– Dzień dobry, panno Saint Martin. Powiem szefowi, że pani już jest.
– Dziękuję, Pat. Co słychać?
– Oszaleć można. Człowiek ma wrażenie, że po wakacjach wszyscy zaczęli cierpieć na nadmiar twórczych pomysłów. Na domiar złego upominają się o tantiemy.
– To rzeczywiście koszmar – Keshia uśmiechnęła się smętnie na myśl, że i ona wróciła z wakacji z pomysłem na własną książkę.
Sekretarka pozbierała z biurka jakieś papiery i zniknęła za ciężkimi dębowymi drzwiami. Agencja literacka Simpson, Wells & Jones nie różniła się zbytnio od kancelarii Edwarda czy pomieszczeń banku, który prowadził większość jej rozliczeń: półki pełne książek, drewniane boazerie, mosiężne klamki i grube dywany w kolorze burgunda tchnęły solidnością, powagą i prestiżem. Może też dlatego Keshia miała poczucie, że w rękach Jacka Simpsona jej tajemnica jest całkowicie bezpieczna.
– Pan Simpson prosi panią.
Simpson wstał zza biurka z ojcowskim uśmiechem, wyciągając do niej rękę. Był to tęgi, łysiejący mężczyzna o skroniach przyprószonych siwizną. Uścisnęli sobie ręce serdecznie jak zawsze, po czym Keshia usiadła naprzeciw niego, a Pat natychmiast podała jej herbatę. Tym razem miętową; Simpson pijał ją na zmianę z English breakfast, po południu zaś nieodmiennie serwowano earl greya. Gabinet Simpsona był dla Keshii przystanią, schronieniem, gdzie mogła cieszyć się ze swych dokonań, toteż tu zawsze czuła się szczęśliwa.
– Mam dla ciebie następne zlecenie, moja droga.
– Cudownie. Jakie? – Keshia z zaciekawieniem uniosła głowę znad filiżanki.
– Trochę inne od tego, co dotąd robiłaś. Dlatego najpierw chciałem z tobą o tym porozmawiać.
– Czyżby pornografia? – zachichotała. Simpson był w wyraźnie niecodziennym nastroju. Zastanawiała się, co kryje w rękawie.
– Ładnych rzeczy się pannie zachciewa! – prychnął, zapalając cygaro marki Dunhill (Keshia posyłała mu pudełko co miesiąc). – Cóż, przykro mi, moja droga, ale muszę cię rozczarować. To wywiad.
Przyjrzał jej się spod oka. No tak, znów miała minę zaszczutego zwierzęcia. W życiu tej dziewczyny istniały sfery, których nawet on nie śmiał zgłębić.
– Wywiad? – twarz Keshii jakby się zamknęła. – Odpada. Masz coś jeszcze?
– Proponuję, żebyś mnie wysłuchała, zanim definitywnie odmówisz. Czy kiedykolwiek słyszałaś o Lucasie Johnsie?
– Owszem, to nazwisko coś mi mówi, ale nie bardzo wiem co.
– Ciekawa postać. Ma w tej chwili około trzydziestu pięciu lat, z czego sześć spędził w więzieniu za napad z bronią w ręku. Siedział w Folsom, San Quentin i innych legendarnych miejscach, o których krążą mrożące krew w żyłach opowieści. Jak widać, przeżył i wyszedł na wolność. Był jednym z pierwszych organizatorów związków zawodowych w zakładach karnych i głośno upominał się o prawa więźniów. Zajmuje się tym nadal; podejrzewam, że ta działalność stała się dla niego sensem życia. Poświęcił je marzeniom o likwidacji więzień, a póki to nie nastąpi, polepszeniu doli więźniów. Uważa, że ma wobec nich zobowiązania. Posunął się nawet do tego, że za pierwszym razem odmówił skorzystania z warunkowego zwolnienia. Za drugim razem nie dano mu wyboru. Wyszedł i z miejsca zaczął działać publicznie. Facet ma niezwykłą siłę oddziaływania. To dzięki niemu opinia publiczna dowiedziała się wreszcie, co naprawdę dzieje się w naszych zakładach karnych. Napisał na ten temat pasjonującą książkę. Ukazała się rok czy dwa temu, nie pamiętam dokładnie, a w ślad za nią Posypały się propozycje wystąpień publicznych, wykładów, audycji telewizyjnych i tak dalej. Korzysta z nich do woli, co jest o tyle zdumiewające, że nadal obowiązują go warunki zwolnienia i musi zdawać sobie sprawę, że grubo ryzykuje, robiąc tyle hałasu.
