Adwokat przyszedł o dziewiątej, wnosząc ze sobą aurę nerwowego napięcia. Keshia powitała go oficjalnym „dzień dobry” i równie formalnie przedstawiła „naszego przyjaciela, pana Vidala”. Nalała kawy i pozwoliła sobie na uwagę o pogodzie. Potem atmosfera zaczęła się psuć coraz bardziej. Suchy śmieszek prawnika drażnił ją w najwyższym stopniu. Ten człowiek w ogóle jej się nie podobał. Był specjalistą w tego rodzaju sprawach i za swoje usługi żądał pięciu tysięcy dolarów, które Luke uparł się wyłożyć z własnej kieszeni. Miał pieniądze, które odkładał od dawna „na wszelki wypadek”, Keshia uważała jednak, że przepłaca. Adwokat był rozpuszczony, powierzchowny i miał zbyt wygórowane mniemanie o sobie.
Prawnik rozejrzał się po pokoju, wyczuł falę chłodu bijącą od Keshii i uznał, że ta młoda kobieta także działa mu na nerwy. Potem zaś jeszcze pogorszył sprawę niewyparzonym językiem.
– Piękny dzień – zauważył. – Mój ojciec zwykł był mawiać: „Znakomity dzień, żeby umrzeć”.
Keshia zbladła. Luke rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, mówiące: „Nie wtrącaj się, bo wszystko schrzanisz!”, więc przez wzgląd na niego zdołała się opanować, paliła tylko dwa razy więcej niż zwykle. Luke w ogóle się nie krępował: o dziewiątej rano pił czystego bourbona – bez wody i bez lodu. Alejandro pochłaniał hektolitry zimnej kawy. Zabawa się skończyła.
Spotkanie trwało dwie godziny, po upływie których wiedzieli niewiele więcej niż przedtem. Wszystko zależało od wysokiej komisji i sędziego. Lucasowi groziło uchylenie zwolnienia warunkowego za podżeganie do buntów w zakładach karnych i mieszanie się w sprawy, które zdaniem władz więziennych nie powinny go obchodzić. Można go było zamknąć za mniejsze uchybienia, a Luke bynajmniej nie krył się ze swoją działalnością. Prelekcje, książki, rola w przygotowaniu projektu moratorium oraz licznych strajkach, jakie wybuchały w więzieniach całego kraju… Postawił wszystko na swoje idee i teraz miało się okazać, jaką zapłaci cenę. Co gorsza, według kalifornijskiego prawa, po uchyleniu zwolnienia władze więzienne miały prawo trzymać go tak długo, jak im się spodoba. „Przypuszczalnie nie więcej niż dwa, trzy lata”, o których mówił adwokat, tylko pogłębiły ich posępny nastrój. Nikt nie miał wielkich nadziei, nawet Luke, Keshia milczała. Prawnik wyszedł wkrótce po jedenastej, zapowiadając, że o wpół do drugiej będzie w sądzie. Do tego czasu byli wolni.
– Może byśmy coś zjedli? – zagadnął Alejandro.
– A kto mógłby teraz jeść?
Keshia miała coraz większe kłopoty z utrzymaniem się w roli. Była blada jak śmierć i walczyła z chęcią, żeby zadzwonić do Edwarda, Totie, Hillary, nawet Whita – kogokolwiek, kto wiązał ją z przeszłością. Miała uczucie, że czeka na szpitalnym korytarzu by dowiedzieć się, czy pacjent będzie żył. A jeśli… jeśli nie… o Boże…
– Dobra, dzieci, wychodzimy. – Luke starał się zapanować nad sytuacją. Zdradzało go tylko ledwie słyszalne drżenie głosu.
Zjedli lunch w „Trader’s Vic”. Było tam ładnie, przytulnie, „przeraźliwie szpanersko”, jak określał to Luke, a jedzenie prawdopodobnie mogło zadowolić najwybredniejsze gusta, lecz żadne z nich nie zwróciło na nie uwagi. Wszyscy troje mówili praktycznie bez przerwy; nad stolikiem płynął stek komunałów, który z wolna cichł, i w końcu jedynym dźwiękiem, jaki dał się słyszeć, było bębnienie palców Lucasa o blat. Keshia czuła się połączona z nim jednym krwiobiegiem, układem nerwowym, sercem. Jakże ktokolwiek mógł chcieć ich rozdzielić?
Alejandro zerknął na zegarek.
– Już pora – przyznał Luke i skinął na kelnera. Zostawił pieniądze w wiklinowym koszyczku, w którym przyniesiono mu rachunek, po czym wstał od stołu. Keshia czuła się jak statystka w podrzędnym filmie. Miała wrażenie, że słyszy narastający dźwięk perkusji. To musiała być fikcja;
niemożliwe, żeby za godzinę miał się ważyć los Luke’a. Kiedy limuzyna ruszyła z miejsca, Keshia zaczęła się histerycznie śmiać.
