dziąsłami. Był urzekający. Wszystko dziś ją urzekało. Wszystko było nowe i radosne jak ona.

Zdążyła zjeść połowę kasztanów z torebki i zapuścić się głęboko w park, gdy ujrzała, jak wprost pod nogi konia ciągnącego odrapaną dorożkę toczy się jasnowłosa kobieta. Stara szkapa nie dostrzegła nawet drobnej postaci okutanej w ciemne futro, lecz woźnica w porę ściągnął lejce i zeskoczył z kozła. Keshia przyśpieszyła kroku. Kobieta uniosła się na łokciu, chwytając za końską pęcinę. Tym razem koń się spłoszył, woźnica zaś odepchnął ją na chodnik, poza zasięg ciężkich kopyt.

– Zgłupiałaś, cholerna łachmyto? – wrzasnął wściekle, odciągając konia na środek jezdni. Potem wdrapał się z powrotem na kozioł, mrucząc pod nosem:

– Durna baba!

Chabeta odruchowo ruszyła stępa tak dobrze znaną trasą, że nawet wybuch bomby tuż pod kopytami nie zdołałby jej wytrącić z równowagi.

Kobieta lekko potrząsnęła głową i z wolna uklękła na chodniku. Była oszołomiona, może ranna. Keshia biegiem ruszyła na pomoc. Rozpostarte na ziemi ciemne futro rzucało się w oczy; z daleka było widać, że to długie, wyjątkowo piękne norki. Ofiara wypadku zaniosła się kaszlem i odwróciła głowę. Keshia stanęła jak wryta. Zobaczyła bladą, opuchniętą twarz o zaczerwienionych podkrążonych oczach, pobrużdżoną bolesnymi zmarszczkami. To była Tiffany – pijana, choć jeszcze nie minęło południe.

– Tiffie?… – Keshia kucnęła obok i przygładziła dłonią jej rozwichrzone jasne włosy. Tiffany chyba w ogóle się dziś nie czesała, nie była też umalowana. – To ja, Keshia…

– Cześć – Tiffany patrzyła nieprzytomnie ponad jej ramieniem. – A gdzie wujek Kee?

Mówiła o jej ojcu. Tak właśnie nazywała go w dzieciństwie. Rany boskie, pomyślała Keshia, czując zimny dreszcz.

– Jesteś ranna?

– Ranna? – przyjaciółka skierowała na nią mętny wzrok.

– Czy ten koń cię nie poturbował?

– Koń? – Tiffany rozpromieniła się nagle. – Nie, skąd – powiedziała. – Przecież wiesz, że świetnie jeżdżę konno.

Chwiejnie podniosła się na nogi, otrzepując z kurzu ręce i przód futra. Pończochy miała podarte, czarne zamszowe czółenka od Gucciego również ucierpiały przy upadku. Miała na sobie czarną aksamitną sukienkę i kilka sznurów białych i szarych pereł. Nie był to strój na spacery po parku, zwłaszcza o tej porze dnia. Można było wątpić, czy Tiffany w ogóle wróciła do domu na noc.

– Dokąd idziesz?

– Do Lombardów. Na kolację.

Przyjęcie u Lombardów odbyło się poprzedniego dnia.

– Odwiozę cię do domu.

– Do mojego domu? – Tiffany nagle jakby oprzytomniała. Spojrzała na Keshię podejrzliwie.

– Jasne. – Keshia starała się zachować lekki ton. Ujęła przyjaciółkę za łokieć.

– Nie! Nie do mnie! Nie! – Tiffany wyrwała się jej, potknęła i nagle zwymiotowała wprost na swoje buty, a przy okazji także na buty Keshii, po czym usiadła na chodniku i zaczęła płakać. Czarne norki taplały się rozpaczliwie w nieczystościach.

Keshia poczuła, że do oczu napływają jej gorące łzy. Ujęła przyjaciółkę pod ramiona i pociągnęła w górę.

– Chodź, Tiffie…

– Nie! O Boże… Keshia… proszę cię… – Kurczowo objęła jej nogi, spoglądając na nią obłąkanym wzrokiem.