– Też tak uważam.
– Odsiedział sześć lat wyroku, ale nadal nie jest wolnym człowiekiem. Jeśli dobrze rozumiem, kalifornijskie prawo karne przewiduje coś w rodzaju niesprecyzowanego wyroku. Oznacza to, że długość jego trwania określana jest raczej mgliście. W przypadku Johnsa wyrok brzmiał: od pięciu lat do dożywocia. W normalnych warunkach odsiedziałby zapewne kilkanaście lat, wedle uznania władz więzienia, ale wygląda na to, że chcieli się go pozbyć. Podobno nieźle im dopiekł.
Keshia kiwnęła głową, zaintrygowana. Na to zresztą liczył Simpson.
– Czy w czasie napadu kogoś zabił?
– Nie, i chyba nie miał takiego zamiaru. Po prostu narobił mnóstwo zamieszania. Z tego, co sam pisze, wynika, że jako młody człowiek nie miał zbyt wielu hamulców natury moralnej. Wychował się na ulicy, całe wykształcenie zdobył już za kratkami: ukończył college i zrobił magisterium z psychologii.
– A zatem jest to człowiek przedsiębiorczy. Czy od chwili zwolnienia miał jakieś kłopoty?
– Nie takie, o jakich myślisz. Zdaje się, że już wyrósł z działalności przestępczej. Teraz problemów przysparza mu raczej zbyt głośna agitacja. Chcę, żebyś zrobiła ten wywiad, bo wkrótce ma się ukazać jego następna książka. W pewnym sensie to kontynuacja pierwszej, tyle że o wiele bardziej drastyczna. Odsłania w niej stan naszego więziennictwa i swoje poglądy na ten temat. Z tego, co już wiem, książka zrobi furorę. To odpowiednia pora na artykuł o nim, a ty zrobisz to najlepiej. Pamiętam, że w zeszłym roku pisałaś o buntach więziennych w Missisipi, tak więc ten obszar nie jest ci zupełnie nie znany.
– To nie ma być felieton ani nawet reportaż z ostatniej chwili. To wywiad, Jack – Keshia podniosła wzrok – a wiesz doskonale, że ja nie robię wywiadów. Poza tym Johns nie ma nic wspólnego z Missisipi. O kalifornijskich więzieniach wiem dokładnie tyle co każdy obywatel, który czyta gazety.
– Zasady są zbliżone, o czym dobrze wiesz. A wydawca chce mieć artykuł o Lucasie Johnsie, nie o systemie penitencjarnym stanu Kalifornia. W tej kwestii zresztą oświeci cię jego pierwsza książka. Jeśli oczywiście zdołasz ją przetrawić.
– Jaki on jest?
Simpson stłumił cisnący mu się na wargi uśmiech. Może jednak… Zmarszczył brwi i odłożył cygaro do popielniczki.
– Silny, intrygujący, bardzo zamknięty w sobie, a równocześnie szczery. Widziałem jedno z jego wystąpień, ale nigdy nie miałem okazji rozmawiać z nim osobiście. O więziennictwie jest w stanie powiedzieć wszystko, o sobie nie mówi nic. Baczy, żeby się zbytnio nie odsłonić, co dla dziennikarza może stanowić wyzwanie. Johns robi wrażenie człowieka, który niczego się nie boi, ponieważ nie ma nic do stracenia.
– Każdy ma coś do stracenia, Jack.