– Co cię tak cieszy? – spytał ostro Luke. Czuł, że nie jest to szczery śmiech; dźwięczała w nim zbyt bolesna nuta.
– Wszystko, Luke. To… to takie absurdalne. – Keshia śmiała się jeszcze przez dziesięć sekund, po czym znienacka wybuchnęła płaczem. Ci zabawni ludzie z „Trader’s Vic” po lunchu pójdą do fryzjera, krawca, na koncert lub do pracy. Będą nadal normalnie żyć. Która z fars była bardziej normalna: jej czy ich? Obie wydawały się pozbawione sensu. Keshia stłumiła śmiech, bulgoczący jej w gardle. Wiedziała, że jeśli otworzy usta, zacznie krzyczeć lub wyć. Wyć jak pies.
W bladych promieniach słońca ruszyli na zachód, a potem na południe wzdłuż salonów samochodowych przy Van Ness Avenue. Budynek nowego hotelu „Jack Tar” wyglądał jak stos klocków z niebieskiego plastiku. Nagle, bez ostrzeżenia, wyrosła przed nimi kopuła gmachu sądu, stercząca nad budynkiem niczym pozłacana kiełkująca cebula. Tuż obok inne limuzyny zwoziły widzów na przedstawienie w operze. Zupełny bezsens.
Keshia czuła się jak pijana, mimo że w żołądku miała tylko kawę. Jedynie krzepiąca obecność Luke’a i Alejandra pomogła jej wysiąść z samochodu. Schodami w górę do ciężkich masywnych drzwi… O Boże, Boże!
– Muszę kupić fajki. – Lucas zboczył do kiosku, a oni poszli dalej wysokim marmurowym korytarzem, kończącym się pod kopułą.
– Jak się czujesz? – Alejandro ujął ją za rękę.
W oczach Keshii wyraźnie było wypisane: „Sama nie wiem”.
– Dobrze – oświadczyła z bladym uśmiechem i zadarła głowę ku szczytowi kopuły. Jak w tym olśniewającym kolumnowym wnętrzu, przywodzącym na myśl Rzym, Paryż i Wiedeń, mogły się dziać takie rzeczy? W górze, wśród złoconych fryzów błąkały się echa ziemskich spraw. Był ósmy stycznia. Rozprawa. Brutalna rzeczywistość zajrzała jej prosto w twarz.
W windzie kurczowo ściskała Luke’a za rękę, tuląc się doń, jak gdyby chciała się w niego wtopić, rozpłynąć się w nim, ukryć w jego sercu.
Skierowali się prosto do biblioteki prawniczej, w której umówili się z adwokatem. Gdy mijali salę rozpraw, Luke nagle ją odepchnął, omal jej nie przewracając.
– Cholerne dranie – mruknął ze złością. Alejandro pojął go w pół słowa. Przyśpieszył kroku, obejmując Keshię ramieniem.
– Ależ…
– Chodź, skarbie, później ci wytłumaczę. Mężczyźni wymienili spojrzenia nad jej głową i Keshia nagle zrozumiała wszystko. W korytarzu stały już kamery telewizyjne. Niezależnie do wyniku rozprawy, Lucas Johns stanowił łakomy kąsek dla mediów.
Udało im się niepostrzeżenie przemknąć do biblioteki. Po kilku minutach wszedł adwokat z grubą teczką w dłoni i marsem na czole. Keshia poczuła jeszcze większe przygnębienie niż rano w hotelu.
– Gotowi do boju? – adwokat starał się być dowcipny, co mu oczywiście nie wyszło.
– Już? – Keshia wpadła w panikę, lecz Alejandro zacisnął jej dłoń na ramieniu.
– Mamy jeszcze trochę czasu. Dam wam znać, kiedy przyjdzie sędzia.
– Czy jest jakieś inne wejście do sali rozpraw? – zapytał przytomnie Alejandro.
– Dlaczego pan pyta? - zdziwił sie adwokat.
– Szedł pan tamtędy?
– Jeszcze nie.
– Roi się od reporterów. Mikrofony, kamery…
– Proszę się nie martwić, do sali sędzia nie wpuści prasy.
– Ale my będziemy musieli przejść koło nich.
– Nie wszyscy – Lucas nagle odzyskał głos. – Keshia tu zostanie.
– Nic podobnego! – Niewysoka Keshia w zacietrzewieniu wyglądała tak, jakby zdolna była go pobić.