Keshia delikatnie ją postawiła, a widząc wyłaniającą się zza zakrętu taksówkę, szybko uniosła rękę.

– Nie! – Tiffany drżała na całym ciele. Jej okrzyk zabrzmiał jak rozdzierający płacz skrzywdzonego dziecka.

– Nie denerwuj się, Tiff, pojedziemy do mnie.

– Niedobrze mi – całym ciężarem oparła się na Keshii i znów zaczęła osuwać się na ziemię.

– Nic podobnego. Wsiadaj!

Umieściwszy ją z pewnym trudem na tylnym siedzeniu taksówki, Keshia podała kierowcy swój adres i otworzyła obydwa okna, by zapewnić dopływ świeżego powietrza. Dopiero wtedy zauważyła, że Tiffany nie ma torebki.

– Tiffie, miałaś przy sobie torebkę?

Tiffany rozejrzała się nieprzytomnie, wzruszyła ramionami i zamknęła oczy.

– No to co? – wybełkotała.

– Słucham?

– To co, że nie mam torebki? – powtórzyła głośniej, ponownie wzruszyła ramionami i przez moment wydawało się, że zasypia. Po chwili jednak odnalazła dłoń Keshii i kurczowo ją uścisnęła.

Keshia poklepała uspokajająco chudą lodowatą rękę, spoglądając ze zgrozą na zdobiący ją ogromny szmaragd. Poprzestając na torebce Tiffany, ktoś popełnił grube niedopatrzenie. Była aż nadto łatwym łupem.

– Chodziłam… całą noc… – wychrypiała boleśnie. Keshia spojrzała na nią z powątpiewaniem. Prędzej już przez całą noc piła na umór.

– I gdzie tak spacerowałaś? – zapytała. Nie chciała prowokować wynurzeń w taksówce. Najpierw zawiezie Tiffany do siebie, położy ją do łóżka, zadzwoni do jej gospodyni, aby ją poinformować, że pani Benjamin jest zdrowa i cała, a potem będą mogły porozmawiać. Żadnych awantur przy kierowcy. Mógłby się zainteresować, kogo wiezie, a gdyby rzecz przeciekła do prasy… Chryste! Keshia wolała nawet o tym nie myśleć.

– Poszłam do kościoła… zasnęłam… całą noc… w kościele… – Tiffany miała zamknięte oczy i zdawała się tracić przytomność między jednym a drugim słowem.

Po kilku minutach wysiadły przed domem Keshii. Bez pytań i komentarzy portier pomógł wprowadzić Tiffany do windy, a windziarz – doholować ją do mieszkania. Keshia w duchu podziękowała Bogu, że Luke wyszedł. Nie musiała niczego wyjaśniać, a sporo ryzykowała, nawet zważywszy obecny stan Tiffany.

Tiffany sennie klapnęła na brzeg łóżka i rozejrzała się dookoła.

– Gdzie wujek Kee? Chryste, znowu!

– Wyszedł. Połóż się, a ja w tym czasie zadzwonię do ciebie i powiem, że wrócisz później.

– Nie! Powiedz im… powiedz im… powiedz, żeby się wypchali! – Tiffany wybuchnęła głośnym płaczem.

Lodowaty dreszcz spłynął Keshii po plecach. Słowa Tiffany, głos… głęboko ukryte struny jej pamięci drgnęły i Keshia nagle poczuła strach. Przystanęła obok telefonu. Chciała jakoś pomóc Tiffany, ale bała się do niej podejść.

– Będą się martwić – bąknęła.

– Nie… – Tiffany potrząsnęła głową. – Rozwodzimy się…

– Ty i Bill? – Keshia osłupiała. – Bill wystąpił o rozwód?

Tiffany potwierdziła, a zaraz potem zaprzeczyła ruchem głowy. Wzięła głęboki wdech i wyszeptała:

– Teściowa… dzwoniła do mnie wczoraj… po przyjęciu… Nazwała mnie pijaczką… i… i… i wywłoką… Powiedziała, że zabierze mi dzieci i każe Billowi się ze mną rozwieść…

– Tiffany zachłysnęła się płaczem.