– Patrzysz na świat przez pryzmat własnej osoby, moja droga. Nie wszystkie losy układają się tak samo. Są ludzie, którzy już stracili wszystko, co było im drogie. Johns miał żonę i dziecko. Dziecko zginęło w wypadku samochodowym, którego sprawca zbiegł, żona zaś popełniła samobójstwo na dwa lata przed jego uwolnieniem. Tak więc on także zalicza się do tej grupy. Osobista tragedia może człowieka złamać, może też dać mu swoiste poczucie wolności. Myślę, że to właśnie stało się z Johnsem. Usłyszysz o nim krańcowo sprzeczne opinie: z jednej strony uprzejmy, zaangażowany, serdeczny, z drugiej bezwzględny, brutalny i zimny. Dla swoich zwolenników jest kimś na kształt Boga. To żywa legenda i chyba nikt nie zna go naprawdę, od podszewki.
– Widzę, że sporo wiesz na jego temat.
– Zainteresował mnie. Czytałem jego książkę, widziałem, jak przemawia, poszperałem też trochę w archiwach, zanim poprosiłem cię tutaj. Na swój sposób Johns jest równie skryty jak ty. Możliwe, że czegoś się od niego nauczysz. A w każdym razie stworzysz głośny artykuł, w którym twój talent zabłyśnie pełnym blaskiem.
– Wiesz, że nie mogę ryzykować rozgłosu – wahanie Keshii znów skrzepło w żelazny opór.
– Czyżbyś postanowiła umrzeć w zapomnieniu?
– Nie chodzi mi o zapomnienie, lecz o anonimowość. Spokój ducha. Omawialiśmy to już wiele razy.
– W teorii. Ale nie w praktyce – nie rezygnował. – Nadarza ci się sposobność zrobienia czegoś, co nie tylko cię zainteresuje, ale też może cię pchnąć o kilka szczebli wyżej w karierze zawodowej. Nie pozwolę ci bez zastanowienia odrzucić takiej szansy.
– Nie mogę, Jack. Jak myślisz, ile czasu minie, zanim ktoś zauważy mnie w jego otoczeniu? Jeśli nie rozpozna mnie sam Johns, co jest prawdopodobne. O, nie! – Keshia energicznie potrząsnęła głową.
– To nie jest człowiek tego typu, Keshia. Nie obchodzą go wyższe sfery, bale debiutantek i wszystko, co dzieje się w twoim świecie. Zanadto jest zajęty własnymi sprawami. Wątpię, czy w ogóle słyszał twoje nazwisko. Pochodzi z Kalifornii, ostatnio działał na Środkowym Zachodzie, nigdy nie był w Europie i prawie na pewno nie czyta rubryk towarzyskich.
– Tego nigdy nie można być pewnym.
– Gotów jestem przysiąc. Wiem, na czym mu naprawdę i wyłącznie zależy. To buntownik. Inteligentny samouk, całkowicie oddany idei, a nie jakiś playboy. Bądźże rozsądna, dziewczyno. Tu chodzi o twoją karierę. W przyszłym tygodniu Johns będzie w Chicago. Możesz łatwo i dyskretnie wysłuchać jego wystąpienia. Potem wywiad w jego biurze i to wszystko. Nikt z tych kręgów nie będzie nawet podejrzewał, że jesteś kimś więcej niż tylko K. S”. Miller. Co się zaś tyczy Johnsa, bardziej zainteresuje go efekt twojej pracy niż to, kim jesteś i co robisz prywatnie. On w ogóle nie myśli o takich rzeczach.
– Jest homoseksualistą?
– Być może. Nie wiem, co robią mężczyźni skazani na długie lata więzienia. To zresztą nieistotne: ważne są jego cele, sposób, w jaki walczy o ich urzeczywistnienie. Tu tkwi sedno sprawy. Gdybym choć przez chwilę sądził, że możesz mieć z nim jakiekolwiek problemy, nie proponowałbym ci tej roboty. Chyba na tyle mnie znasz.
– A jeśli to awanturnik, chytry łotr, który domyśli się mojej tożsamości i zechce to wykorzystać?
Simpson z irytacją zdusił cygaro w popielniczce.