– Owszem, tak. I koniec dyskusji – uciął Luke. Jego mina wskazywała wyraźnie, że nie zmieni zdania. – Masz tu na mnie zaczekać.
– Ale ja chcę być z tobą.
– W telewizji? – spojrzał na nią z ironią.
– Przecież słyszałeś, co mówi ten pan. Sędzia ich nie wpuści.
– Nie musi. Dopadną cię na korytarzu. A to w niczym nie poprawi sytuacji. Zostaniesz tutaj czy wracasz do hotelu?
– Zostanę – skapitulowała.
Adwokat wyszedł. Alejandro zaś dyskretnie oddalił się wzdłuż rzędów książek w złoconych oprawach, udając, że ogląda je z zaciekawieniem.
– Dziecino… – Luke stanął pół metra przed Keshią, wpatrując się w nią tak zachłannie, jak gdyby chciał nauczyć się jej na pamięć.
– Kocham cię – powiedziała.
– I ja cię kocham; dziś bardziej niż kiedykolwiek. Wiesz o tym, prawda?
– Dlaczego nas to spotyka?
– Bo dawno temu, zanim cię poznałem, zdecydowałem się podjąć ryzyko. Gdybym wtedy wiedział, jak bardzo cię skrzywdzę, pewnie postąpiłbym inaczej. A może i nie… Bóg stworzył mnie mąciwodą; ty o tym wiesz i ja wtem, oni także. Myślałem, że skoro mogę zmienić coś na lepsze, warto spróbować…
– Czy nadal tak uważasz?
– Tak – patrzył jej prosto w oczy, lecz w głosie miał smutek. Nagle jakby się postarzał. Nawet gdyby sąd go uniewinnił, i tak wiele już wycierpiał.
– Luke, jesteś jedynym mężczyzną… być może w ogóle jedyną ludzką istotą, jaką kiedykolwiek kochałam. Gdyby nie ty, moje życie być może nie byłoby warte złamanego grosza. Zniosę wszystko. – Przez moment Keshia była równie twarda jak on; miało się wrażenie, że chłonie jego siłę, aby się nią podeprzeć.
– A jeśli mnie zabiorą?
– Na pewno nie.
– To się może zdarzyć – rzekł apatycznie, jakby już był gotów do odejścia.
– Zniosę to także.
– Dbaj o siebie, młoda damo. Nigdy nikogo nie kochałem tak jak ciebie. Nie pozwolę cię zniszczyć. Nawet sobie na to nie pozwolę. Pamiętaj o tym. Cokolwiek zrobię, musisz wiedzieć, że tak jest najlepiej. Dla nas obojga.
– Kochany, co ty mówisz? – wyszeptała Keshia ze strachem.
– Po prostu mi zaufaj. – Luke zrobił ostatni dzielący ich krok, wziął ją w ramiona i przycisnął do piersi tak mocno, że zaparło jej dech. – Keshia, wierz mi, że czuję się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Nawet tu i teraz.
– Dla mnie jesteś jedyny na świecie – łzy zawisły Keshii na rzęsach, więc ukryła twarz na jego piersi. Biblioteka przestała istnieć; byli tylko oni.
– Gotowi? – twarz prawnika zamajaczyła przed nimi jak wizja ze złego snu. Nie słyszeli, że wchodzi. Nie widzieli też, że Alejandro przygląda im się z boku, a łzy strumieniem płyną mu po twarzy. Otarł je szybko, podchodząc bliżej.
– Jestem gotowy – rzekł Luke.
– Lucas… – Keshia przylgnęła do niego całym ciałem, ale odsunął ją delikatnie.
– Głowa do góry, staruszko. Niedługo wrócę – uśmiechnął się krzywo i uścisnął jej rękę.
Tak rozpaczliwie chciała go powstrzymać, zawołać, że nigdzie go nie puści…
– Chodźmy już – adwokat znacząco zerknął na zegarek.
– Tak.
Luke skinął na Alejandra, po raz ostatni z pasją uścisnął Keshię i podszedł do drzwi, gdzie doścignął go jej okrzyk:
– Lucas! Odwrócił się.
– Niech cię Bóg strzeże – wyszeptała.
– Kocham cię.
Ciche echo jego słów uniosło się pośród rzędów milczących książek. Drzwi zamknęły się z miękkim trzaskiem.
Przez długi czas do biblioteki nie dobiegał żaden dźwięk, nawet tykanie zegara. Panowała martwa cisza. Keshia siedziała na twardym krześle, obserwując srebrzystą smugę zimowego słońca kładącą się sennie na podłodze. Nie paliła. Nie płakała. Czekała. Było to najdłuższe pół godziny w jej życiu. Jej umysł zdawał się drzemać tak samo jak słoneczny promień. Krzesło było niewygodne, lecz ona nie czuła, nie widziała i nie słyszała nic. W kompletnym odrętwieniu przeoczyła nawet kroki, które w końcu się rozległy.