– Każe mu – powtórzyła z niedowierzaniem Keshia.

– Ależ, na litość boską, Bill jest dorosłym mężczyzną! Tiffany jednak spojrzała na nią ze smętną ironią.

– Fundusz… Ogromny fundusz powierniczy… Zależy od niego cały jego byt… i dzieci… Powiedziała, że dzieciom też nic nie da… A Bill…

– Nic podobnego. Bill cię kocha. Jesteś jego żoną.

– A ona matką.

– To co, do diabła? Bądźże rozsądna, Tiffany. Bill cię nie opuści… – W tym momencie Keshia przestała wierzyć we własne słowa. Jeśli od funduszu zależy dobrobyt i kariera Billa… Czy kocha Tiffany dostatecznie mocno, aby je poświęcić? Zrozumiała, że Tiffany ma rację. To starsza pani Benjamin trzyma wszystkie karty. – A co z dziećmi? – spytała, z góry przeczuwając, jaka będzie odpowiedź.

– Są… są… – Tiffany przemogła kolejny atak szlochu i wykrztusiła: – Są u niej… Kiedy wróciłam wczoraj od Lombardów, nie zastałam ich w domu… Bill jest w Brukseli, a ona powiedziała… O Chryste, Keshia, niech mi ktoś pomoże!

Słysząc ten krzyk bólu Keshia z wahaniem ruszyła w stronę przyjaciółki. Miała dziwne uczucie deja vu… Łzy płynęły jej po twarzy, lecz równocześnie musiała walczyć z paskudną ochotą, aby trzepnąć po twarzy tę brudną roztrzęsioną dziewczynę, która rozsiadła się na jej łóżku… wyrzucić ją stąd, zanim… Dobry Boże, nie…

Słowa same wydarły jej się z ust, jak gdyby zamiast niej wypowiedział je zapomniany upiór przeszłości:

– To dlaczego nie weźmiesz się w garść, cholerna pijaczko? Dlaczego?

Opadła na łóżko i też zaniosła się płaczem. Tym razem Tiffany objęła ją i przytuliła, starała się ją pocieszyć. Keshia kiedyś, bardzo dawno temu, roniła już gorzkie łzy w te same czarne norki, wykrzykiwała te same gorzkie słowa, które niosły się przez czas i przestrzeń. „Dlaczego?!!”

– Jezu, Tiffie… przepraszam… – wybełkotała przerażona. – Po prostu obudziłaś bardzo przykre wspomnienia…

Przyjaciółka pokiwała głową ze znużeniem. Wyglądała bardziej trzeźwo niż kiedykolwiek w ciągu ostatniego miesiąca.

– Wiem. To ja przepraszam. Same kłopoty ze mną. – Łzy nadal płynęły bez ustanku, ale głos Tiffany zabrzmiał prawie normalnie.

– Nieprawda. Tak bardzo ci współczuję… Co zamierzasz robić?

Tiffany wzruszyła ramionami i spojrzała w dół, na swoje ręce.

– Nie możesz tego przemóc? – Obie wiedziały, że to niemożliwe. Tiffany musiałaby przestać pić w ciągu jednego dnia. – Może powinnaś iść do kliniki?

– Tak, a kiedy z niej wyjdę, i tak się okaże, że moje dzieci nie należą już do mnie. Ona ma mnie w ręku. Ma moje serce, duszę, moje…

Keshia objęła ją ramionami. Nawet w puszystym futrze ta trzydziestoletnia kobieta wydawała się taka krucha, taka bezcielesna, jak gdyby już skazana była na przegraną i miała tego świadomość.

– Połóż się i spróbuj zasnąć – powiedziała.

– A potem co? – Obłąkane z bólu oczy Tiffany były jak noże godzące prosto w serce.

– Potem się wykąpiesz, zjesz i odwiozę cię do domu.

– A potem? Keshia milczała.

Tiffany wstała i podeszła do okna.

– Chyba już pójdę – oznajmiła.