– Posłuchaj: pisałaś już o faktach, miejscach i sylwetkach. Masz na swoim koncie sporo osiągnięć, ale jeszcze nigdy nie pracowałaś z ludźmi. Wiem, że sobie z tym poradzisz, i uważam, że powinnaś spróbować. Musisz sobie tylko odpowiedzieć na jedno pytanie: jesteś publicystką czy nie?
– Naturalnie, że tak. W ten sposób jednak naruszę reguły, które sama dla siebie ustanowiłam. Przez siedem lat miałam spokój, ponieważ przestrzegałam ich z żelazną konsekwencją. Jeżeli zgodzę się na ten wywiad, za jakiś czas wepchniesz mi następny, a gdy już zacznę pracować publicznie… Nie. Po prostu nie mogę.
– Dam ci do przeczytania jego książkę. Zrób chociaż tyle, zanim podejmiesz ostateczną decyzję.
Keshia zawahała się, po czym powściągliwie skinęła głową. Na to ustępstwo mogła sobie pozwolić. Była absolutnie pewna, że nie zgodzi się na wywiad. Może Lucas Johns nie ma nic do stracenia, lecz ona może stracić wszystko: własny spokój i pilnie strzeżone sekretne życie, którego zbudowanie zajęło jej tyle lat. Życie, które sprawiało, że rano miała ochotę wstać z łóżka. Nie zamierzała go narażać. Dla nikogo: ani dla Marka, ani dla Simpsona, ani dla jakiegoś kryminalisty, który stanowił gorący temat dla czasopism. Do diabła z nim! Nikt nie jest tego wart.
– Dobrze, przeczytam tę książkę – uśmiechnęła się po raz pierwszy od pół godziny, po czym smętnie potrząsnęła głową. – Trudno ci odmówić siły argumentacji, ty podstępny lisie!
Simpson widział jednak, że jej nie przekonał. Miał nadzieję, że szalę przeważy pisane słowo Lucasa Johnsa i jej własna ciekawość. Czuł przez skórę, że dla jej kariery ten wywiad jest sprawą kluczową, a Jack Simpson rzadko się mylił. Kiedy jej to powiedział, fuknęła:
– Jack, jesteś naprawdę pierwszorzędnym krętaczem! Słuchając cię, można by pomyśleć, że od tego wywiadu zależy całe moje życie!
– Nie można wykluczyć, że tak jest, bo ty, moja droga, jesteś pierwszorzędną pisarką. W tej chwili jednak osiągnęłaś etap, na którym musisz się na coś zdecydować. To prawda, wybór nie jest łatwy i nie stanie się łatwiejszy, jeśli będziesz go odkładać na później. Moją główną troską jest dopilnowanie, byś podjęła pewne decyzje i nie pozwoliła odstawić się na boczny tor.
– Wiesz, dotąd nie odnosiłam wrażenia, że jestem na bocznym torze – Keshia cynicznie uniosła jedną brew.
– Owszem, odwaliłaś kawał dobrej roboty. Ewoluujesz we właściwym kierunku, ale wszelki postęp odbywa się zwykle do pewnego punktu, po czym następuje krach. Dla ciebie będzie to chwila, w której nie zdołasz złapać wszystkich srok za ogon. Będziesz musiała się zdecydować, czego naprawdę chcesz.
– Nie sądzisz, że właśnie to robię?
Ku jej zdumieniu Simpson potrząsnął głową.
– Powinnaś określić, kim chcesz być: K. S. Miller, piszącą poważne artykuły, dzięki którym możesz osiągnąć prawdziwy sukces, Martinem Hallamem, plotkującym incognito o swoich znajomych, czy też szlachetnie urodzoną Keshią Saint Martin, szalejącą na balach i w „Tour d’Argent” w Paryżu. Nie możesz mieć wszystkiego. Nawet ty.