Najpierw kątem oka zarejestrowała czyjeś buty. Nic wszakże się nie zgadzało: nie ten fason, nie ten rozmiar, nie ten kolor. Obdarte wojskowe glany… Alejandro. A gdzie Luke?
Powoli podniosła wzrok, aż w końcu sięgnął jego twarzy. Alejandro miał oczy pociemniałe i twarde. Milczał.
– Gdzie Lucas? – spytała odmierzonym, cichym głosem.
Wyrzucił z siebie odpowiedź jednym tchem:
– Zamknęli go z powrotem.
– Co? – Keshia zerwała się na nogi. Czas ruszył z miejsca; teraz płynął o wiele za szybko. – Na litość boską! Gdzie on jest?
– Na razie na sali rozpraw. Keshia, nie! – Już biegła, jej obcasy wybijały na marmurowej posadzce pośpieszny rytm. – Keshia!
– Idź do diabła! – szarpnęła się, kiedy złapał ją w drzwiach. – Puść mnie, do cholery! Muszę go zobaczyć!
– Dobrze. Pójdziemy razem. – Nie wypuszczając jej ręki pobiegł z nią korytarzem. Część dziennikarzy wyszła już z gmachu. Historia Lucasa Johnsa została uwieńczona puentą: wracał do San Quentin. Tak to bywa. Biedny sukinsyn!
Keshia przepchnęła się pomiędzy dwoma mężczyznami zagradzającymi wejście. Sędzia właśnie schodził z podium, ale ona widziała tylko jednego człowieka, który siedział samotnie, plecami do niej.
– Lucas? – zwolniła i podeszła spokojniejszym krokiem. Zwrócił ku niej twarz, która zmieniła się w maskę. To nie był już człowiek, a żelazna płyta z dwoma oczodołami pełnymi łez.
– Najdroższy… – Otoczyła go ramieniem, a on oparł głowę o jej pierś, jakby nie miał już sił siedzieć prosto. Był w kajdankach. Wymiar sprawiedliwości nie marnował czasu. Przed nim na stole leżał jego portfel, klucze do mieszkania w Nowym Jorku i sygnet, który mu podarowała. – Luke, dlaczego oni to zrobili?
– Widać musieli. Idź do domu.
– Zostanę. Nic nie mów. Tak bardzo cię kocham… Przełknęła łzy. Nie powinien widzieć, że płacze. Był taki silny; ona także mogła wykazać hart ducha, choć zdawało jej się, że umiera.
– Ja też cię kocham, więc idź już stąd i nie dręcz mnie, na miłość boską!
Pochyliła się nad nim, jakby chciała ukryć jego ogromną postać w swoich drobnych ramionach. Jak matka, której dziecko dorosło i nie mieści się już na kolanach. Dlaczego… dlaczego nie mogła mu pomóc?
– Idziemy, panie Johns – rozległo się za jej plecami. Na słowo „pan” położony został ironiczny akcent.
– Keshia, odejdź! – Był to rozkaz dowódcy, nie błaganie pokonanego.
– Dokąd cię zabierają? – czuła, że krew zaczyna się w niej gotować. Alejandro przytrzymywał ją w miejscu.
– Do więzienia okręgowego. Al wie, gdzie to jest. Potem do Quentin. – Luke wstał, znacznie górując nad strażnikiem, który miał go prowadzić.
Keshia wspięła się na palce i pocałowała go. Wyszła z sali po omacku, prowadzona przez Alejandra. Zobaczyła, że Luke znika w końcu korytarza. Ręce miał skute z przodu. Nie odwrócił się.
Słyszała krzyk jakiejś obcej kobiety. To nie mógł być nikt znajomy; dobrze wychowani ludzie tak nie krzyczą. Wrzask nie ustawał, ktoś trzymał ją za ramiona, a zaraz potem żarówki zaczęły jej wybuchać prosto w twarz i rozległy się dziwne, huczące głosy.
Nagle leciała nad miastem w szklanej klatce, a zaraz potem wprowadzono ją do dziwnego pokoju i złożono do lodowatej trumny. Ktoś okrył ją kocem, a niedźwiedź z dziwacznie nastroszonym wąsem zrobił jej zastrzyk. Miała ochotę się roześmiać, bo był taki zabawny, lecz znów przeszkodził jej krzyk tej kobiety. Gardłowe wycie rozsadzało pokój do chwili, gdy ktoś wydarł jej z oczu światło i wszystko poczerniało.