Keshia miała wrażenie, że Tiffany spogląda w zaświaty, i w duchu gorzko sobie wyrzucała falę ulgi, która nią owładnęła. W głębi serca chciała się jej pozbyć. Zanim znów się rozklei, zanim wróci Luke, zanim jakieś przypadkowe słowo wskrzesi straszliwe upiory przeszłości. Zdawało jej się, że stoi twarzą w twarz z kolejnym wcieleniem lady Lianę HolmesAubrey Saint Martin. Swojej matki… pijaczki. Nie chciała go oglądać.

– Odwieźć cię? – zapytała mając nadzieję, że nie będzie do tego zmuszona.

Tiffany pokręciła głową i odwróciła wzrok od okna. Na wargach miała teraz nikły uśmiech.

– Nie – powiedziała. – Muszę iść sama.

Keshia przystanęła niezdecydowanie w drzwiach sypialni. Nie była pewna, czy powinna ją tak wypuścić. Ich oczy spotkały się na moment, po czym Tiffany uniosła jedną rękę w kpiarskim, pseudowojskowym salucie, owinęła się szczelniej futrem i powiedziała: „No to cześć” – zupełnie jak w latach szkolnych. „No to cześć” i już jej nie było. Drzwi zamknęły się cicho, tłumiąc odgłos windy.

Tiffany nie miała przy sobie ani grosza, ale ludzi bogatych stać na to, by podróżować z pustymi rękami. Portier będzie uszczęśliwiony, mogąc wyłożyć pieniądze na taksówkę, w podzięce bowiem otrzyma dwa razy tyle. Pani Benjamin nie groziły więc żadne nieprzyjemności. Odjechała, pozostał po niej tylko silny zapach perfum zmieszanych z wymiocinami i potem.

Keshia przez długi czas stała przy oknie, myśląc o Tiffany i o swojej matce. W jej umyśle zlewały się w jedno, podobnie jak miłość i nienawiść, które odczuwała.

Dopiero po długiej gorącej kąpieli i drzemce poczuła się na powrót człowiekiem. Poranna radość została zbrukana widokiem Tiffany – upokorzonej, nieszczęśliwej, pokonanej. Pani Benjamin z pewnością zdoła nakłonić syna do rozwodu i nie będzie to wymagało wiele zachodu z jej strony. Keshia poczuła mdłości.

Kiedy wreszcie zdołała zasnąć, męczyły ją koszmary i dopiero po przebudzeniu zobaczyła świat w nieco jaśniejszych barwach. Obok łóżka stał Luke. Keshia zerknęła na budzik. Było o wiele później, niż przypuszczała.

– Cześć, leniuchu. Co robiłaś? Przespałaś cały dzień?

Keshia uśmiechnęła się do niego sennie, wyciągając ramiona. Rzucił na łóżko przyniesioną gazetę i pochylił się, żeby ją pocałować.

– Miałam ciężki dzień – wyznała.

– Kłopoty zawodowe?

– Towarzyskie. Moja przyjaciółka ma poważny problem.

– Nie chciała wdawać się w szczegóły. – Napijesz się herbaty? Zmarzłam na kość – zapytała lekko.

– Nic dziwnego. – Luke zerknął w stronę okna, za którym widać było wygwieżdżone niebo. Przed zaśnięciem otworzyła je szeroko, żeby pozbyć się uciążliwego zapachu.

– Jeśli można, wolałbym kawy.

– Już się robi – zerwała się i cmoknęła go w szyję, sięgając w przelocie po gazetę.

– Znasz tę babkę?

– Którą? – Keshia przysłoniła gazetą szerokie ziewnięcie.

– Tę na pierwszej stronie.

– Moment. – Zapaliła światło w kuchni i przebiegła wzrokiem nagłówek. Pokój nagle zawirował wokół niej – To… O Boże, Luke…

Oparła się o futrynę czując, że miękną jej nogi. Patrzyła na fotografię Tiffany Benjamin, która – jak podawała notka – wyskoczyła z okna swojego mieszkania wkrótce po godzinie drugiej. W uszach Keshii rozbrzmiały jej ostatnie słowa: „No to cześć”. I salut; tak jak zawsze żegnały się w szkole.

Nawet nie czuła, kiedy Luke podniósł ją z podłogi i zaniósł do łóżka.

Загрузка...