– Chyba żartujesz, Jack – Keshia poczuła się urażona. – Doskonale wiesz, że rubrykę Hallama robię dla zabawy. Nigdy nie traktowałam jej poważnie, a już na pewno nie w ciągu ostatnich pięciu lat. Wiesz też, że naprawdę ważna jest dla mnie praca K. S. Miller. Bale i szaleństwa w „Tour d’Argent”, jak to określasz, są czymś, co robię z nawyku, dla zabicia czasu i po to, żeby zdobywać materiał do rubryki towarzyskiej. Nie oddałabym duszy za ten styl życia.
– Nie jestem pewien, czy tak nie jest, a jeśli mam rację, pewnego dnia możesz odkryć, że zapłaciłaś za to właśnie swoją duszą.
– Nie tragizuj.
– To nie tragizowanie, a szczerość. I troska.
– Wobec tego przestań się o mnie „troskać”, przynajmniej na tym polu. Wiesz, że mam pewne powinności. Nie rezygnuje się z wieków tradycji dla kilku lat spędzonych przy maszynie do pisania. Poza tym wielu pisarzy używa pseudonimów.
– Tak, ale oni przynajmniej żyją pod własnym nazwiskiem. Masz rację co do jednego: tradycji nie zmienia się w ciągu kilku lat. Burzy się ją nagle, brutalnie, w krwawej rewolucji.
– Wątpię, czy to konieczne.
– Lub „cywilizowane”, czy tak? Owszem, rewolucje nigdy nie są cywilizowane, a zmiany nigdy nie bywają wygodne. Zaczynam dochodzić do wniosku, że powinnaś przeczytać książkę Johnsa przez wzgląd na siebie samą. Na swój sposób ty również tkwisz w więzieniu od niemal trzydziestu lat – głos Simpsona złagodniał. – Keshia, czy naprawdę właśnie tak chcesz żyć? Kosztem własnego szczęścia?
– To nie jest kwestia szczęścia. Czasem człowiek nie ma wyboru – Keshia odwróciła wzrok.
– Ależ właśnie o tym rozmawiamy. Zawsze istnieje wybór. Czy masz zamiar poświęcić życie dla absurdalnych „powinności” po to tylko, żeby zrobić przyjemność byłemu opiekunowi? Bo przypominam ci, że od dziesięciu lat jesteś pełnoletnia. Chcesz nadal spełniać wolę dawno zmarłych rodziców? A może żąda tego od ciebie ów młody człowiek, z którym jesteś zaręczona? Jeżeli tak, w końcu przyjdzie czas, gdy będziesz musiała wybrać między nim a swoją pracą, i powinnaś zdać sobie z tego sprawę już teraz.
– Jeśli masz na myśli Whitneya Haywortha, to nie jestem z nim zaręczona i nigdy nie będę. Jedyne ofiary, jakie dla niego ponoszę, to od czasu do czasu zmarnowany wieczór. Martwisz się więc niepotrzebnie.
– Miło mi to słyszeć. Ale wobec tego w czym rzecz, Keshia? Po co ci to podwójne życie?
Dlaczego on to wyciąga właśnie teraz?, pomyślała niechętnie. Westchnęła ciężko i spojrzała na swoje dłonie, złożone na kolanach.
– Ponieważ gdzieś po drodze człowiek nabiera przekonania, że jeżeli upuści świętego Graala albo odłoży go choć na chwilę, cały świat się zawali, i to wyłącznie z jego winy.
– Powiem ci coś w sekrecie: nie zawali się. Świat będzie trwał nadal, twoi rodzice nie nawiedzą cię we śnie, nawet pan Rawlings nie popełni z tego powodu samobójstwa. Żyj dla siebie, Keshia. Jak długo wytrzymasz w tym fałszu?
– Czy pseudonim to fałsz?
– Nie tyle pseudonim, co posługiwanie się nim, żeby prowadzić dwa życia, zupełnie różne. Jesteś rozdarta pomiędzy obowiązkiem a namiętnością. Całkiem jak mężatka, która ma kochanka. Uważam, że to straszny ciężar do udźwignięcia. I do tego niepotrzebny – Simpson zerknął na zegarek i potrząsnął głową z niewesołym uśmiechem. – Wypada mi cię przeprosić. Znęcam się nad tobą prawie od godziny. Już od dawna jednak chciałem o tym z tobą porozmawiać. Co do wywiadu z Johnsem… Zrobisz, jak zechcesz, ale chcę, żebyś przemyślała to, co ci powiedziałem. Sądzę, że to ważne.
Keshia nagle poczuła się zmęczona. Miała wrażenie, że całe życie przesunęło się jej przed oczyma. Oglądane w ten sposób, jakże wydawało się błahe!
– Podejrzewam, że masz rację – przyznała. – Przeczytam tę książkę dziś wieczorem.
– Zrób to, a jutro do mnie zadzwoń. Wstrzymam się do tego czasu z odpowiedzią dla zleceniodawcy. Czy wybaczysz mi to przydługie kazanie?
Uśmiechnęła się nieco cieplej.
– Tak, ale pod warunkiem, że przyjmiesz moje podziękowanie. Nie twierdzę, że chciałam to wszystko usłyszeć, ale być może było mi to potrzebne. Sama ostatnio sporo rozmyślałam, a dzisiejsza rozmowa z tobą była czymś w rodzaju wewnętrznego dialogu. Słodka schizofrenia!
– Przesadzasz, moja droga. Przy tym nie jesteś wyjątkiem. Inni przed tobą toczyli taką samą walkę. Ktoś powinien napisać książkę o tym, jak ją przeżyć.
– Powiadasz, że ci inni jakoś to przeżyli? – Keshia zaśmiała się, dopijając resztkę herbaty.
– Nie tylko przeżyli, ale wynieśli pewną korzyść.
– I aby zamanifestować własny punkt widzenia, damy rzucają się w objęcia windziarzy? – Keshia pośpiesznie odsunęła myśl o swojej matce.
– Te, które są głupie. Inne znajdują lepsze rozwiązania.
– Na przykład Lucasa Johnsa?
Sama nie wiedziała, dlaczego wymknęło jej się to porównanie. Absurdalne, wręcz śmieszne.
– Niezupełnie. Nie proponowałem ci, byś za niego wyszła, moja droga, tylko żebyś przeprowadziła z nim wywiad. Nic dziwnego, że tak zaciekle się bronisz.
Jack Simpson wiedział, dlaczego Keshia się broni. Ze strachu. On również się bał. Czuł, że jeśli Keshia tym razem się sparzy, zaszyje się w mysią dziurę i pozostanie w niej do końca życia. Nie ośmieliłby się jej zachęcać, gdyby nie był pewien, że szanse dekonspiracji są tak nikłe. Przed rozmową wszystko sobie gruntownie przemyślał.
– W tym, co dziś mówiłeś, jest naprawdę dużo sensu, Jack. Muszę przyznać, że ostatnio tajemniczość straciła dla mnie sporo ze swego uroku.
Zamężna kobieta z kochankiem… Nigdy dotąd nie myślała o tym w ten sposób. Z jednej strony Edward, Whit, przyjęcia i komitety, z drugiej Mark i pikniki na czarodziejskiej wyspie. A ponad tym praca, w oderwaniu od obu światów. Nic nie składało się w całość. Wszystko było niepełne, fragmentaryczne, ukradkowe… Czemu i komu w pierwszym rzędzie winna była lojalność? Sobie, to oczywiste, lecz tak łatwo o tym zapomnieć! Dopóki ktoś ci nie przypomni, jak przed chwilą Simpson.
– Nie obrazisz się, jeśli cię uściskam, mój ty aniele stróżu?
– Nie tylko się nie obrażę, ale będę zachwycony. Cmoknęła go w policzek i sięgnęła po torebkę.
– Straszna szkoda, że nie powiedziałeś mi tego dziesięć lat temu. Teraz, niestety, może już być za późno.
– Przed trzydziestką za późno? Nie bądź głupia. Idź i weź się za czytanie. I zadzwoń do mnie jutro.
Pomachała mu i wyszła, zamiatając długim zamszowym płaszczem.
Obwoluta książki, którą obejrzała w windzie, nie zrobiła na niej większego wrażenia. Nie zamieszczono fotografii autora, jedynie krótką notkę biograficzną, mniej szczegółową niż to, co powiedział jej Simpson. Dziwne – już zaczął jej kiełkować klarowny wizerunek tego człowieka. Spodziewała się w jego twarzy brutalnego rysu; była niemal pewna, że jest niski, masywny, prawdopodobnie za tęgi i arogancki jak diabli. Sześć lat więzienia nie pozostaje bez wpływu na charakter i z pewnością nie dodaje urody. Rabunek z bronią w ręku… Mały grubas ze strzelbą w sklepie monopolowym. Teraz był poważany, a wywiad z nim miał stać się dla niej wielką zawodową szansą. Simpson miał rację co do wielu aspektów jej życia, ale wywiad – czy to z Johnsem, czy z kimkolwiek innym – wykraczał poza sferę możliwości, był po prostu głupotą. Zaraz potem popełniła pierwsze głupstwo. Mianowicie poszła na lunch z Edwardem.
– Moim zdaniem nie powinnaś się na to decydować – rzekł jasno i wyraźnie.
– Dlaczego? – Z góry wiedziała, co powie, lecz nie mogła oprzeć się pokusie, by się z nim trochę podroczyć.
– Sama wiesz dlaczego. Jeżeli zaczniesz przeprowadzać wywiady, wcześniej czy później ktoś cię rozpozna. Może tym razem jeszcze ci się uda, ale…
– Uważasz więc, że powinnam się ukrywać do końca życia?
– To nazywasz ukrywaniem się? – Edward demonstracyjnym gestem omiótł gwarne sale „La Caravelle”.
– W pewnym sensie, tak.
– Iw tym właśnie sensie uważam, że to rozsądne.
– A moje życie, Edwardzie? Co z nim?
– A co ma być? Niczego ci nie brakuje: masz pełen komfort, przyjaciół i swoje pisanie. Czego więcej mogłabyś pragnąć prócz ewentualnie męża?
– Wykreślam ten prezent z listu do świętego Mikołaja. Owszem, mogłabym pragnąć czegoś więcej. Uczciwości.
– Robisz z igły widły. Ceną, jaką zapłacisz za tego rodzaju uczciwość, będzie twoje życie prywatne. Pamiętasz, jak uparłaś się, że chcesz pracować w „Timesie”?
– To było co innego.
– Czyżby?
– Byłam młodsza. Poza tym tamto nie było pasją, tylko zwyczajną pracą. Chciałam sobie coś udowodnić.
– Czy tym razem nie jest dokładnie tak samo?
– Chyba nie. Tym razem chodzi o moje zdrowie psychiczne.
– Na Boga, Keshia, nie bądź śmieszna. Powtarzasz mi frazesy, którymi rano nafaszerował cię Simpson. Dziewczyno, ten człowiek zarabia dzięki tobie pieniądze. Ma w tym własny interes.
Keshia wiedziała, że nie jest to cała prawda. Czuła też instynktownie, że Edward się boi. Ale czego?
– Edwardzie, choćbyś nie wiadomo jak nad tym biadał, i tak pewnego dnia będę musiała dokonać wyboru.
– I pretekstem stanie się artykuł w gazecie? Wywiad z jakimś kryminalistą?
To nie była zwyczajna obawa, a śmiertelne przerażenie. Gdy uświadomiła sobie, gdzie leży jego źródło, zrobiło jej się żal Edwarda. Oto tracił resztkę kontroli nad jej życiem.
– W gruncie rzeczy tu wcale nie chodzi o ten konkretny wywiad, Edwardzie. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Nawet Simpson to rozumie.
– Zatem o cóż ci w końcu chodzi? I dlaczego szermujesz bez przerwy słowami takimi, jak uczciwość, wolność i zdrowie psychiczne? Nie widzę w tym za grosz sensu. Czy ktoś wywiera na ciebie presję?
– Nikt, poza mną samą.
– Ale w twoim życiu jest ktoś, o kim nie wiem, prawda?
– Tak. – Jak przyjemnie było mówić prawdę. – Nie wiedziałam, że chcesz być informowany o wszystkich bez wyjątku moich poczynaniach.
Edward spuścił wzrok z zakłopotaniem.
– Po prostu lubię wiedzieć, że nic ci nie grozi. To wszystko. Domyślałem się, że jest ktoś oprócz Whita.
Ciekawe, czy domyślał się także dlaczego. Na pewno nie.
– Owszem – przyznała.
– Jest żonaty. – To było stwierdzenie, nie pytanie.
– Nie.
– Nie? Byłem pewien…
– Dlaczego?
– Bo jesteś taka… dyskretna. Założyłem, że ten mężczyzna nie jest wolny.
– Nic podobnego. Jest wolny, ma dwadzieścia trzy lata i mieszka w SoHo. Maluje. – Keshia w tej chwili świetnie się bawiła. Ciekawe, jak Edward to przełknie. Wyglądał, jakby lada moment miał dostać duszności.
– Keshia!
– Słucham, Edwardzie? – jej głos ociekał słodyczą.
– Czy on wie, kim jesteś?
– Nie, i nic go to nie obchodzi.
Nie było to zupełnie zgodne z prawdą, lecz Keshia wiedziała, że Markiem powoduje zwyczajna chłopięca ciekawość. Nigdy nie zadałby sobie trudu, by węszyć po tej drugiej stronie jej życia.
– Czy Whit o tym wie?
– Nie. Dlaczego miałabym mu mówić? On też mi nie opowiada o swoich kochankach. To równoprawny układ. Poza tym, mój drogi, Whitney woli chłopców.
Wyraz twarzy Edwarda ją zaskoczył. Malowało się na niej kompletne osłupienie.
– Tak, słyszałem o tym – przyznał po chwili. – Zastanawiałem się, czy ty także wiesz.
– Wiem – teraz Keshia również zniżyła głos.
– Powiedział ci?
– Nie. Wyręczył go ktoś inny.
– Tak mi przykro – Edward odwrócił wzrok i poklepał ją po dłoni.
– Niepotrzebnie. To przecież bez znaczenia. Być może to, co teraz powiem, wyda ci się brutalne, ale nigdy nie byłam zakochana w Whitneyu. Odgrywamy po prostu wygodną dla obojga farsę. Wstyd się przyznać, ale taka jest prawda.
– A ten drugi, ten… artysta, to coś poważnego?
– Nie, to zaledwie miła, łatwa rozrywka i odskocznia od niektórych stresów. Nic ponadto, Edwardzie. Nie bój się, nikt nie zagarnie skarbonki pełnej pieniędzy.
– Nie tym się martwię – sarknął.
– Miło mi to słyszeć.
Dlaczego miała taką ochotę go zranić? Cóż, sam ją prowokował, narzucał się z dobrą wolą niczym nadgorliwy pośrednik oferujący wczasy w kurorcie, który raz już zrobił na niej przygnębiające wrażenie. Nie miała zamiaru ulec.
Edward wstrzymał się z dalszymi uwagami do chwili, gdy zatrzymali się przed drzwiami restauracji, czekając na taksówkę.
– Zrobisz to? – spytał.
– Co?
– Wywiad, na który namawia cię Simpson.
– Nie wiem. Muszę to przemyśleć.
– Dobrze się zastanów. Rozważ, ile to dla ciebie znaczy i jak wysoką cenę zgadzasz się zapłacić. Być może jestem nadmiernie ostrożny. Musisz jednak dokładnie skalkulować ryzyko.
– Czy naprawdę jest takie wielkie, Edwardzie? – spojrzała mu łagodnie prosto w oczy.
– Nie wiem. Podejrzewam tylko, że cokolwiek powiem, i tak zrobisz, co zechcesz. Wtrącając się, zapewne tylko pogarszam sprawę.
– Nie. Ale może będę musiała zrobić ten wywiad. – Nie dla Simpsona. Dla siebie.
– Tak właśnie myślałem.